Jama/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Przybysze, z wyjątkiem reportera, spędzili ze sobą cały dzień na wspólnej majówce ze znajomemi pannami.
Jeździli łódkami po Dnieprze, warzyli w zagajniku na przeciwległym brzegu kaszę, kąpali się — mężczyźni i kobiety kolejno — w ciepłej i bystro płynącej wodzie, pili wódkę domowego wyrobu, śpiewali wdzięczne pieśni małorosyjskie. Wracali z powrotem późnym wieczorem; gdy fale rzeki z jakąś mocą uderzały o łodzie; ruchliwa woda mieniła się mnóstwem świateł; przeglądały się w niej gwiazdy, a latarnie elektryczne rzucały na nią drżące smugi światła.
Po wyjściu na brzeg każdy z obecnych miał dłonie zagrzane od wiosłowania, w mięśniach rąk i nóg odczuwał miłe znużenie, a całe ciało jego ogar — miało jakieś radosne i rzeźkie zmęczenie.
Następnie odprowadzono gremjalnie panny do domów, żegnając się z niemi przed bramami domów długo, serdecznie i ze śmiechem; ściskano sobie dłonie z takim rozmachem, jak gdyby to były nie ręce lecz dźwignie przy pompie.
Cały dzień zbiegł im wśród gwaru i cokolwiek krzykliwej wesołości; zabawę cechowała prawdziwie młodzieńcza, dziewicza niewinność, a wzajemnych ich stosunków nie zamącił nawet cień kłótni, zazdrości lub niewypowiedzianych uraz. Rozumie się, że do tak radosnego nastroju przyczyniły się słońce, powiew świeżego wiatru na rzece, błogi aromat traw i wody, radosna świadomość swej zręczności i siły, jaka ujawniła się podczas wiosłowania i kąpieli, wreszcie onieśmielający wpływ towarzystwa rozumnych, łagodnych, czystych i pięknych panien ze znajomych rodzin.
Omal nieświadomie jednak pobudliwość ich — nie wyobraźnia, lecz zwykła instynktowna i zdrowa pobudliwość swawolnych i młodych samców — wystawioną była na ciągłe próby. Działo się to ilekroć ręce ich spotykały się niespodzianie z rękami kobiet, lub gdy ujmowali je w ramiona, pomagając przy wejściu i wyjściu z łódek; podniecająco oddziaływał na nich subtelny zapach, jaki szedł od rozgrzanych w słońcu sukien; podniecająco działały pełne trwożnej kokieterji okrzyki dziewcząt na łódce, widok ich postaci, leżących niedbale na trawie i skupionych wokół samowara; jednem słowem podniecała ich ta właśnie drobna poufałość, której nie podobna uniknąć podczas pikników, przechadzek zamiejskich i spacerów na rzece; w takich chwilach pod wpływem zetknięcia się z ziemią, trawą, słońcem i wodą, budzi się w najtajniejszych głębiach duszy ludzkiej pierwotne, piękne i wolne, lecz skażone i wystraszone przez ludzi — zwierzę.
Była godzina druga w nocy, gdy zamykano zaciszną restaurację studencką pod „Wróblami“; młodzi ludzie podnieceni alkoholem i obfitem jadłem opuścili zadymione i duszne sklepienia restauracji i pogrążyli się w ciemnościach tajemniczej i rozkosznej nocy, pociągającej ku sobie błyskami świateł na niebie i ziemi, powietrzem odurzającem i przepojonem aromatem, zalatującem kędyś z niewidzialnych ogrodów i klombów. Wszystko to przyprawiło ich o zawrót głowy, a serca pod wpływem niewyraźnych nieświadomych pragnień ogarniała cicha jakaś tęsknota. Po chwilowym wypoczynku młodzi ludzie z uczuciem radosnej dumy odczuwali w mięśniach swych ponowny przypływ energji; płuca oddychały swobodnie, amarantowa krew krążyła w żyłach mocnem i przyśpieszonem tętnem, wszystkie członki działały sprawnie i sprężyście.
I noc ta pociągała dziwnie ku sobie — w duszy budziło się nieświadome pragnienie lecieć, lecieć nago, bez myśli, w milczeniu — biec wśród drzemiącego boru, aby w zroszonych traw kobiercu wyczuć ślady jakichś stóp, które tędy przebiegły, by gromkiem wołaniem wzywać do siebie samicę...
Rozstanie się jednak nie było rzeczą łatwą. Wspólnie spędzony dzień złączył wszystkich w sprzęgnięte ze sobą stado. Zdawało się, że gdy jeden ze współbiesiadników odejdzie, wnet zerwie się bezpowrotnie ogólny kontakt jaki zdołali utrwalić między sobą. Dlatego też, z włócząc z pożegnaniem, stali niezdecydowani przed restauracją, zagradzając drogę snującym się nielicznie przechodniom. Rozprawiano obłudnie, dokąd się udać, aby spędzić resztę nocy. Ogród Tivoli znajdował się bardzo daleko, co więcej trzeba tam było kupować bilety wejściowe, w bufecie zaś przepłacać ceny; zresztą program dawno już się skończył. Władek Pawłów zapraszał całe towarzystwo do siebie, oświadczając, iż ma w domu dwanaście butelek piwa i trochę koniaku. Wszystkim jednak wydawało się nudnem iść nocą do mieszkania familijnego wchodzić na palcach po schodach i przez cały czas rozmawiać szeptem.
— Wiecie co, chłopcy... Pójdźmy do dziewczynek. to bodaj będzie najlepsze — zakonkludował stary student Lichonin, wysoki i barczysty brodaty zuch.
Był on z przekonań anarchistą-teoretykiem, z powołania zaś namiętnym graczem; grywał w bilard, w karty i na wyścigach. Niedalej jak wczoraj wygrał w klubie kupieckim w makao około tysiąca rubli i pieniądze te parzyły mu ręce.
— Cóż myślicie o tem? Może on ma i rację — dodał ktoś drugi. Jedzmy koledzy!...
— Czy warto, przecież to zabierze nam całą noc — zaoponował trzeci, maskując nieszczerze rozsądek i zmęczenie.
Jeszcze inny, udając, że ziewa, rzekł:
— Jedzmy lepiej do domu... a-a-a... wyśpiemy się... Dość tego dobrego na dzisiaj.
— We śnie nie uszy jesz paltota — zauważył lekceważąco Lichonin. Herr profesor, jedzie pan ze mną?
Docent uniwersytetu Jarczenko, zaprotestował gorąco; było to oburzenie szczere, chociaż być może Jarczenko nie zdawał sobie z tego sprawy sam przed sobą i nie wiedział, jakie właściwe uczucia kryją się na dnie jego duszy:
— Daj mi z tem pokój, Lichonin. Mojem zdaniem, panowie, to, co zamierzacie zrobić, jest najzwyklejszym świństwem. Spędziliśmy wszyscy tak cudownie i tak błogo czas, że to powinno nam chyba wystarczyć — ale nie — zachciało się wam koniecznie leźć w kałużę, jak pijane bydło. Nie, ja nie jadę.
— A przecież, o ile mnie pamięć nie myli — zauważył z jadowitym spokojem Lichonin — pozwolę sobie przypomnieć, że niedalej jak ubiegłej jesieni w towarzystwie pewnego przyszłego Momsena byliśmy w pewnym domu z wizytą: leliśmy w fortepian kruszon z lodem, udawaliśmy taniec brzucha i wyprawialiśmy wiele innych rzeczy.
Lichonin mówił prawdę. Jeszcze za czasów studenckich i później, kiedy już został docentem uniwersytetu, Jarczenko prowadził życie hulaszcze i lekkomyślne. We wszystkich restauracjach i tingel-tanglach znano doskonale jego korpulentną figurkę, rumiane pucołowate policzki, podobne do twarzy wymalowanego amorka; znano ogólnie jego dobre wilgotne oczy, prędką i urywaną mowę i wrzaskliwy śmiech.
Koledzy zastanawiali się jakim sposobem człowiek ten znajdował dość czasu na studja naukowe; mimo to, Jarczenko zdawał egzaminy wzorowo, a profesorowie wyróżniali go już na pierwszym kursie. Obecnie Jarczenko poczynał zwolna odsuwać się od swych dawnych kolegów i współbiesiadników. Zaczynał on nawiązywać tak niezbędne dlań stosunki z kołem profesorskiem; w ostatnich czasach zaproponowano mu objęcie z początkiem następnego roku katedry historji rzymskiej; częstokroć w rozmowie używał utartego wśród docentów zwrotu: „My uczeni“. Stąd studencka familjarność, przymusowe podtrzymywanie stosunków, pociągające ze sobą konieczność brania udziału w wiecach, protestach i wystąpieniach o charakterze demonstracyjnym stawały się dlań niekorzystnemi, kłopotliwemi i poczynały go wręcz nudzić. Dbając jednak o popularność wśród młodzieży, nie mógł zdobyć się na odwagę stanowczego zerwania z kółkiem dawnych znajomych. Słowa Lichonina zadrasnęły go do żywego.
— Wielki Boże! Czyż nie urządzaliśmy najrozmaitszych głupstw, będąc chłopcami? Kradliśmy cukier, brudziliśmy majteczki, urywaliśmy skrzydła chrabąszczom — mówił gorączkując się swemi słowami. — Ale wszystko ma swoje granice. Oczywiście, panowie, nie myślę wam dawać rad, lub udzielać nauk moralnych, lecz trzeba postępować konsekwentnie. Wszyscy zgadzamy się na jedno, że prostytucja jest jednem z największych nieszczęść ludzkości; uzna jemy również, że twórcami tego zła nie są kobiety, lecz mężczyźni, ponieważ popyt rodzi podaż. Naturalnie więc, że jeżeli podchmieliwszy sobie, wbrew przekonaniom mym, jadę do prostytutek, popełniam w tym wypadku potrójną nikczemność: więc podłość wobec głupiej i nieszczęśliwej kobiety, którą za mego plugawego rubla zmuszam do najbardziej poniżającej formy niewolnictwa; dalej popełniam podłość wobec całej ludzkości, ponieważ wynajmując publiczną kobietę na godziny dla zaspokojenia mych nikczemnych chuci, usprawiedliwiam i podtrzymuję przez to prostytucję; po raz trzeci popełniam nikczemność wobec własnego mego sumienia, mych myśli i logiki.
— Phi-i! gwizdnął przeciągle Lichonin i, chwiejąc do taktu pochyloną na bok głową, począł skandować melancholijnie.
— Nasz filozof plecie trzy po trzy: masło maślane...
— Rozumie się, nic łatwiejszego jak dowcipkować — odciął sucho docent. Mojem zdaniem w całem smutnem życiu rosyjskiem, niema bardziej smutnego zjawiska nad ogólne rozwydrzenie i skażenie myśli. Dziś powiemy sobie: E, co tam, czy pojadę czy nie pojadę do domu publicznego, wizyta moja ani nie polepszy, ani też nie pogorszy sprawy. Po upływie pięciu lat będziemy znów mówili: niewątpliwie, łapówka — to rzecz nader brzydka, ale uważacie państwo, dzieci... rodzina... W ten sposób po latach dziesięciu, gdy już zostaniemy czcigodnymi liberałami rosyjskimi, będziemy deklamować o wolności osobistej i równocześnie kłaniać się do samej ziemi szubrawcom, którymi pogardzamy, co jednak nie przeszkadza nam wycierać u nich przedpokoje. I, śmiejąc się z tego, będziemy opowiadali wszystkim, że kiedy wleziesz między wrony, musisz krakać jak i one“. Jak Boga kocham, zupełną rację miał ten minister, który nazwał studentów rosyjskich przyszłymi naczelnikami biur.
— Albo profesorami — dorzucił Lichonin.
— Co najważniejsze jednak — mówił dalej Jarczenko, puszczając mimo uszu tę złośliwość, że widziałem dziś wszystkich was, panowie, w towarzystwie tych sympatycznych i dzielnych dziewcząt... Zachowaliście się wszyscy tak na swojem miejscu i oto zaledwieście się pożegnali z paniami, a już ciągnie was coś do kobiet publicznych. Niechże każdy z was wyobrazi sobie na chwilę, że byliśmy z wizytą u jego sióstr, i wnet po wyjściu z tej wizyty pojechaliśmy na Jamę... I cóż? Czy miłem jest takie przypuszczenie?
— Wszystko pięknie, ale przecież muszą istnieć jakieś klapy bezpieczeństwa — zauważył poważnie Borys Szabaszników, wysoki trochę nadęty i zmanierowany młody człowiek; krótki kitel, zaledwie przykrywał mu tłusty zad, modne obcisłe spodnie, binokle z czarnym szerokim sznurkiem i mała czapeczka nadawały mu wygląd eleganta. — Czyż lepiej jest korzystać z pieszczot swej pokojówki, lub romansować potajemnie z cudzą żoną? Cóż mam robić, jeżeli kobieta jest mi niezbędnie potrzebną?
— Istotnie, bardzo niezbędną! — zauważył uszczypliwie Jarczenko i machnął ręką.
W tej chwili do rozmowy wmięszał się student, zwany w kole przyjaciół Ramzesem. Był to mężczyzna niski z nosem garbatym o cerze smagłej; policzki miał zapadłe, podbródek ostro zarysowany, głowę dużą, poczynającą łysieć, po obu bokach czoła, dzięki czemu wygolona twarz jego była podobną do trójkąta. Prowadził on tryb życia dość oryginalny jak na studenta. Podczas gdy ogół kolegów zajmował się naprzemian polityką, miłością, teatrem i cokolwiek nauką, Ramzes poświęcał się całkowicie badaniu najrozmaitszych skarg sądowych, wynikających z powództwa cywilnego starał się on zapoznać dokładnie ze wszelkiemi subtelnościami i kruczkami najciekawszych procesów majątkowych, rodzinnych, włościańskich i t. p.; studjował pilnie motywy wyroków, ogłaszanych przez senat w sprawach kasacyjnych. Przez rok — bynajmniej nie z potrzeby — pracował w charakterze dependenta u notarjusza, w następnym znów roku był sekretarzem u sędziego pokoju: w ubiegłym roku, będąc na ostatnim kursie prawa, prowadził w miejscowym organie kronikę z posiedzeń rady miejskiej i zajmował skromną godność pomocnika sekretarza w zarządzie syndykatu cukrowników. Gdy syndykat ten wystąpił z głośnym procesem przeciw jednemu ze swych członków, który, wbrew umowie, sprzedał nadmiar wyprodukowanego przez siebie cukru, Ramzes z góry przewidział decyzję i motywy, jakie w sprawie tej wyda senat: przewidywania te nie zawiodły go istotnie.
Mimo stosunkowo młodych lat, z opinją Ramzesa liczyli się dość znani prawnicy, udając zresztą, że nie przywiązuje do niej zbyt wielkiej wagi. Bliżsi znajomi Ramzesa nie wątpili ani na chwilę, że Ramzes zrobi w życiu karjerę; sam Ramzes zresztą miał przeświadczenie, iż zanim dojdzie do 35 roku życia zdoła jako adwokat cywilista zarobić wyłącznie praktyką miljon rubli. Koledzy wybierali go niejednokrotnie na przewodniczącego wieców i starostę studenckiego: Ramzes jednak wymawiał się od honorów tych, tłumacząc decyzję swą brakiem czasu. Często natomiast brał udział w koleżeńskich sądach polubownych; przemówienia jego cechowała niezbita logiczność, zazwyczaj też, ku obopólnemu zadowoleniu stron, sprawy kończyły się zgodą. Podobnie jak i Jarczenko, cenił on popularność wśród uczącej się młodzieży; stąd też, jeżeli nawet spoglądał na ludzi z pewną pogardą, nie okazywał tego nigdy ani jednym, choćby najmniejszym ruchem.
— Nikt przecież nie kusi pana koniecznie do grzechu — zauważył tonem pojednawczym. Po — cóż tu więc ten patos i melancholja, kiedy sprawa przedstawia się najzupełniej jasno. Towarzystwo, złożone z kilku młodych dżentelmenów, pragnie wspólnie w sposób niewinny i wesoły spędzić resztę nocy, potańczyć, pośpiewać, wchłonąć w siebie pewną ilość kufli piwa i wódki. Wszystkie inne zakłady, z wyjątkiem tych właśnie domów, znajdują się zamknięte. Ergo...
— Zatem, pojedziemy się weselić do kobiet sprzedajnych? Do prostytutek? Do domu publicznego? — przerwał mu głosem drwiącym i pełnym oburzenia Jarczenko.
— A chociażby nawet? Zdarzyło się kiedyś, że chciano upokorzyć pewnego filozofa i w tym celu podczas obiadu posadzono go gdzieś na szarym końcu przy grajkach. Filozof, zajmując swe miejsce, rzekł wówczas: „Oto najpewniejszy sposób aby uczynić ostatnie miejsce pierwszem“. Zresztą, powtarzam raz jeszcze, jeżeli pańskie sumienie nie pozwala panu, jak pan powiada kupować kobiety, to przecież może pan wrócić z domu publicznego, nie uroniwszy tam kwiatu swej niewinności.
— Pańskie dowodzenie — rzekł Jarczenko — przypomina mi zupełnie tych mieszczan, którzy postanowili pójść, aby popatrzeć na egzekucję mówiąc równocześnie: my nie mamy z tem nic wspólnego, owszem należymy do przeciwników kary śmierci — wszystko to jest obowiązkiem prokuratora i kata.
— Doskonale powiedziano, kochany panie Gawle, a nawet jest w tem pewna doza racji. Do nas jednak porównanie to nie stosuje się zupełnie. Przecież nie można brać się do leczenia ciężkiej choroby, nie widząc zupełnie chorego. A wszakże my wszyscy, którzy tu stoimy będziemy musieli w przyszłej naszej działalności zetknąć się z tak straszliwą kwestją, jak kwestja prostytucji, i to nie byle jakiej, lecz rosyjskiej prostytucji! Lichonin, ja, Borys Szabaszników, Pawłów, jako prawnicy, Piotrowski i Tołpygin, jako medycy. Jedynie tylko Weltman obrał sobie inną specjalność — matematykę. Ale przecież będzie on pedagogiem, kierownikiem młodzieży i pal licho, nawet i ojcem! Zanim więc poczniemy straszyć innych grozą niebezpieczeństwa, zobaczymy sami jak wygląda to niebezpieczeństwo. Wreszcie i pan sam, panie Pawle, znawca języków starożytnych i przyszła powaga w dziedzinie odkopywania grobów, także na tem zyskasz.. Czyż porównanie współczesnych domów publicznych z jakiemiś pompęjańskiemi zamtuzami lub z instytucją świętej prostytucji w Tebach i Niniwie nie jest rzeczą pouczającą?
— Brawo, Ramzesie, wspaniale! — ryknął Lichonin. — Co tu długo gadać chłopcy? — Bierzcie profesora pod żebra i pakujcie go do dorożki.
Studenci otoczyli ze śmiechem Jarczenkę, chwycili go za ręce i ujęli w pół. Wszyscy bowiem czuli w tej chwili wspólny pociąg do kobiet, nikt jednak z wyjątkiem Lichonina nie ośmielił się wystąpić z inicjatywą. Dzięki jednak wystąpienia Lichonina, całe to skomplikowane, niemiłe i obłudne przedsięwzięcie stało się jakimś niewinnym żartem ze starszego kolegi. Jarczenko, śmiejąc się i złoszcząc naprzemian starał się wydobyć z tych objęć. W tej właśnie chwili do studentów zbliżył się rosły policjant, który bacznie i nieprzyjaźnie obserwował ich od dłuższego czasu.
— Panowie studenci, proszę się nie gromadzić. Nie wolno! Idźcie panowie w swoją stronę.
Towarzystwo ruszyło naprzód... Jarczenko poczynał zwolna ustępować.
— Panowie, ostatecznie mogę z wami pojechać. Nie sądźcie jednak, by faraon egipski, Ramzes zdołał przekonać mnie swemi sofizmatami... Żal mi wprost rozłączyć się z towarzystwem... Ale stawiam jeden warunek: będziemy pili, dowcipkowali, śmiali się... ale ponadto nie pozwolimy sobie na nic więcej... na żadne błoto... Wstyd doprawdy pomyśleć, abyśmy — my, kwiat inteligencji rosyjskiej — mieli zatracać nad sobą panowanie na widok pierwszej lepszej, spotkanej przez nas spódnicy.
— Przysięgam — rzekł Lichonin, podnosząc rękę ku górze.
— Ja również ręczę za siebie — oświadczył Ramzes.
— Ja też! I Ja! Jak Boga kocham, dajmy sobie słowo, panowie... Jarczenko ma najzupełniejszą słuszność — wołali inni.
Siedli do kilku dorożek, które od dłuższego już czasu podążały za nimi szeregiem, przyczem dorożkarze dowcipkowali i wymyślali sobie wzajemnie. Lichonin wsiadł wraz z docentem, objąwszy go dla wszelkiej pewności wpół. Na kolanach ich usadowił się mały Tołpygin, sympatyczny chłopiec w kolorach, który mimo 23 lat policzki miał okryte puszkiem dziecięcym.
— Stacja u Doroszenki — zawołał do dorożkarzy, a zwracając się do swych towarzyszy dodał:
— U Doroszenki przystanek.
Po przybyciu do restauracji Doroszenki, wszyscy udali się na ogólną salę i zgromadzili przy bufecie. Nikt nie miał chęci do picia; widocznie jednak każdy doznawał wrażenia, że oto za chwilę, najzupełniej niepotrzebnie, zamierza popełnić coś haniebnego, wziąć udział w jakiejś sztucznej i kon wulsyjnej, bynajmniej nie zabawnej zabawie. I każdy z nich pragnął pijaństwem wprowadzić się w ten mglisty i tęczowy stan ducha, w którym obojętnieje naokół i kiedy głowa nie wie, co czynią ręce i nogi, i co paple język.
Prawdopodobnie, że nietylko sami studenci, lecz wszyscy inni goście, zarówno stali jak i przygodni, w mniejszym lub większym stopniu odczuwali w duszy swej ukłucia tej niewidzialnej drzazgi; Doroszenko handlował wyłącznie późnym wieczorem lub nocą, goście nie bawili nigdy tu długo, lecz wstępowali jedynie przelotnie, po drodze.

Podczas gdy studenci pili koniak, piwo i wódkę, Ramzes spoglądał uważnie w najdalszy kąt sali restauracyjnej, gdzie przy stoliku siedzieli dwaj ludzie: siwy i rosły starzec, ubrany w łachmany i jakiś krępy, krótko ostrzyżony mężczyzna w szarem ubraniu; ten ostatni siedział przygarbiony tyłem do bufetu, ręce miał wsparte na stole, a na pięściach oparł podbródek. Starzec uderzał palcami o struny leżących przed nim gęśli i głosem ochrypłym lecz miłym nucił:

Dolino moja, dolino
Wspaniała i bezmie-e-e-rna.

Czekajcie, przecież to nasz współpracownik — rzekł Ramzes i z temi słowy podszedł przywitać szaro ubranego pana. Po chwili przyprowadził go do bufetu i przedstawił go swym towarzyszom.
— Pozwólcie panowie, że przedstawię wam mego kolegę redakcyjnego. Pan Sergujsz Płatonow — najleniwszy lecz również i najzdolniejszy współpracownik naszej gazety.
Podano sobie ręce, przyczem wymieniono niewyraźnie nazwiska.
— Z tego powodu musimy się napić ze sobą — zaproponował Lichonin.
Jarczenko zaś ze zwykłą sobie uprzejmością, która nie opuszczała go nigdy, odezwał się:
— Zdaje się, że my się znamy, jakkolwiek nie osobiście. Czy to nie pan był sprawozdawcą w tym dniu, kiedy profesor Przykłoński bronił swej dysertacji na stopień doktora?
— Ja, — odrzekł reporter.
Jarczenko uśmiechnął się uprzejmie i raz jeszcze uścisnął mocno rękę Płatonowowi.
— Bardzo mi przyjemnie. Czytałem pańskie sprawozdanie: doskonale napisane — ściśle rzeczowo i zręcznie. Ale niechże pan pozwoli... Zdrowie pana!
— A teraz pozwólcie panowie, że ja was zaproszę. Niech nam pan naleje jeszcze jedną kolejkę, raz, dwa, trzy, cztery... dziewięć koniaków.
— Przepraszani pana, tak nie można... pan jest naszym gościem i kolegą — zaprotestował Lichonin....
— Jakiż ze mnie kolega panów — roześmiał się dobrodusznie reporter. — Byłem wolnym słuchaczem zaledwie na pierwszym kursie i to jedynie przez pół roku. Panie gospodarzu, płacę. Pozwólcie panowie...
Znajomość skończyła się tem, że po upływie pół godziny Lichonin i Jarczenko nie chcieli rozstać się z reporterem i zaprosili go, aby im towarzyszył na Jamę. Zresztą Płatonow nie protestował.
— Jeżeli towarzystwo me nie ciąży panom, będę bardzo zadowolony, tembardziej, że mam dziś najzupełniej niespodzianie pieniądze. „Dnieprowskie słowo“ zapłaciło mi dziś honorarjum, a jest to taki cud, jakbym wygrał dwieście tysięcy rubli na kontramarkę teatralną. Przepraszam na chwilę.
Zbliżył się do starca, z którym siedział uprzednio i wsunął mu w ręce jakieś pieniądze, mówiąc:
— Do widzenia dziadku, tam gdzie jadę teraz, w żaden sposób dziadek jechać nie może. Jutru spotkamy się w tem samem miejscu.
Wyszli z restauracji. W progu Szabasznikow zatrzymał Lichonina i, odprowadzając go na bok, odezwał się z wyrzutem.
— Bardzo ci się dziwię. Zebraliśmy się w ciasnym kółku, a tyś musiał koniecznie zaprosić do nas jakiegoś włóczęgę. Djabli wiedzą co tu za jeden.
— Daj pokój Borys — odrzekł przyjaźnie Lichonin — to bardzo miły chłop.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.