Przejdź do zawartości

Interesa familijne/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

My teraz powrócimy do Strumienia, gdzie nic się nie zmieniło powierzchownie od czasu gdyśmy ztąd z panią Hieronimową wyjeżdżali. Zawsze to ten sam dwór, będący pod wszechwładnem poruszaniem zegarka, smutny, wyregulowany, milczący, zawsze w nim też same twarze, zmęczone, blade lub zimne i posępne. O jednej godzinie wstaje Kasztelanic, wchodzi Termiński, zwołują pannę Anielę, podadzą do stołu, grają w warcaby, czytają, łechcą pięty staremu i idą do snu... U obiadu wiecznie też same postacie na tych samych miejscach siedzą, rozmowa prawie jedna i jedne przytomnych wejrzenia. Rotmistrz zajada, Samuel patrząc nań wzdycha ciężko, Aniela się krzywi, Jaś na nią zezem pogląda, Bulwa milczy lub z respektem odpowiada, że wszystko się dzieje wedle rozkazu jaśnie pana. — A Kasztelanic, zawiędły starzec, oderwany szczątek innej epoki, obcy ruchowi i życiu co go otacza, dożywa reszty dni zmarnowanych, zatrutych w niepokoju o życie i jego utrzymanie, w przekonaniu, że nakręcając je wedle zegara, jak zegaru chód potrafi przedłużać bez końca...
Dzień urodzin Kasztelanica ledwie był komu wiadomy, nie wiem nawet czy on sam o nim pamiętał, to pewno, że go w Strumieniu nie obchodzono nigdy. Zrana wstawszy wedle zwyczaju, rozruszać się miał powoli do życia starzec, gdy Termiński wpadł do niego z miną, która bez słów mówiła, że się coś stało nadzwyczajnego. Kasztelanic postrzegł to i nim kamerdyner miał czas usta otworzyć, wyciągnął rękę, wołając:
— Cicho! milcz! widzę już że cię język świerzbi, ale póki śniadanie nie przejdzie, wara mi z doniesieniami głupiemi!
Kamerdyner począł sprzątać i wyszedł po chwili, słowa się nie odezwawszy. Kasztelanic usiadł... ale niezwyczajny ruch i stukot powozów w dziedzińcu począł go już niepokoić. Nie chodziło mu tak bardzo o to co się stało, ale o to, że co się stało pomięsza mu porządek i cały dzień zepsuć może.
— Głupi! — rzekł w duchu — wleciał jak utrapieniec, gęba wywrócona, słowo na czole! dość że wiem iż coś jest i strawność przewrócona... po całym dniu!.... Będę musiał wziąć pigułki lub elixir Cagliostra, którego tak oszczędzam. No! kto wie czy nie lepiej wiedzieć od razu co to tam takiego, bo niespokój gorszy jest dla żołądka nad wszystko. — Czynność się przenosi do głowy, a żołądek źle odbywa swoją powinność... Trzeba tego głupca zawołać.
To mówiąc zadzwonił; Termiński wszedł natychmiast, ale bardziej jeszcze widocznie zmieszany niż wprzódy.
— No! trutniu! — rzekł stary — wiedz to raz na zawsze, że kiedy ci natura dała taką głupią twarz, że się na niej maluje co tylko zaświdruje we środku, to nie pokazuj się z nią w zakazanych godzinach. To nauka na potem; teraz kiedyś się już przez pół wygadał, kończ że, bo i tak czuję, że mi czekolada kamienieje w żołądku! Cóż się tam stało?
— Ale nic się nie stało! Jaśnie panie — odparł ruszając z lekka ramionami Termiński.
— Jakto nic, już przecie i ja mam uszy, że coś huczy na dziedzińcu; gadajże, nie bądź błaznem!
— Jaśnie pan każe! — spytał kamerdyner.
— A cóż mam robić! mów!
— Prawdziwie nie wiem od kogo zacząć.
— A! to jest tam tego dużo? — spytał usta zacinając stary. — O! przeklęty dzień! popsuje mi cały tydzień... Jedna zła strawność rujnuje żołądek na długo, nim wejdzie w karby! A no! gadajże!
— Coś dziwnego doprawdy! jakiś zajazd umówiony! wszak cała pańska familja dzisiaj się tu słyszę zjedzie.
— Co? familja? — z gniewnym i złośliwym uśmiechem krzyknął stary. — A! j’y suis, te urodziny! furfanty! Gdybym był ubogi, noga by ich niepostała u mnie, uciekaliby jak od zapowietrzonego — fetują moje miljony...
Termiński uśmiechem tę prawdę potwierdził.
— No! a dużo tego tam jest? — spytał Kasztelanic niecierpliwie rwąc szlafrok.
— Albożem mógł ich policzyć; jedzie to a jedzie jak ćma. Suną się powozy, powoziki i obdarte bryczki aż strach; mówili mi wyraźnie, że mają być tu wszyscy.....
— A! to dobrze! to dobrze! — z ukrytą złością straszną, bo udanym ubraną uśmiechem, odrzekł Szambelan.... i co ci to szkodzi trutniu... Dać im obiad na sto osób, najlepsze wina, najpiękniejszy serwis, przyjąć ich jako królów.... Ja ich wyściskam, wycałuję.... wyślinię, wykomplementuję, wypłaczę się nawet jeśli tego będzie potrzeba. — No! a takiż rozjadą się kiedyś...... z kwitkiem! przydał szydersko.
W Termińskim dusza rosła.
— To pewna — dodał — że w tym tłumie niema i jednego coby Jaśnie pana tak kochał jak jego wierni słudzy.
Stary niepostrzeżony mrugnął tylko brwiami jakby mówił:
— O! o! znamy się i na tem!
Kamerdyner kończył:
— Co Jaśnie pan rozkaże?
— Co każę! mówiłem ci, przyjęcie jak najsutsze.... długo nie zabawią, a trzeba im pokazać co mogę, żeby lepiej ślinka pociekła! Obiad na sto osób jeśli trzeba, szampana dać na początek pierwszy numer, potem dońskie, jak się udoją, karteczki im wystarczą, smaku nie złapią. Wszak są karteczki wcześnie ponaklejane. Srebra na stół co nogi strzymają.... wielka liberja.... pokoje dla tych co zażądają.... Salon otworzyć... Kto spyta o mnie, powiedzieć żem chory i nie mogę wyjść, aż o swojej godzinie. Ale... moje śniadanie dać na osobnej tacy, wnieść je, przedemną postawić i szepnąć że to dla mnie, żeby się nikt ruszyć nie ważył. Dla reszty dać osobno toż samo.... ale sery i kawior mogą być pośledniejsze, rozumiesz.... A kto tam jest? czy i pan Piotr?
— Jest i on.
— I Pobiałowie.
— Całą czeredą, ile ich Bóg dał!
— O! o! i kulawy!
— A ha! i kulawy nawet.
— A Józefa dzieci....? siostra Jaśka....
— Nietylko ona ale i brat Michał.... oficer.
— Chwała Bogu wrócił! — szydersko szepnął Kasztelanic. I Paweł?
— I Pan Paweł jest....
— Co do nogi widzę, muszą być wszyscy; a tenże Pan Hieronim, co to go jeszcze nie znam?
— Niema go Jaśnie panie.
— No! to choć żona być musi?
— I jej niema!
— Zapewne złemi końmi się wloką, to się przypóźnili — ale nie chybią.
— Ludzie Pawła mówili słyszę, że nie będą.... bom się o każdego dowiadywał.
Stary tylko głową pokiwał.
— A Dziadunio znalazł się?
— O! ten jest od rana.....
— No! ten ich zabawi przysłowiami. — Życie swoim trybem, tylko Karasiński obiad niech przerobi, niech sobie co chce z nim uczyni, ale żeby mi było o mojej godzinie, punkt! jak zawsze.
To powiedziawszy starzec zagryzł wargi i głęboko się zamyślił, twarz jego malowała gniew wewnętrzny, niecierpliwość i chorobliwe rozdrażnienie. Pokaszliwał, spluwał, bacznie poglądając na każde splunięcie, i siedział tak pilnując godzin w swoim pokoju, a dziedziniec huczał od powozów, i dom cały, oficyny, zajmowali już przybyli goście.
Spójrzmy i na nich.
Towarzystwo zebrane w salonie Kasztelanica tem szczególniej uderzało, że je składały rzadko do siebie zbliżające się żywioły, z różnych społeczeństwa szeregów pochodzące, które tu myśl jedna (z małym wyjątkiem ) i związek krwi ściągnęły.
Od Sobockiego począwszy, który na sobie nosił niezatarte piętno swego pochodzenia, wychowania i obyczajów klassy do której należał; od Sobockiego w którym łatwo poznać było urzędnika co od swego stołu i pióra prosto wlecze się do cukierni i szynczków, a od hulanki do papierów — przez ile to stopni przejść trzeba było, żeby dojść do pana Augusta, do Piotra, z których pierwszy uderzał majestatyczną powierzchownością i elegancją, drugi wspaniałością, jaką daje twarzy wyraz poczciwej i uspokojonej duszy. Obok Sobockiego, który trzymał się dumnie, usiłując stać na równi ze wszystkimi i co chwila z niecierpliwości palce ogryzał, domyślając się, że mu ktoś chybi — był Jasiek, spoglądający z podełba na przytomnych, na pozór pokorny bo wyuczony swej służby i udawania, wewnątrz zżymający się na to co go otaczało. Trzymali się szwagrowie razem, bo kancelista nie miał tu nikogo bliżej znajomego nad niego. Dalej stał równie niespokojny i prawie równie niezgrabny pan Paweł, który się też nadymał, chcąc co mu niedostawało w powierzchowności dosztukować miną gęstą; ale co chwila mina ta zmieniała się i rzadziała, w obec imponujących mu mimowolnie panów Piotra i Augusta. Wśród stojących i chodzących jeden tylko siedział; był to kaleka, Józef Pobiała, którego bracia namówili, że się ruszył choć o kulach do Strumienia. Cierpienie całego życia, zgryzienie, które z niego wynikło, malowały się na zżółkłej twarzy człowieka nie starego jeszcze, ale widocznie zmęczonego życiem. Stękał on i tu, oglądając się niedowierzliwie, zdając wyrzucać sobie, że się dał namówić na tę podróż, bo go już niepokoiło gospodarstwo i wymyślone straty, które pod swoją niebytność miał ponieść.
Trochę dalej stał wesoło rozmawiający Tomasz Pobiała, wystrojony, ożywiony, zdający się nic nie widzieć, a każdem wejrzeniem upatrujący coś uczącego o domu i jego właścicielu; August ze swoją minką pańską, sparty od niechcenia na konsoli i powtarzający: — my biedni szlachta. — Samuel trochę niespokojny o skutek zjazdu. Rotmistrz doskonale obojętny ale rozweselony gośćmi, słowem cała rodzina męzka Kasztelanica.
Nawet Michał, brat Jaśka, uwolniony od służby na kilka miesięcy, przybył z Sobockim, u którego spędzał swój urlop. Był to słuszny, przystojny i młody jeszcze mężczyzna, z którego twarzy widać było, że nie żałując życiem szafował.
Kiedy niem szafują bogaci, których rozpusta swą ceną i gatunkiem broni od tego co grozi prostej, brudnej, karczemnej, których jest komu ostrzegać — nie tyle ją znać na nich; na uboższym widniejsze są ślady wszystkich namiętności, które lada rynsztokiem nasycił, prędsza kara; jakby ich Bóg ostrzegał, że się pilniej od innych szanować powinni. Francuzi mają przysłowie, że szlachectwo obowiązuje (noblesse oblige); jabym rzekł, że obowiązuje ubóstwo; trzeba je znosić jak dar boży, szlachetnie, surowo, godnie. Michał którego nic nie strzegło od zepsucia; ani wychowanie, ani zasady, ani oko rodzicielskie, nosił na sobie ślady nieporządnie spędzonych najpiękniejszych chwil młodości. Twarz je go krwią nabiegła, jak zwykle u ludzi co jakiego kolwiek bądź rodzaju popełniają ekscesa, czerwona, oczy łzawe, usta nabrzękłe, głowa podłysiała, smutne robiły wrażenie przy wielkiej młodości; jeszcze widnej w krzepkiej i silniej postawie. Był to widocznie hulaka dobrego serca, nie wielkich zdolności; niemyśląc o jutrze, niedbający o koniec awanturniczej swojej pielgrzymki.
Towarzystwo, zgromadzone może po raz pierwszy w takim komplecie, ciekawie acz ostrożnie przypatrywało się sobie, z trudnością łącząc w całość, którą niepodobieństwem czyniły dzielące ich różnice wychowania i usposobień. Wśród gwaru, Samuel i Piotr zbliżyli się ku sobie, i cicha rozmowa toczyła się między nimi we drzwiach ganku na ogród — a oczy wszystkich starały się ją zbadać napróżno. Piotr dumał zasmucony — Samuel odpowiadał mu westchnieniami.
— Straciłem już wszelką nadzieję — mówił zakończając obraz — Kasztelanic jest zgubiony, a my cośmy na nim budowali nadzieje, także. Tak Pan Bóg chciwość karze, choć klnę się poczciwością, żem dla siebie nic nie żądał. — To mówiąc, stary ze łzami w oczach, niezważając na badające wejrzenia otaczających, podniósł ręce do góry i mówił dalej:
— To człowiek niepojęty, nieodgadniony; grzeczny, jak już dziś nikt nie zadaje sobie pracy być dla wszystkich, ale grzeczny z nałogu tylko; — wolę ma żelazną i serce żelazne także. Nic pierwszej złamać, nic drugiego dotknąć nie może. Celem dla niego, przedłużyć to życie nad które innego nie widzi i nie przeczuwa. Wszyscy, wszyscy, powiadam ci, zawiodą się na nim. Tych co mu są na coś potrzebni, uwodzi, tych których narazić nie chce, głaszcze; wszystkim śmiejąc się obiecuje, ale nikogo nie kocha.
— Kochany bracie — rzekł pan Piotr — chociaż ty lepiej go znasz i możesz sądzić o nim, protestuję... Możeś go sobie za czarno odmalował. Nie pojmuję starości takiej, w której chociażby skutkiem zesłabienia nie przybyło trochę serca i uczucia. Człowiek potrzebuje do czegoś się przywiązać, przyczepić...
— Nie, bracie, nie taki jak on; mylisz się! Człowiek co dawniej kochał a później się zepsuł, może i musi w starości mieć reminiscencje uczucia, ale nie Kasztelanic, który całe życie spędził lodem i kończy zamarzły.
— Więc myślisz, że napróżnobym próbował przemówić do niego? — spytał smutnie pan Piotr.
— Napróżno, to pewna; ale chcecie to próbujcie.
— Juściż pewnie nie cofnę się choćbym miał narazić.
— Jak chcesz! — ruszając ramionami rzekł Samuel! — groch to będzie na ścianę.
— Mówmy o czem in nem, bracie. — Cóż faworyci? jak sądzisz, czy lepiej stoją w jego sercu od nas? Czy ten skandal domowy, ta Aniela nie da się usunąć?
Samuel wstrząsł się przymuszonym gorżkim śmiechem.
— Czy — mówił dalej pan Piotr — nie dałaby się w nim choć iskierka uczucia religijnego wyrobić; wszak ci ta w najtwardszych nawet odzywa się w obec zbliżającej śmierci.
— Naprzód, śmierć w jego przekonaniu o sto mil jeszcze od niego; powtóre, uczucie religijne zgasło, przeparte całego życia niewiarą, umyślnie w sobie podżeganą. — Co się tycze Anieli, odpędzisz ją, będzie druga. Termiński dostarczy.
— Nie sądzisz żeby się z nią mógł ożenić?
— Nie — rzekł Samuel — to pewna że dotąd o tem nie myśli, i to pewne, że ją gotów łudzić nadzieją, ale z nim nie łatwo! o! o! trzeba go znać
— A tenże Termiński?
— I to wielki frant, ale co on może zrobić; chyba tempore oportuno go okraść, nie licząc zapisu na który rachuje.
— A Jaś?
— Jasia i djabeł nie spenetruje, miałem go długo za biedne, przybite i nieznaczące stworzenie; teraz się go obawiać poczynam. Okropny to przykład wpływu jaki wywiera zepsucie. Patrzę nań i śledzę go... wymodelował się na stryju, wyjąwszy, że jako młody, zuchwalszy i więcej przedsiębiorczy. Jest to zatajone wilcze, ciche, potulne, udające pieska, ale zabierające się owce dusić przy pierwszej zręczności.
— O! bracie! bracie! żółcią ci zaszedł świat; okropnie widzisz wszystko! to się niegodzi!
— Cóżem winien że wszystko tak czarne — odparł z westchnieniem pan Samuel — patrzę, widzę, a często powiem nadto, bo serce boli.... Nie uwierzysz jak psuje los tego nieszczęśliwego, zgubionego na wieki Jaśka, ale mogęż dla tego nie widzieć że idzie do zguby? Kasztelanic odpowie przed Bogiem za niego.... Przykład, rozmowy, książki, rozbudziły w tym malcu wszystkie złe namiętności... chce używać, chce posiąść... chce mieć... nie wiem jaką ceną... środków pewnie wybierać nie będzie.
— Samuelu, ty się trujesz goryczą, która cię zalewa...
— Daj Boże, by to tylko ta gorycz przezemnie mówiła! — westchnął stary i umilkł.
W drugim końcu salonu Sobocki, gryząc palce, cicho z Jasiem szeptał.
— Familijka się zebrała — mówił szydersko — o! chciwce! chciwce! Wszystko to opływa w dostatkach... a czyha na grosz jak żebrak! A popatrzcie jak się dmą! Ten pan August, jeśli to nie gubernatorska mina.... rzekłbyś że najmniej radca tajny i z gwiazdą.
Jaś się uśmiechnął równie złośliwie, jakby mówił: — Zjedzą licha!
— A żeby który choć zbliżył się, choć dobre słówko powiedział — ciągnął dalej Sobocki — a toć jestem ich krewny; co u sto djabłów, nie wyprę się Antosi... a patrz jak wilczo oglądają mnie z podełbów.
Jasiek, wyuczony dyplomacji, bojąc się podsłuchania, milczał, uśmiechając się tylko, ale uśmiech jego był tak niewinny, żebyś go zdala wziął za prostą, młodą wesołość, wywołaną jakimś żarcikiem. Sobocki pociągał atłasowej kamizelki, umyślnie na ten dzień na prędce uszytej, kwiecistej i błyszczącej, i truł się swoją dumą, którą wszystko obrażało, nawet to co jej dotykać nie mogło. Dokuczało mu co kto mówił, jątrzyło milczenie, szukał przycinku w obojętnych słowach, zaczepki lub poniżenia w ruchu najniewinniejszym.
Do południa nikt się nie pokazał; tylko Termiński w wielkim stroju odświętnym, czarno, w trzewikach i pończochach, przyszedł oznajmić, że dla niedyspozycji Kasztelanic nie może się ukazać szanownym gościom aż o swej zwykłej godzinie, prosząc aby rozkazywali jak im się podoba i pytając czem służyć można.
Czas zbiegł szybko na rozmowach i przeglądaniu się wzajemnem, szeptach, myślach i domysłach. Komuś obcemu mimowolnie zjazd ten byłby nastręczył myśl obrazu spadkobierców, przybyłych na otwarcie testamentu, tak chciwie biegały oczy, tak zawistnie mierzyli się wzrokiem, tak zazdrosne uczucia miotały piersiami prawie wszystkich przytomnych.
Nareszcie wybiła godzina, i drzwi od pokoju Kasztelanica powoli się otworzyły; wszedł solenizant, na którym choroby wcale znać nie było, bo się umyślnie na przekor swoim sukcesorom wyświeżył, odmłodził, żeby im psikusa wyrządzić. Szambelan znał wszystkie tajemnice obfitego w tym względzie XVIII. wieku, który cudów dokazywał, podnosząc na chwilę, kosztem życia, ruiny ludzkie zniszczone rozpustą, zużyte używaniem. Nie wiem co tam z sobą uczynił w swoim gabinecie, jakich użył środków, na odzyskanie jeśli nie sił to ich pozoru i barwy zdrowia; ale w tej chwili był to o lat dziesięć i więcej cofnięty, krzepki, rzeźwy i rumiany dworak Stanisława Augusta. Twarz jego, zwykle gdy z rana wstawał z łóżka, zwiędłą i trupią, kolorował lekki naturalny rumieniec, płeć była biała i przejrzysta jak u młodej dzieweczki, oczy świeciły się i grały szyderskim wyrazem, cała postawa miała coś w sobie naprężonego, sztywnego, ale jeszcze silnego i rzeźwego.
Pan Samuel, Jasiek, domowi nawet, zdumieli się spojrzawszy nań, tak dalece to był inny nie codzienny ich Kasztelanic, tak mu energii, wyrazu i żywota przybyło. Kto mu je wlał, jakim sposobem? to było tajemnicą niezbadaną starca, a Termiński nawet flaszeczki z której czerpał nie znał i o niej nie wiedział. Na wielkie wypadki umiał on tak odmładzać się na chwilę.... Wszedł z uśmiechem, wystrojony, wesoły, pogodny; kto go widział przed godziną w czepku, skulonego, chudego i bezsilnego w krześle sypialni, nie byłby go poznał teraz. Strój odpowiadał fizjognomji i był najwytworniejszy; składał się z aksamitnego ciemno-fioletowego fraka, takichże spodni, z brylantowemi u podwiązek spięciami, czarnych pończoch, trzewików z kameryzowanemi klamrami, żabotów koronkowych brabanckich przepysznych, szpilką kosztowną z ogromnym brylantem spiętych, i palców obładowanych bogatemi różnego rodzaju pierścieniami.
Pan Samuel cofnął się jakby widmo ujrzał, wszyscy stanęli osłupieni, Kasztelanic postąpił ku gościom z uśmiechem dworaka, zręcznie, wesoło, zamaszysto. Z kolei witał ich wszystkich, tak grzecznie, tak uprzejmie, tak niemal czule, że pan Piotr, łatwy do oszukania, obwiniał w sercu Samuela o sąd niebaczny i stronny.
Dla każdego miał słówko pochlebne, wszystkich razem potrafił skupić w grono, wiążąc ich to zapytaniami, to odpowiedzią i czarując doskonale odegraną uprzejmością, której przymusu i nieszczerości nic nie zdradzało.
Zaraz za nim wniesiono wykwintne śniadanie i zastawiono niem stoły, a Kasztelanic w koło tac ustawiwszy swych gości, dopiero mrugnął by mu jego zwykłe podano przysmaki i na boku zasiadł oddzielnie, w obawie żeby go kto nie odjadł.
Najporządniej w świecie ułatwił się, obyczajem codziennym, oczyścił tacę i talerzyki, po czem skinął i drzwi do sali jadalnej otworzyły się na oścież. Termiński, w białych rękawiczkach, z serwetą na ręku, oznajmił głosem poważnym: — Dano do stołu.....
Widok sali obiadowej i zastawy stołów był wspaniały, choć nie w ten sposób wytworny jak dzisiaj; wszystko tu jeszcze wiek XVIII. przypominało, ale uderzało przepychem, na który nikt tak szeroko ust i oczów chciwych nie otworzył jak Sobocki, nie mogący pojąć tak wielkiego zbytku, tak dla siebie nowych bogactw.
Stół zastawiony był w podkowę i cały pokryty przepysznemi srebrami, które wyobrażały bóstwa Olimpu, ulubione ostatnim latom XVIII. wieku. Bogowie trzymali naczynia porcelanowe i szklanne, oprawne w srebro, unosząc w nich kwiaty, owoce, desery i przyprawy. Rzęd tych figur srebrnych gęsto ustawionych, przeplatanych długim szeregiem niesłychanie pięknych figurynek z saskiej porcelany, opierał się na leżących środkiem obrusa taflach źwierciadlanych, oprawnych w srebro, w których odbijały się kształtne postacie, zieloność, owoce ułożone umiejętnie w koszach i błyszczące kryształy.
Bufet w końcu sali wystąpił także z całym wytworem swoim, jaśniejąc ogromem sreber okazałych. Na środku, naczynie do kawy wyobrażało Atlasa unoszącego świat na ramionach. Na umyślnych mahoniowych kółkach stała tu także wielka srebrna beczka, ze złoconemi obręczami, jakby zaręczając, że się napoju przebrać nie może. W istocie była próżną, ale cały kąt pokoju zalegała gromada różnokształtnych butelek, długich, niskich, pękatych, czarnych, jasnych, z karteczkami i bez kartek, z pleśnią starości lub błyszczącą powierzchownością świeżego przybylca. Do koła salę ubierały wazony pomarańczowych, granatowych i cytrynowych drzew.
Goście usiedli na miejscach wskazanych, i wytworny obiad, arcydzieło Karasińskiego, przygotowane z pomocą konserw, soków, i różnych gotowych przypraw, rozpoczął się uroczyście. Chwilę przed nim weszła Antosia, żona Sobockiego, najniesmaczniej a najtroskliwiej przystrojona, jedyna w całem towarzystwie kobieta. Kasztelanic z uprzedzającą grzecznością szambelańską podał jej rękę do stołu i posadził na pierwszem miejscu. Sobocki podrósł, chociaż jemu w końcu stołu dostało się siedzenie, na przyczepku, z Rotmistrzem i Jasiem. Bulwa i panna Aniela nie pokazali się; wyglądał tylko rządca z kredensu gdzie był użyty z często wstającym Jasiem do dozoru półmisków.
Kasztelanic, rozsadziwszy gości, rzuciwszy z uśmieszkiem okiem po stole, wziął się do jadła. Obiad poszedł zwykłą obiadów koleją i był o ile tylko mógł na wsi najwystawniejszy, ze wszystkiem czego wymagała forma najwykwintniejsza. W końcu wzniosły się toasty.
Gdy wniesiono hałaśnie zdrowie Amfitryona Kasztelanica, powstał, ale w podziękowaniu jego, w uśmiechu, który je ubierał, badacz byłby dostrzegł coś szyderskiego i złośliwego. Zdrowia potem wrzawliwie mnożyć się zaczęły, pijatyka przeniosła do salonu, a Kasztelanic, nie chybiając zwyczajom swym na chwilę, spojrzawszy na zegarek, wymknął się na swoje miejsce w fotelu. Tu podano mu kawę i likwory; posiedział chwilę bez warcabów i zdrzemnął się nawet pomimo szumu. Kielichy krążyły jeszcze, a już po krótkim spoczynku, gospodarz powstał, otworzył drzwi i zniknął gościom do wieczora.
— Panie Samuelu — zawołał podbiegając Piotr — co to jest? poszedł! a kiedyż go zobaczę żeby się z nim rozmówić?
— Przyjdzie wieczorem dopiero.
— Kiedyż go złapię we cztery oczy, żeby pogadać przecie?
— O! co tego to nie wiem! Trzeba na to szczególnej protekcji Termińskiego, żeby dał audjencją prywatną w swoim pokoju; ale to będzie posłuchanie podsłuchiwane, przestrzegam. Jeśli na nie rachować nie myślisz, chwytaj pierwszą lepszą chwilę dziś wieczorem... bo się druga może nie nadarzy.
Do wieczora goście pili, palili tytoń na ganku i żywą bo trochę pijaną wiedli gawędę w sali jadalnej. Gdy Kasztelanic wszedł o swojej godzinie, oznajmiono panu Piotrowi, a ten, słuchając rady brata, pośpieszył się ku niemu przecisnąć.
Przysunął się do pana Stanisława, spojrzał mu w oczy jakby przez nie chciał zajrzeć w głąb duszy, i jak wszyscy ludzie poczciwi skłonny do wierzenia raczej w dobre niż złe, począł z niejakiem rozrzewnieniem i usposobieniem braterskiem:
— Jakże to miło, kochany bracie, zobaczyć się tak po wielu latach oddalenia... bośmy to o sobie, można powiedzieć, pozapominali, żyjąc w dalekich od siebie kątach.
— Jam temu nie wiele winien — z uśmiechem odparł Kasztelanic słodziuchno — wiesz, że wyjeżdżać nie mogę; czemuż mnie częściej nie odwiedzacie?
— Prawdęż mam powiedzieć? — spytał pan Piotr zupełnie ujęty odpowiedzią.
— O! i owszem kochany Piotrze — rzekł nieco kwaśniej Kasztelanic, który prawdy nie lubił, ale chciał dnia tego odegrać role zamierzoną do końca.
— My cię znamy z tej strony, że nas i ludzi obcych w ogólności nie wiele potrzebujesz, więc ci narzucać się nie radzi... Dzisiaj, poczciwy powód dowiedzenia ci pamięci i przywiązania naszego, wyjątkowo tak tłumnie zgromadził... Chcielibyśmy, pragnęli, żebyś nas nie uważał za obojętnych...
— Za obojętnych! — dwuznacznie kiwając głową odparł Szambelan... — przepraszam.
Pan Piotr mówił dalej, rozczulając się widocznie:
— A my szczerze, jak brata cię kochamy, i — bolejemy nad tobą — dodał smutniej i ciszej.
— Jak to? bolejecie? — nadzwyczaj niby zadziwiony spytał pan Stanisław...
— Alboż nie mamy powodu i prawa? Choć starszemu bratu pozwól myśl moją odkryć śmiało, otwarcie i wystąpić z radą. Wiek twój może ją czyni zbyteczną, ale ją serce dyktuje.
— Dziękuję — rzekł sucho Kasztelanic, udając uśmiech zachęcający do mówienia — mów, mów śmiało.
— Pozwalasz, więc ci się całkiem otworzę, kochany bracie... Twoja starość nas martwi, mybyśmy cię inaczej chcieli widzieć dla twojego szczęścia...
— Ja się nie skarżę.
— Ale cierpisz, cierpieć musisz... twoje życie nie zgadza się z wiekiem. — Serce może zrażone czem odsuwa się od swoich — a nawet... od Boga o którym w młodości myśleć się nie przywykło — był to czas niewiary! Tyś temu nie winien! Ale za cóż obcy mają być bliżsi nad nas? a często niegodni?
— Bracie — rzekł sucho Kasztelanic, nie wychodząc z grzeczności form, ale je przesadzając w miarę jak gniew go burzył — wierzę, że to co mówisz dyktuje ci serce, ale to są wyrazy tak ostre... tak dotkliwe...
— Jak ostry, jak dotkliwy ból co je dyktuje — odważnie podchwycił brat — biorąc w ciepłe swe dłonie zimną, alabastrową rękę starego dworaka. Co mówię, to mówię szczerze i z serca... Nie żyjesz wedle Boga żyjesz wedle namiętności; wszakbyś już uczuć powinien, że to cię zaspokoić nie może? że wiara i cicha starość w modlitwie, uspokojeniu, rozmyślaniu, zdolna tylko uszczęśliwić...
Kasztelanic wiele musiał pracować nad sobą, żeby na to odpowiedzieć jak chciał, jak mu z jego rachuby wypadało; widać było w błyskach oka, we wstrząśnieniu poskromionem, w brwiach szybko ściągniętych i na gwałtownie potem rozpogodzonem siłą woli czole, że myśl jakaś nie uczucie chwili, dyktowała mu obrachowaną, zdradliwą odpowiedź.
Westchnął naprzód głęboko.
— Dajmy temu pokój bracie — odezwał się z wyrazem tęsknoty doskonale udanym — jam moją młodość może za daleko przeciągnął; ale któż ci powiada że jej nie skończę lada chwila? że nie tęsknię także za tem czego mi braknie, a nie brzydzę się tem co mam i czego się trzymam tylko z nałogu? To delikatna materja, nawet dla braci... Wiary nikt nie wleje musem; ona przychodzi z nieba nie od ludzi... i przyjść może gdy jej godzina wybije.
Piotr doskonale uwierzył w te słowa starca, wyrzeczone z mimiką szczerości, i prawie się uspokoił niemi, ciesząc że Samuel tak się omylił!
— Ale — dodał po cichu: — gdybyś nim przyjdzie ta chwila szczęśliwa, przysposobił się do niej innem życiem?
— Jam stary rozpustnik, stary nałogowiec — rzekł naiwnie, niby z szczerą pokorą jakąś Kasztelanic — dajcie mi samemu sobą kierować... siła nic nie może nademną, wszystkom przywykł czerpać z siebie. Kto wie! kto wie, może o czem mówicie, bliźszem jest niż się wam zdaje!
Pan Piotr, nadzwyczaj zdumiony i tonem i słowy które usłyszał, już chciał roztkliwiony ściskać go, dziękować mu i nalegać, gdy część towarzystwa wsunęła się do pokoju i przerwała rozmowę, z widoczną Szambelana radością. Kto inny przebieglejszy, podejrzliwszy, nie tak z dobrego serca łatwowierny jak pan Piotr, byłby w czasie rozmowy nie dał się uwieść słowem tylko na pozbycie się wymówionem: on, doskonale wywieść się dał w pole, zatarł ręce i powstał uradowany, właśnie gdy sarkastycznem wejrzeniem litości i stłumionego gniewu mierzył go brat starszy, winszując sobie, że tak zręcznie potrafił go odegnać nadzieją.
Pełen tedy radości, z dobrą jak sądził nowiną, Piotr posunął się żywo ku Samuelowi, który z daleka widział początek rozprawy i domyślał się niemal jak się to skończy — chwycił brata za rękę i rzekł mu wesoło na ucho:
— Samuelku kochany! dzięki Bogu, przekonany jestem, żeś się srodze omylił.... on ma serce.... wyznał mi że znudzony jest swoim rodzajem życia, że wygląda tylko chwili nawrócenia swego, a tę gawiedź odepchnie... I... zobaczysz, wszystko dobrze będzie.
Samuel nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami powolnie, spojrzał w oczy Piotrowi i nie miał siły wyrzec słowa, tak był poruszony.
Piotr widocznem niedowierzaniem prawie się uraził.
— Zmiłuj się Samuelu! widzę jakbyś wątpił o tem co mówię?
— Nie! ale o tem co ci powiedziano bardzo wątpię czy prawda. Staś, żeby się ciebie pozbyć prędzej, skłamał skruchę, westchnął i żartuje w duchu z twojej łatwej wiary.
Piotr przychodził już do gniewu.
— Bracie — zawołał — a godziż się to tak posądzać!
— Nie chcę się z tobą spierać — rzekł Samuel smutnie — zobaczysz później....
— Ale toby było niegodziwe, szkaradne kłamstwo! toby było ostateczne zepsucie!
— Nie gniewaj się panie Piotrze; na wszystko co chcesz pozwalam — zobaczysz później kto miał słuszność.
Bracia pierwszy raz od lat kilkudziesięciu, po krótkiej rozmowie, rozeszli się nie bardzo z siebie radzi, oba się obwiniali o łatwowierność i pewność.
Wieczór zszedł na grze i rozmowach, podsycanych winem coraz to gorszem, i trwał do godziny w której swoim obyczajem Kasztelanic zwykł był odchodzić do sypialni. Nie uchybił on ani sekundy dla gości, i pożegnawszy ich niezmiernie grzecznie, z uśmiechem na ustach usunął się na spoczynek.
Goście też zabawiwszy małą chwilkę, do swoich pokojów rozchodzić się i rozjeżdżać zaczęli. Tak się skończył ten pamiętny dzień urodzin pana Stanisława, raz pierwszy i ostatni z takim przepychem obchodzony w Strumieniu.
Większe były jego skutki, niżeli z pogodnej i pozornie wesołej fizjognomji tej uroczystości wnosić można.
Wszystko co otaczało bliżej Kasztelanica i rachowało na niego, na słabość starca i majątek zdający się łatwą pastwą, — poruszone zostało tem przypomnieniem się familji bezdzietnemu bratu i stryjowi. Jaś, Aniela, Termiń3ki zadrżeli, bo wszystko troje rachowali na spadek całkowity lub częściowy. Zjazd był widocznie uradzony między wszystkimi, bo nie mogli trafem się tak zebrać, a połowa ich nawet o dniu urodzin nie wiedziała. Był więc już spisek jakiś, jakaś zmowa potajemna, oczy wszystkich dotąd obojętnych musiały się zwrócić na Strumień. Trzeba było spieszyć, uprzedzić ich, i starca opanować.
Tę myśl w faworytach obudził zjazd familijny. Jaś nie na samym opierał się domyśle, wiedział bowiem nieco o podróży pana Pawła, o jego wyprawach, naradach, o zamiarach pana Piotra i obiecywał sobie wiadomość tę na korzyść swoją obrócić, gdyż domyślał się że wszystko to mógł zrobić Samuel.
Późno w nocy August Pobiała, Tomasz, Piotr, Józef, Samuel, Antoni, Dziadunio, zeszli się w pokoju kulawego, dla rozmówienia się o wrażeniach dnia tego i postanowienia co dalej czynić wypadało. I ta schadzka nie uszła badawczego oka Jaśka; chociaż podsłuchać ich nie mógł; ale schwycił na uczynku i zapisał to sobie na przypadek potrzeby.
Piotr pierwszy po cichu zagaił zgromadzenie temi słowy:
— Dzięki tedy Bogu, kochani moi — rzekł — nie sprawdzają się smutne wróżby pana Samuela... mówiłem z Kasztelanicem; widocznie jest znużony, zmęczony swem życiem; czuje już, jak mi wyznał, tęsknotę do Boga, do wiary opuszczonej za długo... To grunt, za tem pójdzie poprawa życia, a za nią wszystko najlepsze...
— To co mówisz, kochany bracie — spokojnie odparł Samuel — dowodzi tylko żeś go dawno stracił z oczów, i że cię łatwo oszukał. Co do mnie, stoję przy swojem. Tu potrzeba kogoś co by lepsze miał oczy i większą zręczność nademnie starego; intrygi się rozpoczną, bo do nich się wszyscy stroją... Staś nie porzuci swego rodzaju życia, bo w nic, ani w Boga, ani w szatana nie wierzy, i my stracim majątek, a co gorzej, człowieka zgubim. Może wpływ codzienny uczciwego człowieka, silniejszego nademnie, mógłby na mego poskutkować.
— Jakto? utrzymujesz jeszcze, że mógł tak bezwstydnie skłamać?
Samuel się rozśmiał boleśnie.
— Ani wątpię rzekł — wszystko ci przyrzecze, a nic nie dotrzyma.
Piotr smutny, urażony, umilkł.
— Bracie Samuelu — odezwał się Antoni, chętny do gawędy — ty to już podobno za nadto wszystko widzisz czarno; czemu to ma być niepodobnem, żeby zatęskniwszy do Boga powrócił?
— Niech i tak będzie, niech i tak będzie — trochę niecierpliwiąc się odrzekł Samuel — na tem kończę, ale pamiętajcie żem przestrzegał, żem prosił! Umywam ręce i milczę odtąd do końca.
To mówiąc, smutny usunął się na bok, podparł na ręku i zamilkł w istocie.
— Nie pozostaje nam więc nic — rzekł August dowcipnie — nad spokojne czekanie zmiłowania Bożego nad grzesznikiem.
— I niech go tu Samuel tak dogląda jak dotąd — odezwał się pan Piotr — bo w razie czegoś zagrażającego da nam znać. Dodać mu teraz drugiego stróża, jak projektowano, biło by w oczy zanadto, on sam by się na tem mimo farby nie omylił, toby go mogło nawet rozjątrzyć. Jestem pewien, że już usposobiony do powrotu ku Bogu i wierze; módlmy się i czekajmy.
— To ze wszystkiego najlepiej — śmiejąc się dodał pan Tomasz i zacierając ręce — przyznam się, że po mnie już ciarki chodziły na samą myśl, że będę na tę wartę wykomenderowany: powszednich dni musi tu być djable nudno.
— Ja o tem wiem trochę — odezwał się Samuel — a siedzę dla was i dla siebie; może by warto, żeby mnie kto z posterunku zluzował.
— A! a! otóż i racja tych strachów, których nam napędziłeś przez panią Hieronimowę — rzekł Piotr — chce się odpocząć... i nie dziwuję.
— Ba! alboż mój siwy włos nie daje mi do tego prawa?.
— Toć prawda — przerwał Dziadunio — ale kto lepiej i stosowniej tu od ciebie siedzieć może. Obibrawsia hrybem, taj liż w kisz[1]. Jeśli się usuniesz, któż cię zastąpi? będzie to doprawdy miało minę straży, która się zluzowała. Ty to sobie stojąc na miejscu nie bijesz w oczy. Kasztelanica nie niecierpliwisz, jakby może kto drugi potrafił, naprzykład ja... Ej! bracie Samuelu sużeno, padł los na ciebie, odsłuży ci to familja... a cóż robić, musisz zostać... jakeś zaczął tak i kończ. Wid napasty ne propasty![2] nic ci się nie stanie!
Samuel westchnął ciężko, pomimo dodawanej przez Dziadunia otuchy.
— Pańszczyzna bo to — rzekł — pańszczyzna, oj mój miły Boże! patrzeć na sprośne życie, milczeć, a wzdrygać się, widząc do koła rozstawione sieci, ani na nie co zaradzić, ani o nich oznajmić.
— Czemu?
— Bo jutro ci, którychbym wydał, potrzebniejsi i milsi odemnie, wyparli by mnie z tego stanowiska. Chcecie — więc zostaję, ale za nic nie odpowiadam.
— Ale cóż tu u kata stać się może? — zapytał pan Tomasz, któremu swoboda jego milsza była nad wszelkie bogactw nadzieje.
— Co się stać może, to ja wam wyliczę — rzekł Samuel — a nawet zaręczam, że się tak stanie! albo stary podgłupiawszy pod koniec, ożeni się z panną Anielą i jej wszystko zapisze, a nam zostawi figę; albo co pofałszują, a my z kwitkiem pójdziemy znowu: w dodatku umrze jak żył, bez skruchy, żalu, śmiejąc się i drwiąc z nas i ze wszystkiego.
— Przyznam się — przerwał pan Tomasz — że ja na Apostoła wiele zdolności w sobie nie czuję; jeśli go trzeba nawracać tylko, najlepiejby sprowadzić kapucyna; możeby grając w marjasza i pijąc z nim, trochę go zreflektował — ale i to kwestja!
— Nawrócenie to kwestja inna — odparł pan Samuel przy swojem stojąc — ktoby był tak zręczny żeby od niego te pijawki poodrywał, tem samem uczyniłby go skłonniejszym do nawrócenia. Od jednego czy od drugiego poczynając, jedno ciągnie za sobą drugie, a oboje pilne.
— Ale zmiłujcie się — swoją znowu myśl chcąc utrzymać odezwał się pan Piotr — te się rzeczy nie robią gwałtem i nagle... na to potrzeba czasu! oświadczył się, że już czuje pociąg do zmiany życia... dajcie temu zbawiennemu natchnieniu spokojnie dojrzewać.
— Tak! tak! — zawołali w kilku ziewając.
— Suma summarum — dokończył Tomasz — redukując to co się powiedziało, wnioskuję, że nic nie pozostaje do czynienia w tej chwili, nad polecenie Kasztelanica opiece Boskiej, pan Samuel obejmuje straż główną, a my raniuteńko każemy konie zaprzęgać i drała do domu.
Na tem się główna część rozmowy skończyła i powoli krewni wszyscy do swoich mieszkań rozchodzić się zaczęli, znużeni, obojętni, nic nie postanowiwszy i przekonawszy się, że nic postanowić nie można.





  1. Kiedyś grzyb, leź w kosz.
  2. Od napaści nie przepadniesz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.