Strona:PL JI Kraszewski Interesa familijne.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dobre szality, koły prystupaje![1] — szepnął Dziadunio śmiech zdradziecki tamując.
— Niechaj zostanie, niechaj zostanie — rzekł głośno — wieczorami dojdzie sobie na lekcję retoryki do państwa Pawłów, zabawi się z Piotrusią (tak ją zwał, zawsze z wielkiem umartwieniem matki), zagra im na fortepianie...
— Niechaj zostanie! — dodał ojciec całując chłopca w czoło. — U Kasztelanica może być powtórnie, powróciwszy z zagranicy.
— Jeśli Kasztelanic dożyje — szepnął Dymitr. Boh chocz ne skoren, ale łuczen[2].
— Ależ to już jedynasta przeszło! — porywając się zakrzyknął Piotr — Spać! spać! Oni nie przywykli tak długo wysiadywać.
— No! panowie! dobranoc i w nogi — zawołał Dziadunio — dość i tak im czasu zmarnowaliśmy — Buwajteż zdorowy!
Wszyscy się ruszyli; a Staś szczęśliwy i roztrzpiotany swojem szczęściem, już chciał dać uroczyście dobranoc synowicy swej, gdy obejrzawszy się nie znalazł jej na miejscu. Zosia ledwie dosłyszawszy że Staś zostać miał z niemi, sama niewiedząc czego przelękła się i uciekła.


VII.

My teraz powrócimy do Strumienia, gdzie nic się nie zmieniło powierzchownie od czasu gdyśmy ztąd z panią Hieronimową wyjeżdżali. Zawsze to ten sam dwór, będący pod wszechwładnem poruszaniem zegarka, smutny, wyregulowany, milczący, zawsze w nim też

  1. Dobrze to szaleć, kiedy jest ochota.
  2. Bóg nie skory, ale silny.