Hans Alienus/Część II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
SARDANAPAL.

Hans Alienus kazał niezwłocznie zrobić dużą beczkę z mocnych klepek i, przywoławszy nie całkiem jeszcze trzeźwego Tuklat-Nirgala, długo mu coś szeptał w ucho.
Potem wlazł w beczkę, kazał ją zamknąć i włożyć na wóz, zaprzężony w łaciatego wołu. Dla niepoznaki woźnica usmarował sobie twarz i ręce mokrą gliną, obrócił nawspak lwią skórę i ukrył lance swe i miecze pod gałęźmi palmowemi, któremi wysłano wóz, by beczka mniej się trzęsła. Potem, wykrzyknąwszy wesoło, uderzył wołu w pośladek i pojechał powoli w stronę miasta. Ledwo znalazł się w ulicy, odchrząknął i, jadąc noga za nogą, zaczął wołać:
— Słomiane wdowy! Słomiane wdowy! Kupcież ode mnie wina! Posiada ono, o niewiasty cnotliwe, tę właściwość, że łagodzi tęsknotę za ukochanym. O, niewiasty, kupcież całą beczkę, kupcie ode mnie, biedaka! Jest sękata i prostacko zbita, ale przyniesie wam szczęście, podobnie, jak gnój wielbłądzi, który rzucony na węgle, napełnia cały dom przedziwną wonią.
Klapy drzwi rozlicznych domostw, opadały ze zgrzytem zawiasów, a kobiety patrzyły, śmiejąc się, na beczkę, gdy zaś woźnica wołał coraz to usilniej, mnóstwo widzów podeszło do progów i jęło zaglądać ciekawie przez szpary.
Wreszcie otwarła drzwi w jednem z narożnych domostw i stanęła w nich, ująwszy się pod boki, stara, szpakowata kobieta.
— Ho... ho! — mruknęła. — Mąż mój jest na wojnie! To najdzielniejszy bojownik. Ile chcesz za tę beczkę?
— Pięć srebrników!
Potrząsnęła niechętnie głową.
Stojący naprzeciwko dom był własnością bogatego kupca, który wyjechał właśnie na zachód, nad morze. Sacharat, młoda jego, opuszczona narazie żona, która z zawiścią słuchała nieraz przechwałek sąsiadki, postanowiła upokorzyć ją przy pomocy bogactwa swego. Otworzyła tedy okiennicę, z poza której na wszystko patrzyła, i, nie mówiąc słowa, rzuciła dziesięć srebrników na ulicę.
Wychwalając głośno jej hojność, pozbierał woźnica pieniądze, skręcił i wjechał w jej podwórze.
— Zamknij bramę i oddal służbę! — powiedział. — Wybiję kamieniem szpunt beczki, tak że wino popłynie na podwórze. Gdy je jeno zobaczysz, o piękna Sacharat, natychmiast zniknie cały twój ból, wywołany nieobecnością małżonka.
Uczyniła bez oporu co chciał, kamień zaczął dzwonić ochoczo po wierzbowym czopie beczki i nagle rozsypały się z łoskotem klepki.
Piękna Sacharat, przybrana w suknię czarną, zasianą łyskliwemi gwiazdkami, miała miedzianej barwy włosy, zwisające grubym warkoczem aż do pasa, nóżki najmniejsze i najbielsze, jakie kiedykolwiek stąpały po matach Niniwy, a pulchność i różowa barwa jej ciała świadczyły o zabiegach, na jakie pozwolić sobie mogła jeno bardzo bogata osoba.
Wzięła puhar, by schwycić weń kilka bodaj kropel cennego wina, ale przytknąwszy go do beczki, spostrzegła z przerażeniem, miast strumienia wina, rękę, która chwyciła puhar, puszczony przez nią w zamieszaniu.
— Nie bój się! — powiedział woźnica. — Jest to duch wina. Wino palmowe przybiera niekiedy, chociaż nader rzadko, postać ludzką, gdy rozbijam którąś z beczek, hojniej zapłaconą, niż inne. Stój spokojnie, aż duch wina wyjdzie z więzienia swego.
Sacharat stała posłusznie, pochylona z szacunkiem przy wozie, a tymczasem duch wina rozprostował się i ukazał w całym swym przepychu. Pszczoły hełmu lśniły w słońcu, migotał pancerz z twarzą ludzką i szmaragdowemi oczyma, a Sacharat wydało się, że w życiu nie widziała nigdy jeszcze czegoś równie pięknego.
Duch wina wziął ją zaraz na ręce i wniósł do domu.
— Stań tu na straży! — powiedział woźnicy. — Wrazie potrzeby znajdziesz pod gałężmi wozu dwie lance i dwa miecze bojowe.
Dom stanowiła jedna jedyna, wielka i bardzo wysoka komnata, z wmurowanemi wzdłuż ścian ławami, pełnemi pstrych poduszek, wzniesionemi na stopę od ziemi. Ściany okrywały kobierce ze smokami i sfinksami, wyszytemi różnobarwnie na ciemno-zielonem tle, każdy zaś kobierzec, obrzeżony był ramą ze sztywnych, kończystych, żółtych i zielonych liści, których łodygi snuły się po tle czarnem. Pośrodku szemrała fontanna, zaś po jednej stronie, w rogu widniała galerja, oparta na rzeźbionych słupach, pełna poduszek, chroniących od chłodu ściany i łażących po niej dużych pająków. Było to posłanie, a jednocześnie siedzenie dla gospodarstwa i dostojniejszych gości.
Duch wina postawił Sacharat na ziemi, ona zaś uklękła przed nim.
— Jesteś panem moim, ja zaś sługą twoją! — powiedziała.
Pocałował ją w czoło, ona zaś podprowadziła go do galerji i pomogła zdjąć hełm i ciężką zbroję. Potem przyniosła lodowatej wody z fontanny i umyła mu ręce i nogi. Wkońcu poleciła woźnicy, by przyniósł lekki, biały płaszcz pielgrzymi, który duch wina miał pod sobą w beczce, by go nie tak gniotły klepki.
Wszystko to odbywało się wśród beztroskich żartów i swawoli, potem zaś Hans Alienus, okryty płaszczem, legł na poduszkach, a Sacharat spoczęła przy nim, ustawiwszy przedtem na kobiercu ciasta, owoce i słodzone wino.
Gdy mrok zaczął padać, wróciła służba i zapukano do bramy. Ale Tuklat-Nirgal odpowiedział z wnętrza najokropniejszemi klątwami i nie myślał otwierać. To obudziło podejrzenie czekających i wnet całą ulicę zapełnił tłum ciekawskich. Służący pukali coraz to natarczywiej, a wreszcie, około północy zaczęli wyłamywać bramę.
Gdy duch wina posłyszał pierwsze ciosy siekiery, otworzył okiennicę tuż przy galerji, sam jednak leżał spokojnie, oparty o Sacharat. Wisząca tuż nad nimi latarnia oświecała wyraźnie twarze obojga.
— Cóż to, hołoto jakaś,... — zawołał wreszcie, pogryzając tort maślany — czyż nie widzisz, że duch wina przybył do miasta waszego? Czegóż chcecie? Jałmużny? — rzucił na głowy tłumu okruchy ciasta. Potem cisnął również kilka bogato haftowanych poduszek, wreszcie hełm i zbroję. Jeden ze szmaragdów odskoczył w upadku i podleciał ponad wyciągnięte ręce, niby iskra z pod młota. Zgiełk wzrastał ciągle. Nagle Hans ujrzał w świetle padającem od okna, pośród tłumu, dwie znajome twarze. Były to jego żony i zrozumiał zaraz, że powodowane zazdrością tajemnie śledziły wóz z beczką.
Zamknął tedy i zaryglował okiennicę.
Tymczasem wyłamano bramę. Przez kilka jeszcze godzin bronił dostępu woźnica swemi lancami i mieczami, wkońcu jednak, po wielokrotnem wzywaniu, zjawili się nocni stróże miasta, zwani obrońcami porządku. Byli to zaspani, niechętni ludzie z latarniami i laskami, ozdobionemi w sowie głowy. Co trzy godziny wędrowali, napoły przymknąwszy oczy, powłóczystym krokiem przez główne ulice, przez resztę zaś czasu spali, zażywając spokoju. Przy pomocy rozgniewanych wielce obrońców porządku powiodło się nakoniec służbie pokonać i związać woźnicę, który jednak krzyczał tak głośno, że wrzaski jego słyszano w całej dzielnicy.
Około świtu zjawił się wreszcie w podwórzu, ziewając, Hans Alienus. Był blady, szaro-żółty, miał podkrążone oczy i wieniec mirtowy na jednem uchu.
— Duch wina palmowego zaczarował dom naszego pana! — powiedzieli służący, związali mu ręce łuczywem i pchnęli w objęcia obrońców porządku.
Najstarszy z tychże spojrzał, gładząc w rozmyśleniu brodę, na pojmanego.
— Jest to sprawa niezwykle zawikłana, — powiedział — tak że nie śmiem jej załatwić na własną rękę. Musimy tego człowieka zawieść przed rabsaka sardanapalowego.
Poprowadzono tedy obu związanych o wczesnej godzinie ulicami Niniwy, ku wzgórzu zamkowemu, a tłum ciekawych kroczył za korowodem. Duch wina nucił i śmiał się wesoło, zaś woźnica tupał płaskiemi stopami i nieustannie miotał przekleństwa na otaczających go.
Zamek obejmował całą dzielnicę miasta, a wysokie mury dzieliły go od nędzy i natręctwa reszty świata. Z zewnątrz nie dostrzegali zdumieni jeńcy nic, prócz zakurzonych czubów cyprysów i cedrów. Wejście stanowiły dwie niskie, na lwach-sfinksach spoczywające, schodowate pyramidy, pomiędzy któremi widniała kuta żelazem brama o potężnych zawiasach. Wzdłuż murów zwisały łańcuchy, przymocowane do mocnych zasuw śrubowych, i siedziało tu kilku złoczyńców w kajdanach, czekając wyroku rabsaka.
Obrońcy porządku nałożyli obu pojmanym kajdany, a ledwo tylko duch wina siadł pod murem, zwiesił zaraz głowę na lewe ramię i zasnął twardo.
Zbudzony kopnięciem, uczuł żar na policzku, zwróconym do słońca, gdyż był już pełny dzień.
Rabsak sardanapalowy siedział przed bramą na macie, w otoczeniu wojowników i rzezańców, którzy go osłaniali parasolem. Dwanaście kroków od maty stało w szeregu pięciu katów z pletniami i toporami na ramionach.
Obrońcy porządku zdjęli z pojmanych kajdany, ale w chwili gdy podprowadzono ducha wina na pustą przestrzeń pomiędzy katami a matą, utorowała sobie przez tłum aż do wojowników drogę Girgil. Nieraz towarzyszyła ona Abu-Rasakowi i znała Niniwę, ale głos jej przejawił zaraz, że jest córką Babilonu.
— Duch wina? — krzyknęła podniecona. — Dajcież spokój paplaninie! To nie duch wina palmowego, ale mąż mój, Hans Alienus!
Odpięła jeden sandał i chciała uderzyć za karę Hansa po wierzchu głowy, ale wstrzymał ją jeden z wojowników.
Gdy rabsak Sardanapala posłyszał imię pojmanego, wstał przerażony, gdy wspomniał zaproszenie pana swego. Był to chudy człowiek, o ostrych, wyrazistych rysach i przenikliwych, czarnych oczach.
— Jeśli duch wina palmowego jest Hansem Alienusem, nie może być winowajcą, bowiem to gość królewski. Otworzyć bramę!
Obok stał naczelny rzezaniec, z czerwoną szminką na murzyńskich policzkach, strojny w zausznice i pierścienie, niby kobieta. Skinął na woźnicę i powiedział mu:
— Ten, komu danem jest stanąć przed oblicznością króla, winien powitać go twarzą ku ziemi zwróconą.
Oczy Tuklat-Nirgala błysły jak szpilki z pod hełmu. Mlasnął wargami i jął się sposobić do zatknięcia lanc w ziemię. Uczyniwszy to, zaczął chodzić pomiędzy niemi, przyczem wyzywał obecnych groźnie na pojedynek. Mimo skrępowania, nie puścił z rąk broni, także ją zatrzymał w łykach, które teraz rozcięto. Kosmata, lwia skóra okrywała jego mocarne członki oraz wydatny brzuch, a za każdym krokiem żłobił głębokie ślady w miałkim piasku.
Naczelny rzezaniec uspakajał go pośpiesznie, czyniąc wymowne gesty.
— Twój nowy pan — szeptał mu z niepokojem — nie posiada innej godności, prócz tego, że jest Hansem Alienusem, ale król w bezgranicznej łasce swojej zezwolił, by go powitał stojąc, jak równy równego. Ty sam musisz jednak zostać poza okręgiem zamku.
Woźnica zmarszczył brwi, ale Hans Alienus zerknął nań surowo, tak że usłuchał i oparł o mur swe lance i miecze.
— Jestem twym wiernym sługą! — powiedział. — Noszę na szyi otrzymany od ciebie woreczek. Będę spał pod bramą, ty zaś, wchodząc i wychodząc, depc po plecach moich, wydając rozkazy.
W tej chwili wydał naczelny rzezaniec przenikliwy pisk na kościanej fletni, a brama, pchnięta skrytym w jednej z piramid mechanizmem, rozwarła się naoścież. Ziewając, przecierając oczy, przybrany w białą, poplamioną ciemnem winem szatę pielgrzymią, przekroczył Hans Alienus próg.
W ten sposób odbyło się wejście cudzoziemskiego tokarza muszli ślimaczych do sardanapalowego miasta.
Mając za sobą naczelnego rzezańca, szedł i mijał przeróżne budynki, przepełnione wojownikami, kucharzami i niewolnikami, którzy krzątali się żywo koło zajęć swoich. Na powtórny wrzask fletni rozwarła się druga brama, podobna do pierwszej, i stanęli na brukowanym dziedzińcu, zwanym „przedsionkiem szczęśliwości“.
Hans Alienus ujrzał po lewej stronie otwarte hale bibljoteczne, z mnóstwem pokrytych pismem cegiełek, ułożonych w stosy. Kilku niewolników zapisywało właśnie dolną stronę pionowo ustawionych płyt bruku opowiadaniami i sprawozdaniami. Napisy te, przysypane gruzem ruin, miały świadczyć o Sardanapalu i sławić jego imię w odległych czasach, kiedy całe państwo Assura i Niniwę pochłonie zniszczenie.
Ogromne płyty kamienne, pokrywające mury, ukazywały Sardanapala w licznych postaciach, drążonych rylcem, jak stoi na wozie bojowym, z palcem na cięciwie łuku, zmuszając nieprzyjaciół do ucieczki. Przed murem spoczywały w grobowcach, pokrytych napisami klinowemi, ulubione psy i wierzchowce królewskie. Chciał nadać cechę wiekuistości wszystkiemu, co było jego własnością i w czem się przejawiła wola jego.
Dziedziniec obsadzony był cyprysami, pośród których wisiały na sznurach liry i srebrne dzwonki, wydające w wietrze łagodne dźwięki, niby z pod dłoni niewidzialnych duchów płynące.
Hans Alienus opanował już całkiem znużenie i poprawił wianek mirtowy. Przyodziany w białą szatę, stanął teraz przed trzecią i ostatnią bramą, na której widniał malowany jaskrawo wizerunek Sardanapala. Klęcząc, podnosił król człowieka do stóp boga Assura. Pod wizerunkiem był napis: Ja, Assur-bani-habal, w sobie samym, podniosłem człowieka do stóp twoich.
Naczelny rzezaniec utracił teraz w zupełności dotychczasową pewność siebie i padł drżący na kolana.
— Wstąp, o cudzoziemski tokarzu muszli ślimaczych, po stopniach, które znajdziesz naprzeciw tej bramy w osiedlu szczęśliwości! — powiedział. — Tam ci się wkrótce ukaże ten, którego oblicze widuję podczas pewnych jeno uroczystości. O tej porze zwykł przystępować do kraty i spoglądać na swój chlewnik.
Naczelny rzezaniec nie zadął tym razem w piszczałkę, ale zastukał słabo i trwożnie w bramę, jakby się bał zbudzić śpiącego.
Gdy się nie otwierała, zapukał ponownie, również bojaźliwie. i
Teraz jęły grać zcicha ukryte liny i koła, a brama rozwarła się od środka.
Hans Alienus uczuł taki strach, że jął rękami szukać rąk rzezańca. Tenże jednak leżał z twarzą na ziemi, a dłońmi przyciśniętemi do czoła. Po chwili oprzytomniał Alienus na tyle, by wejść do parku, ale ćmiło mu się w oczach i migotało, tak że przystawał za każdym krokiem.
Brama zapadła za nim, on zaś kroczył przed się ścieżką piasczystą.
Drogę brzeżyły po obu stronach drzewa obdarte z liścia, zabite, pozbawione kory i pozłocone od korzeni po koniec najcieńszej gałązki. Kilka zielono lśniących wężów wiło się po konarach. Na skrzyp piasku podniosły głowy, ale zaraz pomknęły przerażone po pniach i znikły w gęstwie krzewów, pomiędzy szeregami sztywnych cyprysów. Woda stojąca w wąskich z drobnych, różowawo-żółtych kamyczków ułożonych rynienkach odbijała jego postać, przed sobą ujrzał krąg wysokich kwiatów, błękitnych, niby błędne ogniki, które tworzyły dziwną jakąś, syczącemi promieniami przepojoną świątynię.
W pewnej odległości widniała biało-żółta, dość niepozorna budowla bez okien, z wąskiemi schodami.
Hans Alienus wkroczył na te schody z wahaniem, ale po kilku już stopniach skręciły one w bok. Na tle kręgu światła, bijącego z czworokątnego otworu płaskiego dachu ujrzał wysoko w pustej klatce schodowej stojącego człowieka.
Uczuł jakby ukłucie w mózgu i pobladł, albowiem doznał przeczucia, że ma przed sobą samego Sardanapala.
Ujrzał drobną drżącą postać, której wyschłe soki żywotne pozostawiły na skórze jakby gorączkowy jeno odblask. Cienki, w loki ułożony włos był pozłocony, oczy połyskające żywo były jakby dotknięte zapaleniem, policzki pokrywała biała i hektycznie czerwona barwiczka, a na wąskich wargach jarzyła się krwawa purpura. Żyły na szyi i rękach nabrzmiałe były i sine, a pokryte czerwoną farbą paznokcie wyglądały jak oderwane od palców. Na głowie miał szpiczastą, u szczytu nieco spłaszczoną, pokrytą sznurami szafirów i pereł czerwoną czapkę, zaś sięgająca stóp koszula wierzchnia z lśniącego, czerwonego materjału, zakończona złotą frendzlą, podgięta była na jednem biodrze, ukazując białą koszulę spodnią. Za pasem ze złoconej skóry tkwił nóż bez pochwy.
Stał nieco pochylony, a nagie jego, zdobne pierścieniami ręce zwisły po czerwonej szacie.
Hans Alienus, nie pomny prawa powitania króla stojący, przykląkł, jak przed bóstwem, i przycisnął do oczu dłonie. Potem wstał i nie odsłaniając oczu cofnął się o kilka kroków.
W tej chwili usłyszał w echu klatki schodowej, sztuczny, kobiecy głos Sardanapala.
— Niechże Adar i Nirgal, sfinksy strzegące mych drzwi, wezmą w obronę również gościa mego! Zbliż się, cudzoziemcze, i weź pocałunek jako od równego. Jesteś pierwszym z pośród ludzi, który mnie zrozumiał.
Hans Alienus przemógł strach wysiłkiem woli. Opuścił ręce i ujrzał ponownie przed sobą Sardanapala.
Wstąpił na schody, aż do miejsca, gdzie czekał król królów, a pocałunek pozostawił mu ostrą woń lekarstw i pachnącej wody do ust.
— Pozdrawiam człowieka, w którym znaleźć mam nadzieję to, co w człowieku najwyższe. Od lat już dziecięcych czciłem ciebie
Sardanapal skinął i ujął dłoń Hansa. Przy każdym ruchu brzęczały srebrne dzwoneczki, przyczepione do szat jego.
— Będziemy się badać wzajem! — powiedział.
Podczas gdy mówił, wysuwała się dolna szczęka jego przed przednią, a usta, o rozwartych kątach, sięgały wysoko w policzki. Ruchliwa i uduchowiona twarz jego za każdym słowem nabierała odmiennego wyrazu, a uszminkowane, drobne zmarszczki przy oczach, mnożyły się, lub znikały wraz ze słowami.
Idąc ręka w rękę, wkroczyli do komnaty, tak długiej i wąskiej, że przypominała raczej kurytarz. Wzdłuż ścian, pokrytych napisami klinowemi i erotycznemi scenami, biegły ławy kamienne z poduszkami w pasy.
Sardanapal podał Hansowi wrzeciono z purpurą i wełną, a sam ujął drugie. Potem wszechwładny król legł naprzeciw gościa swego i przędząc zaczęli rozmowę.
U drzwi stali nieruchomo dwaj ludzie z wachlarzami, a blado żółta cera ich twarzy świadczyła, że żyją w zamknięciu.
— Odpowiedz mi szczerze na jedno! — zaczął Alienus, niewprawną dłonią kręcąc wrzeciono. — Gdzie skryłeś kobietę, z powodu której przybyłem do tego miasta?
Czerwono obrzeżone oczy Sardanapala błysnęły wesołością.
— Czyż chcesz, bym pamiętał o wszystkich kobietach w mym zamku? — odparł. — Jest tu może, a może także niema jej. Czyż dwaj uświadomieni, jak my mężowie, nie mają głębszego tematu rozmowy? Paplanina miłosna mierzi mnie. Czasem spędzam wieczór w haremie, podobnie jak w kąpieli, czy przy szachach, ale ten, którego imienia nie chcę tutaj wymieniać, wie, że myśli moje zajęte są sprawami ważniejszemi.
Na to rzekł Hans Alienus:
— Widzę, że masz skłonność do powagi.
Sardanapal złożył wrzeciono na kolanie i potrząsnął głową.
— Powaga to rzecz, jaką ma człowiek wspólnie ze zwierzętami. Powaga panuje w każdym chlewniku. Powagą wita cię smutne spojrzenie wołu, czy osła nad żłobem. Powaga żywie pośród dzikusów, skrytych wśród gór północy i zapatrzonych w puste wrzosowiska. Natomiast dźwięczny śmiech pogodnej, żywej radości napotkasz po raz pierwszy może u bram sardanapalowego zamku.
— Jesteś w całej istocie swej sztuczny, o panie!
— Sztuczny? — Sardanapal oparł ręce na wrzecionie, dotknął rękojeści policzkiem i powiedział:
— Nie umiesz, widzę, przyjacielu, wieść głębokiej, znaczącej coś rozmowy. Mówisz, jakbyś brał dźwięczne słowa z zapasu, złożonego na języku i niemi to jeno igrasz, nie zaś myślami. Naturalne jest to wszystko, co istnieje w rzeczywistości i wyobraźni, a więc i zwidy sennych marzeń i szminka na mej twarzy, czy farba na paznokciach. Wymalowany na tej kamiennej ścianie cietrzew jest równie dobrze wytworem natury jak żywy, który właśnie tokuje w parku. Jeśli któryś z mych dworaków wielbi mnie napuszystemi słowy i wymownemi gestami, to jest to akt równie naturalny, jak parowanie się wilków w pustyni. Dokądże tedy zmierzasz twemi słowami o naturalności i sztuczności? Jestem równie naturalny, jak jaskółka, która oto śmigła przez otwór świetlny dachu.
Hans Alienus złożył także na kolanach wrzeciono, poruszane niewprawną dłonią, i spojrzał z tajoną czcią na człowieka, któremu oponował nie sercem, lecz słowami, celem wybadania go.
A Sardanapal dodał:
— Czyżby w czasie, kiedy bogowie kształtowali ziemię, ktoś nazwał naturalnym ów zalew płonącej materji? Cóż za sprzeczny z naturą pogląd, by część tego rozjarzonego błota miała kiedyś zostać tym zamkiem, a inna część wędrownym Hansem Alienusem? Tymczasem, zbadawszy przez chwilę, nazywamy to naturą, lub niezmiennem prawem... Cóż jest atoli prawo?
— Dla nas, ludzi, istnieje jedno jeno prawo, przeciw któremu buntować się nie mamy powodu, mianowicie wola nasza. Tę właśnie wolę podniosłeś na wyże. Jeśli zaś jesteś wyobrazicielem ideału człowieczeństwa, to musisz żywić pragnienie, by cię pokolenia przyszłe czciły jako bóstwo. Ale wyprorokowałem ci rychły skon i dodaję, że zapomnienie będzie usiłowało pogrześć twe imię.
— Nie mówmy o przyszłości. Troska o przyszłość zabija chwilę bieżącą. Powiedz natomiast, czemu ty, który mnie znasz, przepowiadasz mój upadek. Czy sądzisz, że jeśli dusze nasze połączą się, to zatrata będzie ich synem? Chcesz mnie nakłonić do śmierci, którąby uwiecznić można na puharach biesiadnych? Czy taki masz zamiar? Wciągnąłeś mnie w walkę piękna i mam ochotę zwyciężyć. Jesteś mym gościem i twoją jest każda komnata tego zamku. Jesteś mym przyjacielem, wrogiem i współzawodnikiem. Niech ci ozłocą każdą chwilę moi kucharze, podczaszowie i kobiety. Zstąp w wir rozkoszy i napij się do syta. Po tygodniu wróci pragnienie. Powiedz mi jednak,... wszakże jesteś czemś więcej, niźli znarowionym tokarzem ślimaczych muszli?
— Pytasz, kim jestem? Poznaj mą wolę, jeśli chcesz się dowiedzieć. To jest najistotniejsze, to atman poetów sanskryckich.
— Nie znam tego słowa, ale wiem, że ratujesz swój honor, mówiąc: Hans Alienus nie jest Hansem Alienusem, ale tem, czem nigdy zostać nie może. Teraz dopiero zacząłeś naprawdę rozmawiać. Ale czuję, chciałbyś pozostać zagadką. Opowiedz mi tedy przynajmniej coś o twej ojczyźnie.
— W chwili, w którejbym zdradził swe pochodzenie, znikniesz ty i wszystko, przy czem teraz właśnie stanąłem dla odpocznienia. Prosiłeś mnie, bym nie mówił o przyszłości twojej, ja zaś proszę cię, nie tykaj mej przeszłości.
— Ach, gdybyś był bystrzejszy, pojąłbyś, że jeśli tak rychło przerwałem rozmowę o przyszłości, to dlatego właśnie, iż moje „dziś” dręczy ustawicznie „jutro“ moje. Widzę, że mnie ciągle badasz, że mnie chciałeś złapać w pułapkę, budząc pragnienie zostania kiedyś bogiem dla ludzi, a w ten sposób wyszydziłeś me wzgardliwe słowa o przyszłości. I dobrześ uczynił. Dążność ku doskonałości otoczyła mnie wyborem tego, co dać może życie. Przyjrzyj się lepiej tkaninie tych poduszek. Jest to, w każdym calu, dzieło sztuki. Spójrz również na tę urnę alabastrową w kącie. Stała swego czasu w Iljonie. Ale prędzej, czy później pryśnie w kawały, a każda skorupa schowa się w ziemię. Ten kobierzec, szata moja, a nawet płyty ceglane i kamienne, pokryte opisem mych czynów i zabaw, wszystko wróci do ziemi. Pewnego dnia nie znajdzie wędrowiec innego śladu mego miasta, jak tylko niewielki pagórek, na którym zbiera się trzoda przywabiona fletnią pasterza. Podróżnik powie może wtedy: Sardanapala nie było na świecie, jest to tylko przystrojona wyobraźnią legenda!... Tak to prawda, radbym unieśmiertelnić siebie i wszystko, co posiadłem, radbym zmusić dzieci przyszłych pokoleń, by się uczyły mego imienia, by ci, co umieją łączyć słowa i dźwięki w takt, wskazując na mnie, powiadali: Sardanapal było to pierwsze przeczucie królestwa piękna, była to światłość wskazująca drogę w zamierzchłych czasach. Któż zdoła atoli określić z góry co będzie nieśmiertelnem? Nieraz przypadek uwiecznił rzecz drobną, podczas kiedy wielkie wojny, a nawet całe ludy zatonęły w niepamięci. Powiedz mi, co może czynić nieśmiertelnym?
— Zdobądź się na dowcipny pomysł. Dowcip, to brat błyskawicy, ale posiada dłuższe życie. Dowcip, którego matką nigdy nie bywa praca, to biesiadny puhar myśli, który dobywany bywa przy uczcie, kiedy wino podnieci zmysły i krąży od ust do ust. Wyryj swe imię na takim puharze, a pamięć twa zostanie zachowana.
Sardanapal jął kręcić wrzeciono zręcznie, z kobiecym wdziękiem, i powiedział:
— Dziękuję ci za rady. Ale dowcipu, ni błyskawicy nie można zamówić wedle woli. Może znasz co innego?.
— Anegdota.
— Cóż to znaczy?
— Prócz dowcipu istnieje inny jeszcze puhar biesiadny, podawany z ust do ust podczas wesołego zebrania. Jest to opowieść o zdarzeniu, wywołująca miły nastrój, lub podziw.
W tej chwili upuścił Alienus przypadkiem wrzeciono na kamienną posadzkę, a Sardanapal drgnął i przycisnął trzęsącą się dłonią serce.
— Widzisz, — powiedział — jak rozkosze nadwerężyły ciało moje! Za lada łoskotem drżą mi ręce i bije serce. W duszy nie boję się niczego, nawet śmierci, która jeno pobudza ciekawość moją i z którą radbym igrać, jak igrałem z życiem. W chwilach potrzeby dosiadałem wozu bojowego, gromiłem nieprzyjaciół i pokrywałem ich skórami bramy miasta. Ale zawsze miałem namiot nad wozem, by wojownicy nasi nie spostrzegli, iż widok krwi przyprawia mnie o mdłości. Jakże mam poddać woli wątłe ciało moje, by było powolne, gdy obmyślę dla Sardanapala nieśmiertelny skon? Już przed twem przybyciem przepowiadali mi bliski upadek różni prorocy i znawcy gwiazd. Nastąpi on, kiedy wojska, oblegające od lat dwu moją Niniwę, otrzymają posiłki ze strony wielkiej powodzi. Ale ciało me, to najoporniejszy z mych poddanych, przeto skażę je na śmierć okrutną, godną gniewu Sardanapala.
Powiedziawszy to, odłożył wrzeciono, wstał z poduszek i podał Alienusowi dłoń do pocałunku.
— Zbadaliśmy się, — rzekł tenże — ale zataiłem ci jedną jeszcze rzecz. Los przywiódł mnie do twego miasta zapomocą długiego łańcucha wydarzeń, a zpoczątku było to coś zgoła innego niż jedna z cór Babilonu. W kraju gdzie mieszkam żyje zgrzybiały starzec, który jak ty jest pośrednikiem pomiędzy bogami i ludźmi. Zwiemy go Ojcem świętym. On to wysłał mnie do ciebie jako posła, bym ci zaniósł błogosławieństwo jego.
Hans Alienus położył dłonie na głowie Sardanapala i pobłogosławił go.
Gdy to nastąpiło, uderzył Sardanapal wrzecionem dwukrotnie w podłogę, a z poza kotary wyszli ze złożonemi rękami dwaj rzezańcy, którzy zapisywali na glinianych tabliczkach każde jego słowo.
Otrzymawszy ciche zlecenie, wyszli i po chwili wrócili z zapieczętowaną flaszką z tykwy, zawieszoną na zielonym sznurze. Sardanapal zawiesił flaszkę na szyi Hansa Alienusa i powiedział:
— Oto dar wzajemny Sardanapala. Gdy wrócisz do domu, wręcz Ojcu świętemu flaszkę. Zawiera ona tajemniczy sok, który przywraca starcom różowy pogląd na świat i zdolność korzystania z rozkoszy zmysłowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.