Przejdź do zawartości

Hans Alienus/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
ŻYWY PARK SARDANAPALA.

Pewnego dnia siedział Hans Alienus przy jedzeniu, a Girgil tańczyła, trzaskając kołatką z żółtego drzewa. Baśniarka skończyła właśnie swą opowieść i siadła pod murem, w kole służebnic.
Hans Alienus dostał w podarku dom, w pobliżu wejścia do zamku. Składał się z wielkiej komnaty środkowej i czterech komór, dobudowanych w kształcie wolno stojących skrzydeł. Ściany okrywały, jak wszędzie, zielone kobierce z postaciami skrzydlatych zwierząt, oraz wieńcami z liści i gałęzi. W jednym rogu, przez dziurę w murze wpływała woda i toczyła się rynną wpoprzek posadzki dla ochłody powietrza. Kilka różnobarwnych latarek z płótna świeciło u pułapu, a kadzielnica snuła pasmo żywicznego dymu.
Nagle krzyknęła Girgil i stanęła przed nim, jęcząc zcicha i dotykając prawej nogi. Użalała się, że ją zraniła ostra skorupka.
Wstał niechętnie z nad zastawionych na posadzce potraw, przykląkł, wziął jej nogę na kolano i obejrzał piętę. Nie dowierzał jej skardze, podejrzewając, że wpadła jeno na taki pomysł, by go wyrwać z zamyślenia, gdyż przez cały czas jej tańca patrzył nieustannie przed siebie, jak nieprzytomny.
Jak długo baśniarka trzymała na uwięzi jego wyobraźnię, przepajając złudzeniem, że jest sam jedną z osób działających, siedział jak inni, ogarnięty pogodnem zainteresowaniem. Ale taniec nużył go.
Girgil miała czarną, do ziemi sięgającą szatę, którą pod piersią podtrzymywała złota wstęga. Podczas, gdy Hans badał jej piętę, przeglądała się zalotnie w wodzie rynny i gładziła włosy, ale wnet spostrzegła, z jaką niewiarą i jak niedbale bierze się do rzeczy, i jednym gestem ściągnęła nogę z jego kolana. Niby źle wychowane dziecko, niezdolne ukryć swego gniewu, rzuciła kołatkę na dywan i, nie kulejąc wcale, jeno płacząc głośno, wybiegła z komnaty.
Nawykły już do takich scen, jadł dalej spokojnie wieczerzę. Spożywszy kilka płatków ciężkiego tortu maślanego, wstał i wyszedł bez słowa.
Wstąpił na dach tego nieustannie spokojnego domu, w którym działo się jeno to, co miało za cel upiększenie życia i gdzie wszyscy tego jeno pragnęli, resztę uważając za bezpotrzebne i bezsensowne. To też, na widok smutku Hansa Alienusa, kobiety przypuszczały, że stracił zmysły. Dotąd widziały, że dumali jeno ludzi tuż przed śmiercią.
Tymczasem Hans, z rozwianym włosem, w biały płaszcz odziany stał na płaskim dachu domu swego i patrzył na mury Niniwy, tonące w mroku.
— Okłamałem sam siebie, — mówił — albowiem moje „dziś“ nie starczy mi. I Sardanapal swoje „dziś“ tęskliwie uwiecznia na kamieniu i przysłania je cieniem wiekuistości.
Posłyszał chrapliwe tony strun z głębi domu i zmarszczył czoło:
— Żyją tu ludzie silni, barczyści, pośród uciech, które późniejszym pokoleniom dostępne będą jeno na lękliwie wzbronionej drodze wyobraźni. Jak kolos wznosi się tu Sardanapal, dzierżąc w dłoni wszystko, co jeno dać może świat. Teraz jest lato, zaś jesienią będą ludzie siedzieć skuleni, badając, czemu jabłko spada na ziemię, nie zaś w chmury leci. Cóż mi po wiadomości, z czego składa się figa, skoro mi tak smakuje? W ogrodzie moim rozkwita i więdnie róża, nie pytając... czemu. Piję pożądliwie wodę, bez względu na to, czem jest. Nacóż mi badać istotę gwiazd, skoro ziemia czaruje mnie ogrodami i chłodnemi wieczorami. Czy księżyc pokrywa roślinność, czy jest on kulą lodu, obojętne mi to, skoro posiadam ciepły płaszcz i słyszę z poza murów dochodzący brzęk ręcznych bębenków parku Sardanapala. Czy świat w ten, lub inny sposob zginie, sprawa ta nie czyni twardszą poduszki mojej, ni bardziej gorzką solonej oliwki. Na kolanach dziękowałbym, o Niniwo, gdybym był jednym z twych beztroskich synów! Usta me śmieją się, język żartuje, ale samego siebie oszukać nie zdołam. Gdy obieram figę, lub rozłamuję oliwkę, myśl szepce mi ustawicznie swe: „czemu“ i „jak“ i nie zwracając uwagi na tańczące kobiety, tęsknię za utarczką słowną z jakimś szperaczem. Byłem cudzoziemcem w ojczyźnie, czy jestem i tu mniej obcy?
Noc nadeszła, rozbłysły gwiazdy, a on stał dalej na dachu. Zszedł dopiero około północy, ale długo jeszcze dumał, oparty o poręcz wąskich schodów.
— Zginiesz, Niniwo! — powiedział. — Każdy naród raz tylko rozkwita.
Zbudził Tuklat-Nirgala, który zapadł w sen, podpiwszy z kilku tancerkami i wygrawszy w kości cały worek miedzianych monet. Mrucząc niechętnie, zapalił pochodnię i poświecił Hansowi przez plac, aż do bramy zamku.
W przedsionku szczęśliwości zastał dwu rzezańców, którzy w świetle ogniska wykuwali w olbrzymiej płycie kamiennej dwie postaci. Figura nadnaturalnej wielkości trzymała na dłoni drugą, mniejszą, u dołu zaś widniał napis: Ja, król, podniosłem do swego boku cudzoziemca, tokarza muszli ślimaczych. Mówiłem z nim o własnej zatracie.
— Sardanapal nie ma tak wydatnej piersi i tak muskularnych ramion, jak ta wielka postać! — zarzucił Hans.
Jeden z rzezańców odparł:
— Czemużby miał Sardanapal uwieczniać to czem jest, nie zaś to czego pożąda?
Hans ruszył dalej i wszedł do osiedla szczęśliwości.
Gwiazdy migotały żartobliwie pośród sztywnych cyprysów. W nieskończonych halach kuchennych zamku klęczały setki młodych murzynów u kipiących garnków, dmuchając w skrzący żar i machając wachlarzami z piór. Biało odziany niewolnik wziął na głowę czworoboczną, złotą misę z budowlą, ułożoną z marynowanych liści różanych i, zaniósłszy ją po schodach do parku oświetlonego płóciennemi lampjonami, postawił na rozpostartym kobiercu przed Hansem.
Hans usiadł nad lśniącym jak zwierciadło stawkiem. Miał za sobą na szerokich schodach pstro przybrane kobiety, o malowanych jaskrawo twarzach, które w tajemniczym półcieniu wyglądały jak widma. Jedne leżały na brzuchach, skrzyżowawszy na piersiach obnażone ramiona, inne obsiadły alabastrową balustradę, rozmawiając i nucąc tęskne pieśni, tak że rozgwar jarmarczny przepajał cichą noc.
Powyż schodów widniał rzeźbiony narożnik dachu kolumnadowej hali, oświecony żółtym blaskiem. Głuchy warkot ręcznego bębenka towarzyszył tańcowi. Wszyscy wiedzieli, że tutaj właśnie siedzi Sardanapal.
Na szczycie płonęły na tle nocnego nieba dwa ogromne zarzewia, niby bogom rozkoszy i gwiazd złożone ofiary, amfory z kadzidłem, zapalone przez tego, w którym człowieczeństwo doszło do szczytu, a który dzierżył całe piękno Niniwy w swej boskiej niemal dłoni.
Hans Alienus spożył roztargniony kilka marynowanych, różanych listków i jął dumać zapatrzony w mdłe odbicie swe w stawie.
— Już niedługo skończę trzydzieści lat, a niemal każdą dotąd godzinę uskrzydlała mi myśl o tobie, Sardanapalu. Zaprawdę, kto spojrzy w oblicze twej potędze, na tym spocznie brzemieniem druzgocącego głazu. Jeśli nie ujrzę, jak padasz i schodzisz z drogi, sam zginąć muszę.
Obróciwszy głowę, ujrzał młodą kobietę, opartą o klatkę na ptaki, wkopaną w ziemię. Powstał.
Poznał szczupłą twarzyczkę, migdałowego kształtu oczy i szerokie, czernione brwi. Krótka, frędzlą zdobna żółta szata, rozpięta na lewem biodrze, kończyła się pod obnażonemi ramionami. Gołą nogę otaczały od kostki po kolano wąskie pasma złotej wstęgi. Stała pośród kielichów kwietnych jadowicie zielonej barwy, z ręką na klatce, a z pod pachwy wyglądały ciemne włosy.
Przystąpił do niej i szepnął:
— Ahirab!
Spojrzała chłodno, ułamała gałęź cyprysu i odparła jak obcemu:
— Nie znam cię.
Zdumiał się.
— Czyś zapomniała, że ojciec twój, stary Abu-Rasak, podarował mi ciebie i uczynił twym panem?
— Panem mym jest Sardanapal, władca kraju! — odparła i uderzyła go gałęzią po twarzy, tak mocno i z taką pasją, że na skroni wystąpiła czerwona pręga paląca.
Podniósł pięść i przystąpił do niej, ale rozdzieliły ich krzyczące kobiety.
— Córki Babilonu — powiedziała Ahirab — zapominają o mężczyznach, zbyt słabych, by je chronić.
Potem przystąpiła do długiego, żelaznego wieszadła, gdzie miała swą broń kohorta sześciuset rzezańców-żołnierzy, straży przybocznej króla, podjęła oburącz ciężki, przy końcu zakrzywiony miecz, potrząsnęła nim nad głową, przesunęła palcem po klindze i dodała:
— Tędy jeno wiedzie droga do serc naszych.
W tej chwili umilkły kobiety, nadbiegłe z wszystkich stron. Dreszcz strachu przejął je, gdyż uczuły, że Sardanapal wstał i patrzy na nie.
Stał w żółtej hali kolumnadowej, oparty o rzeźbioną poręcz kamienną, jak zawsze nieco pochylony, z ramionami na fałdach czerwonej szaty.
Długo trwał w bezruchu, podzwaniając jeno zlekka brzękadłami sukni. Potem uniósł zwolna prawicę i skinął na Hansa Alienusa. Kobiety, zapełniające schody, zrobiły mu miejsce, a gdy je mijał, dotykały chyłkiem dziwnej tkaniny jego płaszcza.
Gdy wszedł do żółto oświetlonej hali, rzekł doń Sardanapal, nie odwracając głowy od ciżby na dole:
— Czy owa złośliwa dziewczyna, która cię uderzyła gałęzią, to Babilonka, o której mi wspominałeś? Zwróciłeś na nią uwagę moją i spodobała mi się.
Popatrzył na Ahirab i wrócił potem w głąb hali.
Kilka uwieńczonych kobiet otoczyło Hansa, a jedna, o malowanych jaskrawo czerwonych włosach, rzuciła mu się na szyję, tuląc doń policzek i podnosząc mu do ust czarę z winem palmowem.
— Spełń to za zdrowie Sardanapala, dawcy wszelakiej rozkoszy.
— Niech się stanie, jakoś rzekła! — odparł i wychylił puhar do dna.
Tętniła mu krew gwałtownym gniewem i urazą upokorzonej dumy, ale oczy jego błyszczały radością, żartował i był ochoczy.
Spoglądał poprzez czarne cyprysy na śpiącą Niniwę, miasto bez światła, kędy tysiączne ramiona wyciągały się po rozkosz, gdzie prawem była osłoda życia, gdzie sens tegoż życia stanowiły kobierce i dzbany ze szlachetnego kruszcu.
Z oddali doleciał głuchy hałas, a kilku rzezańców zaczęło biegać niespokojnie po górnym podeście schodów, szepcąc coś zawzięcie. Pomiędzy dwoma dymiącemi amforami stał wóz metalowy o długiej rurze, spoczywającej na grzbiecie srebrnego słonia, na stopę wysokiego. Był to dalekowidz, przez którego soczewki z kryształu górskiego oglądano gwiazdy. Etjopijski rzezaniec wyszedł na ten wóz, złożył dłoń w trąbkę i zawołał cichym, stłumionym głosem:
— Proroctwo! Idzie zalew, występuje z brzegów i łamie mury!
Hans Alienus zwrócił się ponownie do hali i przekroczył próg. Ciżba kobiet była taka, że z trudnością jeno dotrzeć mógł do maty tancerek, poza którą leżał na czerwonej poduszce Sardanapal. Wonny dym kurzących się mis z ziołami zakłuł go w oczy i nie mógł ukryć złowieszczej radości, jaką wezbrało jego serce.
Stanął przed matą i rzekł:
— Gdyby łoskot bębenków ręcznych nie ogłuszał uszu twych, o królu, usłyszałbyś łoskot wody i huk padających murów. Los twój bliski jest ziszczenia.
Sardanapal skurczył się. Pogłębione zmarszczki jego kobiecej twarzy zaczerniały wyraźniej, ustał taniec, ale słaby głos króla rozbrzmiał spokojnie i czysto, jakby dawał hasło do wesołego obchodu.
— Niechże idzie zalew! — powiedział. — Niechże przyjdą wrogowie moi. Zwyciężę ich przez to samo, że ich uczynię marnem narzędziem nieśmiertelnego skonu mego. Ninua padnie, ale wola moja, miękki ton głosu mego, barwiczka mej twarzy, fałd mej czerwonej koszuli, wszystko to żyć będzie, gdy ludzie usiądą wokół ogniska i zacznie krążyć od ust do ust biesiadny puhar legendy. W tej naszej walce o piękno daję najstraszliwsze widowisko upadku. Cóż to za dzień jutro? Chcę znać dzień skonu mego.
— Jutro trzydziesta rocznica urodzin moich, — powiedział Hans Alienus — dzień, do końca którego chciałem życie pić pełną piersią. Potem się skończy. Jutro ostatni dzień tygodnia, nazwany imieniem bogini miłości, Istary.
Sardanapal wstał z poduszek, przy tym ruchu wypadł mu z za pasa nóż i spadł na kobierzec, a Hans podniósł go. Ale rzezaniec dotknął jego szaty i szepnął:
— Rozważ rzecz dobrze i nie dawaj Najwyższemu tego, co zostało zanieczyszczone przez spadnięcie na ziemię.
Hans Alienus zatknął nóż za pas i stanął pośród innych, którzy, skrzyżowawszy ramiona, utworzyli szpaler dla króla.
Sardanapal odrzucił głowę i rzekł:
— Chcę zwołać radę i wydać rozkazy! Nie chcę patrzeć na przerażone twarze. Ślepy jest ten, kto nie widzi, że dzień jutrzejszy niesie nam najzawrotniejszą rozkosz życia. Kuchciki moje nie mają tak aromatycznych ziół, jak te które otrzymam od wrogów. Podniebienie me nie znosi już słodkich śliwek i kwaśnego wina, ale ducha mego przepaja rozkosz i straszliwe dostojeństwo upadku. Najdumniejszym triumfem życia nazywam tak zginąć, by okrzyk radosny przygłuszył pękanie murów i tętnił echem przez liczne tysiąclecia.
Postąpił kilka kroków, przed nim zaś niosło dwu rzezańców oburącz pochodnie. Na lewem ramieniu mieli pletnie. W progu obrócił się i powiedział głosem głębszym, surowszym, o miękkiem brzmieniu.
— Kapłani moi opowiadają o pewnym człowieku, który sporządził na rozkaz jednego ze swych bogów, okręt, by się ocalić z powodzi, w której zemsta Boga pogrążyła ziemię. Nie znam nikczemniejszego człowieka. Żaden z oszukanych małżonków mego miasta, żadna z kłótliwych kumoszek, nikt ze strachopłodów uciekających przed strzałą, nikt powiadam nie poniżyłby się wobec swego rodu, jak ten człowiek właśnie. Winien był zmarszczyć brwi, skrzyżować ramiona na piersiach i odpowiedzieć swemu Bogu: Niwecząc mój ród, jesteś moim wrogiem, ja zaś nie chcę uciekać. Powinien był czekać w pełnej godności bestrosce na skale, aż mu zalew sięgnie głowy i aż zginie wraz z ostatnim synem ludu, który bogom wypowiedział posłuch. Miast tego, został rodzicem nikczemnych, pokornych ludzi, którym daremnie ukazywałem swój kult piękna i na których grzbietach zużywałem pletnie. Chcę ocalić honor jego potomków i jawnie ukazać owe wszystkie wabne radości, jakie mieści w sobie wielki skon.
Powoli zstąpił z szerokich schodów, a jednocześnie zaczęły padać ciężkie krople nawalnego deszczu. Ujrzawszy Ahirab dobył z za pasa skórzany woreczek z monetami, rzucił jej pod nogi i rzekł:
— W imieniu szczęśliwego i uszczęśliwiającego!
Przyjęła go na kolanach, ucałowała pokornie, potem zaś poszła za Sardanapalem poprzez milczące tłumy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.