Hans Alienus/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
AHIRAB.

Nawałnica pogasiła ogniska kadzidłowe i płócienne latarki. Wszystka służba i malowane gipsem kobiety znikły w drzwiach i kurytarzach, a głowy zwierzęce z końców rynien, lejące wody z rozwartych paszcz, śpiewały w ciemku najnieprawdopodobniejsze hymny i zaklęcia.
Hans Alienus został sam pod szerokolistnym krzewem. Wzburzenie, gniew i zazdrość tętniły w jego sercu wezbranem żądzą czynu, którą z uwagi na pobudki nazwać można było rozpaczą, ale niczem nie różniła się od najbujniejszej radości. Bez namysłu wyszedł z ukrycia i przekroczył próg, za którym znikła Ahirab.
Kilka stopni zstąpił omackiem i znalazł się w hali oświetlonej jeno płonącą smołą, gdzie migotliwe blaski skakały po kończystych hełmach czuwających niewolników. Byli to czerwono przybrani Etjopowie, milczący, nieruchomi, stojący rzędami. Przed nimi siedzieli na taburetach biali rzezańcy z pletniami.
Spostrzegłszy Hansa Alienusa, który miał wolny wstęp wszędzie, dali mu znak, by szedł dalej.
Wszedł na ciemne i puste podwórze, ale z oświetlonej sali w głębi dolatywały kroki i głosy, a tuż przy nim leżał pas światła wypełzły z pod rąbka kotary. Uchyliwszy zasłonę ostrożnie i z wahaniem, zobaczył komnatę oświetloną pochodnią zatkniętą na ognisku pośrodku. Pierścionki dymu i skry leciały ku otworowi w stropie, a płonące drzewo syczało od kropel wpadającego tu deszczu.
Przy ogniu siedziała Ahirab na łożu obszernem, pokrytem siwą matą wełnianą. Płomień oświetlał jej chude, niemal zapadłe policzki i szczupłą szyję, okrytą niebieskiemi żyłkami. W ręku trzymała wrzeciono.
Posłyszawszy kroki, podniosła głowę, spojrzała smutnie na Hansa i powiedziała:
— Oczekuję władcy kraju.
— Gdzież jest?
— Zemdlał wyczerpany przejściami wieczoru i pokonany własną niemocą. Są przy nim lekarze. Czekając, wzięłam jego wrzeciono, by skrócić sobie czas.
— Gdy odzyska przytomność, radość upadku da mu dziesięciokrotne siły. Wówczas przyjdzie do siebie, to też tu nań zaczekam. Tędy wiedzie droga do twego serca... nieprawdaż?
Przesunął palcem po ostrzu noża, który wypadł z za pasa Sardanapala.
Siedząc dalej wpatrywała się migdałowatemi oczyma w ogień, który podkreślał jeszcze otaczające je szerokie pasy czernidła. Okręcone purpurą i lśniąco białą przędzą wrzeciono warczało, a dziewczyna snuła nić podnosząc jedną rękę wyżej od drugiej.
— Siostry moje tańczyłyby i śpiewały — powiedziała — wabiłyby cię i drażniły najwyszukańszemi sposobami. Nade mną zawisł czarny los, mam przeczucie, że zbliża się mój skon.
Z któregoś podwórza doleciał tętent młotów i łoskot wleczonych bierwion drzewa, tak że oboje poznali, iż coś niezwykłego się sposobi, coś czego świat nie widział i o czem nie zapomni, jak długo puhar biesiadny wspomnień od ust do ust krążył będzie. Złowieszcze brzmienie ich głosów, wspólne niebezpieczeństwo, przeczucie bliskiego upadku Niniwy, wszystko to dolało oliwy do lampy wyobraźni, co świecąc z dusz ich, rozlewała wokół ponure blaski.
Usiadł przy niej na łożu i zaczął zcicha rozmawiać.
— Mając lat trzydzieści, — powiedział — podaje się swej młodości dłoń na pożegnanie. Czyż z dniem jutrzejszym ma przepaść to, co było dotąd mą istotą? Czy to, co żyć będzie dalej nie będzie już mojem ja? Mamże być jeno jak cień, co idzie i patrzy na życie z góry, lub jak głos, wołający z grot pustyni? Sardanapal był moją młodością, a umrze jutro.
Spojrzała nań zdumiona bezmyślnemi oczyma.
— Nie może wieść rozmowy! — pomyślał. — Jeśli odetnę człowiekowi głowę, zrozumie mnie, ale nie pojmie, gdy go o myśl poproszę. Ale wszakże dlatego pokochałem ją. Czyż przed wszystkiem w życiu mam klękać i błagać o słowa? Jestem skrzynią sprzeczności, których nie mogę nawet podzielić na dwa działy odrębne.
Przystąpiła do ogniska i długo grzała cienkie palce swoje. Oczy jej błyszczały groźnie. Schwytawszy ćmę, zwabioną światłem, wyrwała jej skrzydła i cisnęła udręczone stworzenie żywcem w płomień.
On wstał też, chwycił jej ramię i dał znak baczności. Daleki śpiew i dźwięk surm dolatywał otworem dachu. Siedmiu rzezańców zamkowych zwiastowało w ten sposób każdą minioną godzinę, trąbami i pieśnią.
Wzburzony bardzo, pociągnął ją kilka kroków ku drzwiom. Ale potem puścił, usunął kotarę i wyszedł na podwórze.
Deszcz ustał, na niebie były gwiazdy, a światełka płonęły w kaplicach bóstw domowych, wokół podwórza. Oprzytomniał dopiero, gdy przebrzmiały ostatnie dźwięki surm i pieśni.
Posłyszał, że ktoś odchyla poza nim kotarę. Nie chciał się obracać. Ale stuknięcie drewnianej podeszwy pod jej bosą stopą, zmusiło go do tego.
Stała w progu, objęta blaskiem ogniska, a żółta jej szata podkreślała lubieżnie kształty młodociane. Włosy, przepięte wysokim grzebieniem rogowym, splecione w cztery warkocze, łączyła na plecach agrafa w kształcie kozy.
— Nie rozumiałam cię przedtem! — rzekła, pozwalając mu się zaprowadzić do ognia. — Mówiłeś dziwnie, jak czarodziej. W tej jednak godzinie, kiedy narażałeś życie, by znaleźć drogę do mnie, znalazłeś też drogę do mego serca.
Chciał ją przyciągnąć do siebie, ale go cofnęła.
— Jeszcze nie teraz! — powiedziała.
Potem odpięła zadumana wstęgę z zielonemi kamieniami, opasującą jej prawe ramię, i wplotła w jego wianek mirtowy, jakby stroiła koźlę ofiarne, i szepnęła:
— Chodźmy się wykąpać, jak przed wielką uroczystością. Ale nie w gorących, dusznych łazienkach, gdzie zabijają czas kobiety Sardanapala, jeno w podziemnej hali, którą płynie zimna woda rzeki. Zaprowadzę cię do lodowatej kąpieli.
Poszli stromym kurytarzem, pełnym odoru pary i wilgoci. Z licznych, bocznych drzwi dolatywał plusk, śmiech i stąpanie bosych nóg. Po schodach zeszli do ciemnej izby, której czarny otwór dachowy brzeżyły cztery żółte lampki płócienne. Pod sklepieniem leżało brunatne, gładkie zwierciadło wody, wznoszące się wraz z poziomem rzeki. Teraz stało na równej wysokości z szachownicą posadzki. Pionowa mata sięgająca wody dzieliła łazienkę na dwie części.
Chciał jej rozpiąć koszulę na ramieniu, ale wywinęła się i, próbując stopą wody, szepnęła:
— Jakże często mam ci powtarzać, że odmienną jestem od reszty sióstr moich! Idź na matę i zostaw mnie samą.
Uczynił zadość jej życzeniu, a znalazłszy się za matą, zrzucił płaszcz i wszedł do wody. Na włosach miał przepleciony wstążką, mirtowy wieniec.
Wilgoć przegryzła w macie otwór na samym poziomie wody, nie większy od oka. Przeziębły obrócił się i zobaczył Ahirab stojącą po piersi w wodzie. Trzymała ramiona wzniesione nad głowę i złożyła dłonie. Zamknęła oczy i stała milcząca, jakby w myślach głosiła zaklęcie.
Podszedł kilka kroków przez rozlewającą się kręgami wodę, przytknął twarz do otworu maty i zawołał:
— Pozostaje nam może kilka jeno krótkich chwil, a trwonimy je na rzeczach obojętnych. Chodź i pocałuj mnie!
Otwarła oczy, zanurzyła ręce i uśmiechnęła się po raz pierwszy, ale ze smutkiem dziwnym.
— Usuń się, — powiedziała — bym mogła wyjść z wody, gdyż od zimna szczękają mi zęby.
— Uczyń wpierw to, o co prosiłem! Inaczej pozostanę tu, gdzie jestem! — odparł.
— Czyż nie słyszysz zgiełku i nawoływań na schodach?
Pod sklepieniem było całkiem cicho, woda wznosiła się nieznacznie i sięgała mu już brody. Kilka baniek wypłynęło na powierzchnię. Z oddali jęły jednak dolatywać coraz to bliższe stąpania i okrzyki.
Zęby jej szczękały i trwożnie zwróciła się w bok, gdzie leżała jej koszula i pasek na ziemi. Koniec paska zwieszony w wodę wydłużał się do nieskończoności, powierzchnia wody podchodziła coraz to wyżej, a otwór w macie malał z każdą chwilą.
— Jeszcze cię widzę! — powiedział. — Jeszcze mamy czas!
U wnijścia do sklepienia zadudnił głucho głos męski, budząc echa, odpowiedziały mu piskliwe wrzaski kobiet i rzezańców, a otwór w macie zmalał całkiem.
Przysłoniła dłonią oczy, jakby miała wyskoczyć, ale powstrzymał ją wstyd. Potem przystąpiła do otworu i wyciągnęła ku niemu rękę. Oddech jej poruszył wodę tuż pod brodą. Ale jeszcze stała, wahając się na pierwszym stopniu, aż woda zakryła zupełnie otwór.
Zniecierpliwiony, wyskoczył na kamienną cembrowinę, narzucił na mokre ciało płaszcz i przewiązał się sznurem. Po chwili usłyszał wołanie Ahirab, usunął przeto matę i podszedł do niej.
Siedziała na obramieniu, z suknią na kolanach, a woda spływała jej na plecy z warkoczy. Dobyła z kieszeni metalową puszeczkę w kształcie ryby, której głowa stanowiła wieczko. Mieściła się w niej biała maść.
— Namaść mi ramiona i plecy! — powiedziała, nachylając się i podnosząc warkocze na wierzch głowy.
Przykląkł, położył na kolanie jej lewe ramię i zaczął je nacierać maścią, o słodkawo miodowym zapachu.
Zdumiony i zapadły jednocześnie w stan dziwnego półsnu, o niejasnych wrażeniach i myślach, słuchał hałasu zbliżającego się od schodów i łaziebnych izb. Ale oboje z Ahirab milczeli, spoglądając na wznoszące się ciągle zwierciadło wody, zakrywające lśniącą tkaninę maty, pokrytą dziwnemi postaciami zwierząt, zblakłemi już i zapleśniałemi.
Nagle wpadło paru rzezańców i przerażonych kobiet i, stanąwszy, spoglądali na kąpiących się. Drżeli przytem, jak z chłodu jesiennego i mruczeli ze strachu, gdyż coraz to bliżej nadchodził ktoś, stąpając lekko, spiesznie, jakby czegoś szukał. Wszyscy znali ten niespokojny krok bezsennego człowieka. Wiedzieli, kto nadchodzi, i stali nieruchomo wzdłuż wąskiej cembrowiny, z rękami skrzyżowanemi na piersiach.
Sardanapal nadszedł, minął usuniętą na bok matę i stanął przed Ahirab, pochyloną nad sukniami, która okryła jeno w pośpiechu biodra i zarzuciła koszulę na jedno ramię, tak że drugie i pół ciała pozostały nagie. Hans trzymał dalej jej ramię na kolanie. Teraz zbudziła się w niej żądza skryta za smutkiem, zapałały jej oczy i jęła niewyraźnie nucić jedną ze straszliwych pieśni, jakie śpiewały w ojczyźnie kobiety, w świątyni Mylitty.
Sardanapal patrzył na gościa swego, cudzoziemskiego tokarza ślimaczych muszli, którego uczynił równym sobie.
— Spodziewałem się, — powiedział — zastać cię z bronią u drzwi moich, albo też pośród twych wojsk, które, podzielone na seciny, tłoczą się ze wszystkich stron do miasta, torując sobie drogę ulewą strzał, kamieni, belek i stągwi gorącej wody. Cóż to za upojny szał, cóż za pląs, cóż za rzeźwa groza patrzeć na zagładę całego państwa! Wynijdź i raduj się rozpętaniem burzy. Nie dam tym siepaczom zawrotnego szczęścia, by patrzyli, jak konam, z bronią w ręku.
Hans Alienus wstał, a Sardanapal ciągnął dalej:
— Dumny jestem z tego, że ciała mego nie złamała niewolnicza praca. Z każdej zmarszczki mej twarzy promienieje doznane szczęście. Chciałeś mi zabrać ostatnią rozkosz, jaką znalazłem w mym żywym parku, ale potrafię ją odzyskać, gdyż chcę zostać zwycięzcą w tej niezrównanej walce piękna, jaką toczymy obaj. Czyż mógłbyś mnie nazwać najwyższem wcieleniem człowieczeństwa, gdybym nie przebóstwiał wszystkiego, co w ludziach złe i dobre, podobnie jak mój tkacz uczynić zdołał rzecz piękną ze szczerzącego zęby smoka na tej macie?
Hans Alienus podniósł lśniące od maści ramię Ahirab, dobył noża z za pasa i podniósł go nad jej lewą pachą.
— Nie oddam ci jej! — powiedział.
Sardanapal pochylił się. Położył dłoń na ręce Alienusa i nacisnął tak silnie, że nóż wszedł zwolna, aż do rękojeści w pierś dziewczyny.
Ahirab padła przerażona na plecy, potem na bok, jęła wyrzucać niewyraźne słowa, klnąc Sardanapala, jak niezliczone już kobiety od czasów jego młodości. Po chwili wyzionęła ducha.
Cisza zapadła w sklepistej hali, ale z pobliskiego podwórza doleciał tętent młotów i szmer ciągniętych pni drzewa. Sardanapal ruszył po schodach, wzniósłszy ramiona jak kapłan podczas składania ofiary, pozdrawiając stojące u drzwi sfinksy, za nim zaś szli rzezańcy i półnagie kobiety.
Hans Alienus odciął jeden z warkoczy zmarłej, umocował u pasa i klęczał długo u jej zwłok. Ponad otworem świetlnym dachu przeleciał, oblany szarym blaskiem świtu, ptak. Był to sęp płynący na szeroko rozwianych skrzydłach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.