Przejdź do zawartości

Hans Alienus/Część II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
STOS POGRZEBNY SARDANAPALA.

Mimo, że już dogrzewało południe, tętniły jeszcze młoty w przedsionku szczęśliwości. Wznoszono kwadratową, krytą budowlę z drzewa cyprysowego i innych żywicznych bierwion. Pracujący robotnicy nie zdążyli nawet obciosać pni i obedrzyć ich z kory. Ale nie szkodziło to wcale, gdyż niebawem pokryto budowlę kwiecistemi dywanami, tak że przybrała wygląd olbrzymiego namiotu.
Przez ciąg tej pracy siedział Sardanapal, otoczony swymi lekarzami, na dachu hal bibljotecznych, w cieniu rozpiętej zasłony o czerwonych pasach. Kilka już razy zemdlał, zanim wezwał do siebie wieczorem Hansa. Twarz jego znużona była, zwiędła i zatraciła zwykłą ruchliwość. Otaczała go woń lekarstw, siedział oparty o poduszki głębokiego fotelu, jak ciężko chory.
— Ciało me jest mą hańbą! — rzekł do wchodzącego Hansa. — Lekarze nie są już w stanie ożywiać mych soków i wzmacniać żył.
— Lekarze twoi — odparł Hans — znają widać ciało ludzkie, ale nie znają samego człowieka. Czyżby cię inaczej napychali kroplami i ziołami? Przyczyną twej obecnej słabości nie są twe soki i żyły. Cóż znaczy ciało? To jeno wyobraźnia twoja znużyła się i zasnęła. Ten płaski dach, to podwórze na dole, te kłodziny cyprysowe i kobierce, wszystko jest obojętne i martwe dla twych oczu, gdyż, wypaliła się lampa, która świeciła temu, gdyż zagasła wyobraźnia twoja. Człowiek, to jeno zwisający płasko żagiel, który wzdyma się do czynu i pociąga za sobą ciało, gdy go napełni podmuch wyobraźni. Dostrzegasz jeno zimną powierzchnię, bezradność swoją i brak prawdziwych przyjaciół...
— Potrzebni mi są jeno wrogowie.
— Tedy obróć głowę i spójrz na dymy płonących dzielnic miasta. Zbliża się, krok za krokiem, zagłada, co pogrzebie wszystko.
Rozbłysły oczy Sardanapala i uniósł się nieco z poduszek.
— A cóż sądzisz o naszej walce o piękno? — spytał. — Czy cię przewyższyłem?
Hans Alienus podszedł na skraj dachu i dał znak. Natychmiast otwarła się, skrzypiąc w zawiasach, jedna z bram podwórza, wpuszczając pięć wielkich nosz, obciążonych najcenniejszemi skarbami, jakie zabrano z Babilonu. Widniały tu misy i dzbany kruszcowe z pękami piór pawich, kadzielnice, ogromne szarawe guzy pereł, po ziemi wlokły się naszyjniki złote, usiane błękitnemi kamieniami, na każdych zaś noszach siedział zakuty w łańcuchy młody tygrys.
Hans Alienus powiedział:
— Jakąż wartość mieć może tych kilka mis i dzbanów? Ale świeci ponad niemi lampa wyobraźni,... słyszę pukanie młoteczków pracowitych złotników, płacz biedaków, bezsenne dyszenie chciwców, szelest wytrychów złodziei, hałaśliwe okrzyki szczęśliwych i jęk trwożny plądrowanych miast. Życie ukazuje mi swój lśniący kwiat, który wchłonął w siebie wszystkie soki.
Sardanapal skinął bez słowa i klasnął trzy razy w dłonie.
Rozwarto inną bramę i wsunięto trzydzieści nosz, pełnych większych jeszcze drogocenności, zdobytych posągów bóstw, sfinksów ze srebra, oraz broni najmisterniejszej roboty. Pomiędzy noszami kroczyły słonie, a na grzbiecie każdego siedział nagi chłopiec, dmąc w surmę.
Hans Alienus dał ponownie znak.
Wpadła i zapełniła całą przestrzeń podwórza pomiędzy słońmi i noszami ogromna czereda ludzi w lwich i panterzych skórach około bioder. Samuramat i Girgil potrząsały w takt śpiewu klekotkami i tańczyły posuwiście. Koszule ich ze sztywnego, srebrnego brokatu nie miały rękawów, a u rąbka brzęczały ciężkie pierścienie.
Hans Alienus rzekł:
— Te dwie tancerki na przodzie to żony moje, najpiękniejsze córy Babilonu.
— Czy ta kaszląca, oparta o wnęk drzwi staruszka, to także żona twoja? — spytał Sardanapal, wskazując na wiekową wdowę Abu-Rasaka.
Hans Alienus potwierdził, rumieniąc się.
Sardanapal klasnął z uśmiechem ponownie trzy razy.
W podwórze wkroczył tłum chłopców oszołomionych winem, ubarwionych gipsem i szminką, jak kobiety, o pozłoconych włosach. Za nimi ukazały się mnogie setki kobiet, najpiękniejszych i najdoskonalej zbudowanych z pośród wszystkich, jakie Azja rzuciła Sardanapalowi w ramiona. Wiele z nich chwiało się, inne zaś wydawały bezmyślne krzyki radości, bowiem były także pijane. Suknie miały otwarte i rzucały żartem na nosze swe klejnoty i naszyjniki.
Sardanapal wstał i dotknął bardzo lekko ramienia swego gościa. Hans podszedł z nim, jakby pogrążony w sennych marzeniach, na skraj dachu i jęli patrzyć na tłum, oraz czworoboczny, okryty kobiercami szałas w podwórzu.
— Jakąż mają dla mnie wartość kupieni niewolnicy? — rzekł Sardanapal. — A jednak błyszczy ponad nimi lampa wyobraźni i przeżywam minione rozkosze. Ustami to mojemi woła człowiek w przestrzeń światową o wielkość i szczęście. Ty, gwiazdo wieczorna, najpiękniejsza pochodnio niebiosów, przyświecająca zaślubinom, słysz z ust moich wdzięczny hołd człowieczy za wszystkie dary życia!
Dym i deszczowe chmury przysłoniły zachód słońca, szybko zapadał w mrok ostatni dzień Niniwy. Napastnicy nie zdołali tego pierwszego dnia dotrzeć do zamku przez gęsto zaludnione części miasta. Kilka jeno rozproszonych secin wyprzedziło okrężną drogą główne wojska i ludzie ci płynęli ulicami, niby spieniony potok korytem.
Poza murami podwórza gnały w dzikim popłochu głodne psy, uciekające ze zdobytych dzielnic, pośród nich zaś białe i czarne owce, oraz osły, które zerwały uździenice.
Drżała ziemia pod tętniącym krokiem secin. Coraz to bliżej huczał grzmot walki ulicznej, echem jęczały schody i gmachy, a snopy iskier gasły jak robaczki świętojańskie na płytach kamiennych i sztywnych liściach kapiteli.
Czekający w podwórzu przygładzili włosy pod mirtowemi wieńcami. Stali tu i owdzie skromnie ubrani słudzy, pogodnie oczekując śmierci. Rozkwitało w nich to co najwyższe. Wzgardzili nagle wszystkiem, co marne i drobiazgowe. Zdani na zagładę przestali być ludźmi, a stali się cherubinami, w łachmanach coprawda, ale z piersiami wezbranemi i dobytą bronią, co zdała się gorzeć sama w odblaskach łuny. Niektórzy z mężczyzn ściskali sobie dłonie zbratani grozą, niepomni dawnych swarów. Gdy padła pierwsza strzała z ciemni i zabiła chłopca, wszyscy zaczęli śpiewać.
Sardanapal ujął dłoń Hansa i wsparty na nim, zstąpił odkrytemi schodami w podwórze przed szałas, gdzie cisnęli się młodzieńcy i kobiety.
Jeden z rzezańców przywlókł, ciągnąc za włosy po bruku, sztywne i nagie ciało Ahirab, podniósł je potem na plecy i wniósł do szałasu.
Wewnątrz niego panował mrok, tu i owdzie jeno błyskał pomiędzy bierwionami ostatni promień słońca. Rzezaniec położył zmarłą na ziemi pod żółtą zasłoną namiotu, tak, że wystawała jedna z jej nóg. Wzdłuż ścian leżały żółte, jaskrawe poduszki, za niemi zaś stały szeregiem alabastrowe wazy, w których tkwiły żywe tulipany. Rzeźwy zapach żywicy mieszał się z lekkim trupim odorem.
Rzezańcy przytaszczyli nosze z podwórza i wysypali kosztowności kupami, wokół śmiertelnego namiotu. Poprzerywały się niektóre naszyjniki, perły i monety potoczyły się po ziemi, zaś obraz sporządzony z matowo różowego szkła pękł w kawałki z brzękiem.
Naprzeciwko placu, podwórze odgraniczała jeno niska balustrada kamienna, z której mnóstwo ludzi patrzyło ze zgrozą na płonące całemi milami miasto. Nawet w tej chwili strasznej drżeli oni jeszcze przed spojrzeniem swego władcy. Skrzyżowawszy ramiona, stawali szeregami. U progu szałasu stali etjopijscy rzezańcy z pletniami na ramieniu, a za Sardanapalem kroczyło siedem postaci ubranych szaro, niesamowicie w fałdziste płaszcze ze zgrzebnego płótna, napięte od dołu na szerokie bambusowe obręcze. Na lewej ręce niosła każda z nich wielki wór słomy, wyzierającej poprzez płótno, zaś w prawej płonące łuczywo.
Tanecznym krokiem przekroczył próg Sardanapal wraz ze świtą. Zabrzmiały bębenki ręczne, a tłum jął radować się tak rozgłośnie, że gwar ten przygłuszył dalekie huki zniszczenia. Burza wyobraźni napełniła żagiel ducha i porwała z sobą w zagładę i wieczność, ku nieśmiertelnemu skonowi wszystko, co miało być wyryte na puharze weselnym wspomnienia, który potomność podniesie kiedyś do ust i poda w koło.
Policzki Sardanapala okryły białe, drgające plamy, a słabe, czerwono obrzeżone oczy jego rozetliło natchnienie bohaterstwa. Wszyscy widzieli, jak śpiewając porusza szybko wargami, najbliżsi jeno atoli chwytali słowa, z powodu cichego, kobiecego jego głosu.
— Ja oto, któremu zazdrościli wszyscy, zazdrościć dziś muszę biednej zbieraczce przydróżnych kwiatów. Szczęśliwość umarłemu nie zakwita. Za chwilę będę popiołem, chociaż przed chwilą jeszcze trzymałem bogatą Ninuę na łonie. Własnością mą całą jest to jeno, co mi dało podniebienie i swawolna dziewczyna. Wszystko inne rzucić muszę. Zasłońcie namiot śmierci nade mną i tą zmarłą, gdyż chcę spłonąć na popiół w objęciach zmysłowości, na łonie której spędziłem życie. To pozostanie rzeczą ostatnią, jaką uwodzę i przerażam.
Szare postaci otoczyły namiot, wzniósłszy łuczywa, a poza niemi jęły się tłoczyć kobiety do wnętrza szałasu.
Duszne powietrze i wino, do którego dodano tajemnie jakiegoś proszku, uderzyło im do głów. Niektóre padły na twarz wpijając palce w perły, niby w winogrona. Napoły ukryta pod rąbkiem kobierca leżała zemdlona, naga murzynka, oparłszy na szachownicy kędzierzawą głowę. Inna otoczyła ramieniem głowę siostry. Włosy nakryły jej twarz, a szerokie białe biodra tonęły w poduszkach. Wdeptano w leżące kupami klejnoty dwie małe papużki z łańcuszkami na nogach, które zabłądziwszy tu trzepotały się przez chwilę, krzycząc trwożnie.
Szarzy ludzie zdjęli z ramion wory słomy i podpalili je łuczywem. Potem rzucili je pomiędzy kobiety, siedli na ziemi i skrzyżowali ręce i nogi.
Sardanapal ujął już brzeg namiotu śmierci, ale przed zasunięciem go wskazał nogę martwej dziewczyny i powiedział zcicha:
— Spójrz uważnie na tę nogę, na kształt jej, niezrównaną miękkość skóry, szlachetne linje żył i staranność z jaką wykończone są paznokcie. Nie sposób znaleźć czegoś większego, ni doskonalszego niż żywe, czy zmarłe piękno, które uniosłem na dłoniach i pokazałem innym planetom mówiąc: — Oto twór ziemi!
Hans Alienus nadsłuchiwał każdego słowa i korzył się przed ludzką pięknością. Czemże wobec nogi tej zmarłej były wszystkie martwe misy, dzbany złote i guzy perłowe?
Sardanapal wszedł do namiotu śmierci, ale obrócił się raz jeszcze.
— Podaj mi swą tabliczkę woskową, z której znika wszelaki kłam! — powiedział do Hansa. — Zapiszę najistotniejszą treść i cały cel życia. Dam ci prawdę!
Wziął tabliczkę i napisał rylcem, zawieszonym na srebrnym łańcuszku, jeden jeno wyraz:
— Ja!
Potem delikatne dłonie jego oddały tabliczkę.
Zapadły osłony namiotu śmierci, a Sardanapal, uniesiony mściwym gniewem, spalił ciało swoje, co nie chciało dłużej służyć woli jego.
Zanim jeszcze zdołał Hans Alienus oderwać spojrzenie od napisu, niewidzialna dłoń wymazała go z tabliczki, ale jeno do połowy, tak że widać było dolne końce liter.
Zagasła i spadła płonąca pochodnia, co przyświecała młodości jego.
Cofnął się, przekraczając płonące pnie i stosy odzieży. Niósł przed sobą pustą tabliczkę, wpatrzony w nią, ale dostrzegł raz jeszcze nogę martwej dziewczyny.
— O, Sardanapalu! — mruknął. — Sam siebie znieść nie mogłeś. Własne, zniekształcone ciało stanowiło lukę w twej nauce o pięknie. Wszędzie indziej była prawdziwą.
Otoczyły go krzyczące kobiety, a łuna płonącego szałasu szła po nocnem niebie i całem mieście. Tuklat-Nirgal, utorowawszy sobie drogę przez wyrwaną z zawiasów bramę, pociągnął go do pustych nosz, które właśnie podniosło na ramiona kilka młodych Babilonek.
Sardanapal padł! — rzekł mu. — Twoja własna młodość płonie na stosie, a chłodny wiatr pustyni starości wieje ci już po włosach.
Hans Alienus wszedł na nosze i wydostał się z płonącego miasta, wraz z wszystkimi ocalonymi z pożaru rzezańcami, młodzieńcami i kobietami. Świta niosła na głowach skarby, jakie dźwignąć można było, wszyscy zaś poklaskiwali kołatkami i śpiewali. Trudno było na nocnem niebie odróżnić dym od chmur deszczowych, a iskry od gwiazd, a echa szły po pustych dzielnicach, z których ludność uciekła, zabierając osły i sprzęt domowy. Wzdłuż drogi biegały, gdacząc, chmarami kury o opalonych skrzydłach, a na listwach dachowych siedziały już rzędami czarne ptaki i wyciągnąwszy szyje, czekały rozpoczęcia uczty.
Hans Alienus spoglądał z chwiejącej się lektyki swej na zniszczoną Niniwę. Podniósł rękę, a wargi jego zaczęły się poruszać bezgłośnie. Tuklat-Nirgal, który nań patrzył, spytał, o czem myśli.
Odparł:
— Myślę o minionem życiu swojem. Przez mnogie stulecia pielgrzymowałem ku przeszłości, a gdym wkońcu do niej dotarł, zgasło światełko w lampce mojej. Młodość moja spłonęła na stosie Sardanapala.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.