Hans Alienus/Część II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
HANS ALIENUS ODWIEDZA PIŁATA PONCKIEGO W JEROZOLIMIE.

Niesiony przez zwolenników swoich, wędrował Hans Alienus ku zachodowi, ale podróż trwała nie dni, ni tygodnie, jeno mnogie setki lat. Towarzyszki jego postarzały. Włosy ich stały się rzadkie i białe, a suknie poszły w strzępy. Skóra zbroi rzezańców pobielała i pozieleniała od pleśni, a drogę zaścielały zeschłe zwłoki ludzkie, niby kłosy żniwa. Na fletach przebierały znużone palce, melodja była coraz to skrzypliwsza, wkońcu zaś instrumenty zniszczały jeden po drugim i umilkły. Przez dwadzieścia lat brzmiała jeszcze para samotnych cymbałów, ale i one wreszcie wypadły z rąk konających grajków.
Pośród coraz to mniej licznej świty o pochylonych plecach ludzi, trwał Hans Alienus, niesiony w lektyce. Poważny i smutny był. Wieniec mirtowy zwiądł dawno, a nosidła zaczęły butwieć pod złoceniem. Doszedł do pełni lat męskich, włosy długie, jak u fakira, spływały mu na pierś i plecy, zgęstniały jego brwi na ciemnem czole, a dół twarzy zdobiła kończysta, czarna broda.
Znużone nosicielki lektyki postawiły ją wkońcu na ziemi i pomarły, a wówczas Hans Alienus przywołał Tuklat-Nirgala i kazał mu włożyć w wór istniejące jeszcze dzbany i kosztowności.
Tuklat, mrukliwy i osępiały, miał ciągle jeszcze w rękach swe dwa miecze i dwie lance. Pokrwawione stopy obwiązał szmatami. I jego też nie pochyliły lata, oczy mu tylko błyszczały coraz bardziej ponuro z pod głęboko wciśniętego hełmu, a zawieszony na szyi skórzany woreczek dręczył go coraz to silniej, odbierając sen. Co wieczór postanawiał zbadać nazajutrz jego wnętrze, ale rano tracił odwagę, wiedząc, że ciekawość uczyniłaby go wrogiem jego pana.
Wkroczyli na roztocz łąk, gdzie beztroscy ludzie pracowali w winnicach, lub, mając sierpy na ramionach, przesyłali im pozdrowienia. Zaraz jednak uciekali przerażeni do swych osiedli, na widok długich kluczy czarnych ptaków, które, ukończywszy w Niniwie dawno ucztę, ciągnęły znowu nad głowami karawany. Bezdomni zastawali teraz wszędzie zatarasowane drzwi i witano ich kamieniami.
Pewnego dnia dotarł Hans Alienus do ciemnego gaju, otoczonego murem, poświęconego Apolinowi przez wychodźców helleńskich. Przed zamkniętą, drewnianą bramą cisnęli się ludzie. Otoczeni byli w pasie sznurami, których końce tkwiły w pierścieniu żelaznym, przymocowanym do skały, tak że nie mogli podejść dalej, niż do bramy.
— Przybywasz w sam czas, cudzoziemcze! — rzekł jeden z nich. — W gaju stoi posąg Apola, a cokół jego otacza skrętami zielony wąż o kobiecej twarzy. Jest ona wielce uwodzicielska i wabi raz po raz, wychylając się poza mur każdego wieczora, mnóstwo młodzieńców, najlepszych właśnie i najcenniejszych dla nas, kusząc, by wtargnęli jak złodzieje do wnętrza. Daremnie postawili starsi straże. Każdej nocy przełażą przez mur i giną ukąszeni w kark przez węża, który im wysysa mózgi. Trzeba koniecznie zabić potwora. Ale przywiąż się jak my sznurem, byś nie uległ pokusie przekroczenia progu, gdy bramę rozewrzemy.
Człowiek, mówiący to, był starym przekupniem starzyzny i miał w uszach srebrne pierścienie. Żółta twarz jego miała wyraz otępienia i niechęci, słowa zaś cedził powoli i leniwo.
Hans Alienus przystanął i powiedział:
— Azjaci rodzą poglądy swe w bólach, jak kobiety dzieci, ale zdrowe myśli duszy, to Rzymianie i Hellenowie, jak i wy. Jawią się z rogami, przy dźwiękach muzyki. Skądże więc tyle zmarszczonych uroczyście czół u was. Swawola to, zaiste, ucieszna, gdy młódź miasta przełazi nocą mury! Swawola raduje serce moje. Nawet złodziej, kradnący parę puszek srebrnych, to swawolnik, który bawi mnie więcej, niż chcę przyznać. Tem bardziej młodzieńcy wasi, którzy wprowadzają w błąd straże, by przeleźć mur. Miast zabijać węża, postawcież mu ołtarz!
Zasępił się przekupień starzyzny i pogładził zeszroniałe włosy.
— Pojęcia nie masz, — rzekł — ilu najzdolniejszych młodzieńców pożera potwór. Wczoraj zginął właśnie syn mój. Chodź, pomogę ci opasać się sznurem. Słowa, które wyrzekłeś, to zabytek twych młodych lat, który nosisz zapomniany w kieszeni.
Przekupień opasał Hansa sznurem, potem zaś zawiązał oczy Tuklatowi i podał mu młot.
— Jesteś najmocniejszy, — rzekł mu — tedy stań dla pewności przy pierścieniu i trzymaj cały pęk sznurów. Ale miej też w pogotowiu młot, gdy wąż wychyli swe pierścienie, a my cię zawezwiemy.
U bramy siedział ślepy, na obie nogi chromy strażnik. Gdy wszystko przysposobiono, odsunął wrzeciądze.
Wszyscy zamknęli oczy, z wyjątkiem starego przekupnia, który łysnął ciekawie zaspanem, lewem okiem.
Światło słońca rozjaskrawiło wnętrze ogrodu i posąg, którego biodra i piersi otaczał lśniący, morsko-zielony wąż. Bożyszcze stało pod dachem krągłej kolumnowej świątyńki, pośród cyprysów i pnączy. Pomiędzy krzakami leżały czaszki, szkielety i zgniłe ciała, dzierżące w palcach fletnie, lub kości do gry. Z gęstwy wyzierała uwodzicielska, czarowna twarz kobiety-węża. Oczy jej były zamknięte, a w wilgotną wargę dolną wbite miała zęby.
Na ten widok zerwał przekupień krępujący go sznur, wpadł do gaju i, chwyciwszy porzuconą cytarę, jął grać i śpiewać tak ogniście, że wszyscy spojrzeli nań. Trudno było o coś takiego posądzić prostego, nic nie znaczącego człowieka, o zaspanem spojrzeniu. Drżała mu strzępiasta broda, otaczająca grube wargi, od śpiewu coraz to namiętniejszego i szaleńczego.
Jeden z mężczyzn porwał młot by przeciąć węzły na swem ciele, a sznury napięły się tak, że lada chwila mógł puścić pierścień żelazny wbity w skałę. Tuklat chwycił oburącz pęk sznurów, by wstrzymać dziesięciu przywiązanych.
Wszyscy ujrzeli, jak wąż otacza krótką szyję przekupnia i wgryza się w jego kark. Starzec zaklął i wypuścił z rąk cytarę.
— Dawać młot! — wykrzyknął.
W chwili jednak, gdy mu rzucono młot, wyzionął ducha.
Ślepy strażnik zamknął pospiesznie bramę.
— Nigdy jeszcze nie miałem w ręku dzikszego zaprzęgu! — westchnął Tuklat-woźnica. — Ten śpiew przekupnia wart był jednak, by zań oddać życie.
Hans Alienus usiadł pod skałą znużony i złożył ręce na kolanach.
— Wierzysz w życie — powiedział — jak naiwne dziecko. Cóż w tem wielkiego, gdy bezwolny człowiek da się pociągnąć aż do szału przez pierwszą napotkaną kobietę-węża? Czyż hańbić może, jeśli nie upędzamy się za kobietami? Sardanapal czuł się nędznym pośród kobiet swoich. Dzierżył w dłoni Niniwę, a siebie samego utrzymać nie mógł. Czy sądzisz, że Spartanie jedzący czarną polewkę są nieszczęśliwsi od niego? Inaczej barwią wyobraźnię swoją i kierują swój instynkt piękna, ku sile woli i ciała. Dawniej inaczej mówiłem, ale gdy nastaje jesień, człowiek spostrzega nagle, że droga jego wiedzie przez nagie skaliska.
Mówił z goryczą, a spojrzenie miał błędne.
— Czyżby mnich tkwił już pod płaszczem moim? O Apolinie, który spoglądasz dostojnie, a obojętnie na Dionizosa, boga włóczęgów o słabej woli, czy u twoich to stóp właśnie mam złożyć swój wieniec mirtowy, po długiej męczącej wędrówce?
— Łatwo przychodzi — powiedział Tuklat — roztrząsać te sprawy człowiekowi, który wraca właśnie z ogrodów rozkoszy Sardanapala. Ale życie jest życiem i basta!
Mówił to śmiejąc się rozgłośnie i biorąc na plecy wór ze skarbami.
— Obojętne dla mnie czem jest życie! — rzekł Hans. — Jedyną wytyczną życia to pożądanie, jakie w sobie mieści!
— Ano, tym razem sznury spełniły lepiej powinność swoją!

∗             ∗

Pewnego dnia, krocząc manowcami, dotarł Hans Alienus do szumiących borów dziewiczych. Daleki potok łączył swój pomruk z pogodnym śmiechem umykających duchów leśnych, drzewa szpilkowe rosły gęsto, pnącze i ljany oplatały korony, po których skakały małpy, pokrzykując przenikliwie. W głębi lasu śniła świątynia Buddy, obrosła krzewiną o owocach jagodowatych, lśniących, niby małe, wiszące lampki.
Z dołu przed świątynią wykopanego połyskiwał niebieski płomień, a wokół stali mężczyźni i kobiety, zajęci odlewaniem dzwonu.
Z ofiarną rozrzutnością miotali biedni i bogaci monety i pierścienie w roztopiony metal, pełniący formę. Jedna z żebraczek, nie mając co dać, obcięła sobie włosy i złożyła je w ofierze.
Hans Alienus zdjął wór z pleców Tuklata i rozwiązał go.
— Daj raczej coś żebraczce, — albo mnie na nową skórę lwią! — powiedział niechętnie Tuklat, kładąc dłoń na ramieniu Hansa, który atoli odparł:
— Żebraczka otrzyma jałmużnę przy bramie miasta, ty zaś możesz połatać swą skórę. Ale suche oczy twe zajdą łzami, gdy kiedyś, o świcie posłyszysz z ust dzwonu objawienie tych rzeczy ziemskich, które teraz oto są jeno wizjami wyobraźni. Obowiązkiem jest naszym podnieść je na próg rzeczywistości. Świątynia, którą masz przed sobą, to wyobraźnia zaklęta w kamień. To co mamy już w ręku, to leży już na progu rzeczywistości, to spełniło swe zadanie i przekwitło.
Podszedł do widzów i wysypał brzękliwą zawartość wora do stopionego metalu. Były to misy z marynowanemi liśćmi, z owocami, wzięte ze stołu Sardanapala, naramienniki, przepaski naczelne, oraz naszyjniki, które w świątyni Babilonu zawieszały czcicielki Militty.
— Niech to złoto, — zawołał — oczyszczone z grobowego wiewu odzyska głos! Z każdem uderzeniem dzwonu woła to co ziemskie o byt ku wizjom pożądania, ku wszystkiemu, co teraz duchem jest tylko!
Stopniało złoto i srebro, ale drogie kamienie zachowały w płomieniach nawet jeszcze swe barwy, a głosy niewidzialnych istot przepłynęły w powietrzu falą, ponad wrzątkiem stopu.
Opadła mgła, a gdy zaczęło zmierzchać, dźwignięto dzwon w kształcie ludzkiej głowy, z szeroko otwartemi, wołającemi ustami.

∗             ∗

Hans Alienus patrzył w księżycowe noce na zbierającą się młódź, słuchał głębokich tonów fletni i dumał nad tem, jak szybko zniknie sam i ci wszyscy, których tysiące napotkał. Potem udał się w pustynię, by płakać samotnie.
Ogarnięty trwogą i niepewnością podążył do Jeruzalem. U bram miasta stała willa Piłata Ponckiego, gdzie z otwartego triklinium widziało się cmentarz żydowski.
Gdy wszedł do atrium, zastał tam już kilku żołnierzy, siedzących na rozgrzanych flizach marmurowych i zapatrzonych w niebo.
— Zapewne szukasz pisarzy? — zawołał jeden z nich, a towarzysze jego wybuchnęli śmiechem. — Idź tam na lewo! Baw się dobrze! Nie mamy odwagi pokazywać się na ulicy w towarzystwie tej hołoty. Czy cię ta nowina martwi? Człowiek zaczyna się dopiero od żołnierza.
Hans Alienus otwarł wskazane drzwi i zaraz zawołał ktoś przenikliwie:
— Zapewne szukasz żołnierzy? Szczęśliwej drogi. Takiej bandy nie wpuszcza się do mieszkania namiestnika. Złożę ofiarę kadzidlaną w podzięce, że nie zostałem żołnierzem.
— Chcę się zobaczyć z panem waszym, z namiestnikiem! — odparł Hans Alienus.
Niezwłocznie wstali wszyscy pisarze, a kilku niewolników podbiegło prędko, by go zaprowadzić przez podwórze wnętrzne do malowanej na jasno sali. Pośrodku, pod otworem świetlnym, stała zdobna klatka, pełna żywych jaszczurek, otoczona krzesłami i ławami.
Piłat Poncki powitał go niezwłocznie życzliwym uściskiem dłoni.
Był rosły, szczupły, wątłej budowy ciała i zupełnie łysy. Uprzejmy uśmiech rozjaśniał surową zazwyczaj i ostro rzeźbioną twarz. Długi miał kończysty nos, o wydatnych nozdrzach, które drżały, gdy oddychał.
Nie czuł się dobrze zimą, w wysoko położonem mieście. Przeziębiony był, a na prawem policzku miał poduszeczkę z ziołami, przywiązaną pod brodą zapomocą białej chustki. Na rzymskich szatach miał ciepłe futro, kroju orjentalnego, którem się okrywał. Trzymał się prosto i z godnością, jak przystało człowiekowi wielkiego rodu, i panował nad sobą, z samego już nawyku.
— Pisarze i żołnierze twoi niezbyt się lubią! — zauważył Hans Alienus po licznych powitaniach.
— Wszakże wiesz, — odparł namiestnik — że człowiek liczy zawsze, dając sobie samemu numer pierwszy. Powiedz mi, czem gardzisz, a ja ci powiem, jak dalece jesteś ograniczony.
— Umiałbym ci odpowiedzieć, gdybym miał lat dziewiętnaście. Ale przeżyłem już setki lat i wszystko, co mi ongiś było pewne, chwieje się w oczach moich. Doszły mnie wieści o bystrości twego rozumu, przybyłem przeto, jako upadły kapłan Dionizosa, z prośbą o jałmużnę. Tutaj, na sznurze, noszę u pasa tabliczkę czarodziejską, z której znika wszelkie kłamstwo. Napisz na niej, co sądzisz o życiu, to będzie jałmużną moją.
Piłat Poncki ujął go uprzejmie i z godnością za ręce i powiódł przez szereg niewielkich komnat.
— Przebacz mi, gościu mój, że nie proszę cię siadać, ale zimno tu nieznośnie. Zaszczyć mnie obejrzeniem zbiorów moich.
Wskazał na ściany, gdzie widniały na wąskich półkach niezliczone pantofle, trzewiki, sandały i haftowane złotem ciżmy.
— Nic mię tak, zaprawdę, nie cieszy jak mój ukochany zbiór. Nie nadaję się na aktora, to znaczy osobistość publiczną. W tej roli bywam szorstki i lakoniczny, to też posądzają mnie często o okrucieństwo. Podobno istnieje nawet zamiar usunięcia mnie z urzędu. Znieść nie mogę giętkiej obłudy Juljusza Cezara, jaką frymarczy. Uwolnij mnie od grozy, że nie umrę nieznany, że zostanę nazwiskiem, szeregiem liter, który sobie przeciwnicy rzucają, jak piłkę. Widziałem już tyle grymasów kłamliwych w marmurze i bronzie. Spraw, bym osiągnął zapomnienie.
— Zapominasz, widzę, o tabliczce woskowej! — rzekł Hans Alienus.
Piłat Poncki dotknął dłonią serca, z nienaganną grzecznością, która go osłaniała przed światem i zmuszała innych do podobnego gestu szacunku.
— Najlepiej się czuję w zaciszu życia prywatnego, — odpowiedział — ale rodzina skłoniła mnie w młodości do objęcia urzędu, do funkcyj służbowych. Nie byłem zamożny. Miast ratować państwo, wolę w wolnych chwilach opisywać poszczególne sztuki mego zbioru, który, mówiąc nawiasem, kosztował mnie dużo.
— Chcesz koniecznie zapomnieć o woskowej tabliczce?
— Spójrz, proszę, na ten dziwny trzewik, dobyty z grobów królewskich Jerozolimy. Tamte zaś szare, kudłate, futrzane ciżmy pochodzą chyba z prastarej Tule. Kupiłem je od pewnego rozbójnika morskiego, człowieka silnego, który mógł osiągnąć nieśmiertelne imię, zarówno na polu ducha, jak i wojennem.
— Po raz ostatni śmiem zapytać, czy zechcesz wypróbować mą tabliczkę, zapisując na niej swój pogląd na świat?
Piłat Poncki wzruszył ramionami i rzekł:
— Pocóż psuć twą tabliczkę zapisywaniem tego, czy innego dowcipu. Przebacz mi niegrzeczność moją, ale prorocy to nudni goście i nudni gospodarze. Powiem ci sub rosa, że jestem zwolennikiem nauki Pyrrhona z Elidy. Nie nie wiem napewno, tego nawet, że nic nie wiem. Jakąż przyjemność tobie i mnie dałaby prawda? Wolę raczej czcić świetne kłamstwo! Powiedz mi je, a obdarzę cię hojnie i uczynię cię mym graeculem. Prawda często miewa czoło tak jeno wysokie... (tu złożył dwa palce razem w jednej linji). Natomiast czoło zmyślnego kłamstwa miewa tyle wysokości... (tu położył palec na palcu). Prawda to nuda, szarzyzna, przeciętność i ostrożność, która mówi dwoma językami, kłania się na wszystkie strony i wszystkim przytakuje. W gruncie rzeczy prawda to to, co genjusz stawia na głowie, przy pomocy kilku powabnych słów. Tak bywa dwa razy w trzech przypadkach. Niechże tedy stoi do góry nogami, gdy ją to raduje. Dajże mi swą tabliczkę na chwilę. Oto mieści ona już to, co wiem o prawdzie, albowiem jest pusta.
Piłat potrzymał przez moment tabliczkę, potem zaś oddał ją i odprowadził gościa z pełną godnością do samego progu willi.
— Liczne słowa nasze — dodał — stają się coraz to niezdarniejsze i bardziej nudne, muszą być tedy prawdziwe. Nie mam odwagi zaprosić cię na ucztę, gdyż mówilibyśmy, zapewne, o tylu prawdach, że zmorzyłby nas sen pierwej jeszcze, nimby podano korzenne wino i oliwki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.