Hans Alienus/Część II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ II
HADES


II.

Kiedyś, w praczasach siedzieli na kolanach ojca, Dionizos i Chrystus. Działo się to w bezmiarach przestrzeni, na niesiężnych szlakach eteru. Dionizos jasnowłosy, o krągłych, dziecięcych pośladkach, wzniósłszy nieśmiało twarzyczkę, drobnemi rączynami gmerał w długiej brodzie ojca i mając pełne usta winogron, jął mówić:

— Powiedże ojcze władający światem,
Któremu służą ludy Marsa rodu,
Przecz twarz obracasz, z jakiego powodu,
Od gwiazdy, która tamtej taka bliska
Tutaj, przed nami niedaleko błyska?

Smutek przysłonił jasne spojrzenie ojca, przenikające gmach wszechświata, zamróz lodowaty przemknął po niem, a skrzydła aniołów zadrżały. Brat-bliźniak, dzieciątko Jezus spojrzało przymilnie na Dionizosa i powiedziało:

— Ta iskra blada która tam się żarzy,
To ziemia. Anioł jednak nawet boży
Imienia tego szepnąć się nie waży.
Ten glob wciąż zmierza do doskonałości,
W męczarniach wzlotów pręży się i sroży,

Lecz ciągle zbacza od szczytnego celu.
Doskonałości nie dosięga progu
I nie wliczony jest do gwiazd niewielu,
Na których mieszkać podoba się Bogu.

Dionizos, nie bardzo tem ździwiony, szepnął żartobliwie w uszko Chrystuska:

— Zaprawdę zawsze już są ludzie tacy,
Choćby jak bogi siedzieli na tronie,
Że zawsze niechęć, złość, przy całej pracy,
Z myśli im tryska i ze serca wionie.
Przyganiać Stwórcy ciągle są gotowi,
Klną ziemię, miasto kochać ją jak trzeba,
Toteż wyruszę tam z naszego nieba,
Wasala bardzo rychło uspokoję,
Ziemskość boskością napełnię po brzegi
I pewny jestem, że choć nie zezwolił,
Ojciec pochwali przedsięwzięcie moje.

Po tych zuchowatych słowach, ulubieniec ludzi i bogów opuścił chyłkiem brata i chociaż droga do ziemi była daleka, szybko ją przebył ten syn boży.... Niebawem usłyszał łoskot młotów i trzaskanie biczów. Był to kamieniołom nad Nilem. Padały olbrzymie głazy. Ujrzał morze Sydonu, żółtemi pokryte żaglami. Zobaczył pochody wielce wojowniczych plemion, ciągnących przez dziewicze lasy, oraz królów barbarzyńskich na bogatych, zaprzężonych wołami wozach. Tuż przed sobą spostrzegł w zamrozie lodów, Tulę, podobną do ośnieżonej, wzdętej wichrem czapeczki. Wokoło jego głowy krążyły ptaki ziemi, o wspaniałem wielobarwnem upierzeniu. Różowo pałała chmurka, podobna flamingowi. Ogarnięty radością młody, piękny bóg zstąpił do plemienia pasterskiego. Na głowę włożył wieniec z winogradu, potem zaś wyrwał rosnący w pobliżu krzak, okryty pękami róż, i rzekł aniołom, przewodnikom swoim:

— Nieścież to prędko do swojego brata,
Tak, aby rosa z liści nie opadła,
I sławcie ziemię, która to wydała,
Ja zaś we wieńcu odtąd będę chodził,
By mnie rozpoznał, patrząc z pośród fałdów
Ojcowej szaty, za mną tu, po ziemi,
Oczyma swemi cicho marzącemi.
Kiedy wśród ciżby ludzi szukał będzie,
Po tym mnie znaku rychło znajdzie wszędzie.

Rozbrzmiewają flety i cymbały, słychać łoskot sandałów w ciemni, jakby kolaska uciekała w popłochu. Dalej błękitna fala, zatoczona łukiem wokół podłużnej Krety. Na stokach omglonej Idy pasą się dziki. Cóż za radość nieustanna... Nie milkną oklaski rąk! Oto jedzie Bacchus zaśniony, ciągną go zwolna pantery. Siedzi, chwiejąc się, na beczce, otoczony płonącemi pochodniami, a laska w jego ręku kiwa się na wszystkie strony. Obwisły mu wargi, cap go tryka głową, palcem nogi objął czop beczki, a podpierają go satyry nagiemi ramiony. Na ich wargach piana, w kosmate pośladki tłuką ogony, a we włosach mają wieńce. Koboldy na rozkraczonych nogach, z wydatnemi brzuszkami podnoszą tumany kurzu i oddają płyn koloru wina, który też jako wino spływa w puchary chlipiących starców. Oto pochód kapłanów Bakcha! Kaszlą anapestami! Potrącają ich menady, śmiejąc się, wtykają im między nogi głowy, mając usta pełne roniących sok jagód. Starcy wybuchają śmiechem, krzyczą ze strachu, krząkają, prychają i parskają, jak spragnione wielbłądy pustynne, które ciągną wodę, co spływa im w długie gardziele. Piszę w szale... atrament płonie, litery palą się i łyskają. Oto słowa w czerwonych czapkach! Wyskakują buntowniczo z szeregów i jakby pijane toczą się wprost przez pola.

Poprzez rozchwiane, trzeszczące i łamane gałęzie widać tany! Pochyliwszy grzbiet, jakby pod wiatr, odziana chustą, dmie w róg nimfa siedząca w sklepieniu beczki i drży od chłodnego strumienia wina z Chios, które jej spływa po plecach. Chwyta garść słomy, zapala i szaleńczo biega, niby płonący nietoperz. Słychać jak klaskają bicze rzezańców i widać nowy pochód. Kroczy chwiejnie król o szpakowatych włosach, z obręczą królewską nad jednem uchem. Z tłumu występuje niewolnica, z piersią okrytą lśniącemi klejnotami, i kładzie u stóp jego w purpurowych ciżmach przyrządzone koźlę. Brzeg misy dotyka jego stopy. Król powiada:

— Król, dziecko moje,
Spożywa jadło i napoje
Tak misternie przyrządzone,
Że kto chce brać za żonę
Córkę jego, tron z koroną,
Wpierw nazwać musi potrawę oną.

Usta królewskie podobne były łupinie sodomskiego jabłka, różowej i miękkiej, co kryje ziarna. Sunęły pochodnie, trwały dalej pląsy, a ponad czubami drzew wisiała wygwieżdżona noc.

Pędząc przed sobą kozę, objuczoną figami, wkroczył Dionizos pewnego ranka do wielkiego miasta.
Panowały tu proste i surowe obyczaje. Na placu targowym, gdzie stanął, odbywały się właśnie narady starszyzny, dotyczące obostrzenia kar na niewierne, uciekające od mężów swych kobiety.
Bóg spostrzegł już, że nic tak nie działa na młodzież ziemską jak zuchwałe zachowanie, kłótnie i ordynarne słowa. Postanowił pozyskać sobie młodzież.
Zwyczaj nakazywał, by, ile razy odchodził któryś z czcigodnych rajców, całe zebranie wstawało i żegnało go słowami: Niech bogowie strzegą cię w drodze powrotnej!
Gdy w chwilę potem wstał znowu sędziwy człowiek z kamiennej ławy, zawołał Dionizos głośno, wzruszywszy ramionami:
— Niech któryś da kopniaka w pośladek temu staremu gadule.
Nie pożegnano starca jak zwykle i nastała taka cisza, że słychać było szelest skrzydeł przelatujących żórawi. Czcigodni starcy patrzyli na sznurowadła swych sandałów, by ukryć śmiech, wkońcu jednak wybuchnęli młodzi, a radość popłynęła szeroką falą. Zewsząd dolatywało wołanie:
— Tak rzekł Dionizos! Tak mówić zdoła jeno bóg. Poprzedziła go sława. W okrzyku tym jest dźwięk spiżu i siła. Głos innych brzmi niby kruche szkło.
Dano zuchwałemu młodzieńcowi w rękę berło z winogradu, zarzucono łaciatą skórę jelenią na plecy, a nogi przybrano w kosztowne koturny. Wokół placu targowego, wzniesiono posągi marmurowe, będące boskiemi wyobrażeniami pożądań cielesnych. Zjawili się też aktorzy i opowiadacze, ale bóg tego, co ziemskie, miłujący skakaninę taneczną, rytm i wiersze, przemieniał wszystkich umiejących jeno prozą mówić w rodzaj grubych chrabąszczy śmieciarzy, które z trudem wędrowały gromadami po suchym pniu drzewa.
Na wzgórzach zakwitły kępy kwiatów, a witki winorośli przemieniły się w węże!
— Patrzcież! — zawołali Akratos i Edoinos, czyste i łagodne wina, które otrzymały ludzką postać i jęły tańczyć. — Oto bóg rzeczy ziemskich jest zarazem bogiem wyobraźni.
Gdy noc zapadła leżeli wszędzie pijani starcy i młodzieńcy o pokrwawionych czołach, zaś kobiety, biegając jak szalone z wiechciami płonącej słomy, podpalały miasto, budząc wszędy okrzyki strachu i klątwy.
Gdy bóg zauważył, że to co ziemskie nie jest jeszcze zdolne władać samo sobą, skurczyła się twarz jego i zżółkła, niby las liściasty w jesieni.
— Znikomość! — szepnął z westchnieniem. — Pozostańcież mi wierni wy, którzy pożądacie znikomości!

Duszna, błotnista uliczka biegnie pośród okopciałych, ceglanych domów, zniżając się coraz to bardziej, aż do powierzchni Tamizy, nad którą wisi napoły rozpadły, krzywy most. Nigdy nie gra tu słońce wesoło po szybach, o południu jeszcze tleje lampa, a fale szemrzą w szarej mgle. Widać szynk, przytułek marynarza, gdzie szybko topnieją zarobki biedaków, gdzie dzwonią kubki. Siedzi tu kobieta o pomalowanej twarzy i śpiewa, trącając sinemi od zimna palcami struny harfy. Skarży się i błaga molowemi akordami, które toną w śmiechach i rozgwarze, a z zewnątrz w cień skryty stróż porządku zaziera przez dziurkę od klucza. Beczka o złoconej obręczy, opatrzona numerem domu, wisi na ścianie a na niej siedzi zaśniony bóg.

Tymczasem wyrósł Chrystus na młodzieńca, a nie mogąc dostrzec wśród ciżby ulic i gościńców winogradowego wieńca brata, zstąpił z nieba, chcąc znaleźć zaginionego. W nadziei, że go pozna prędzej, włożył na głowę wieniec róż z przysłanego sobie w darze krzaka. — Niechże kłują ciernie, powiedział sobie — byle mnie poznał brat mój, bliźniak.
Po kilku dniach stanął przed chatą. Drzwi jej były wywalone, na progu leżał pusty, rozbity dzban od wina i siedziała płacząca wieśniaczka. Spytał jej zaraz, czy widziała brata jego.
— Nie znam cię, — wyłkała, ocierając łzy wierzchem dłoni — ale, zaprawdę, nie był bratem miłującego pokój ten, który tędy przejeżdżał na beczce, gdyż porwał mi córkę i zniszczył całe mienie.
— Tak było! — zawołali stojący obok i podnieśli kamienie. — Ale pomścimy to! Przedewszystkiem zaś porozbijamy wszystkie posągi, jakiemi przyozdobiono oślizłą od krwi drogę, którą stąpa.
Chrystus poszedł dalej. Wędrował po całych dniach i latach, nie — mogąc odnaleźć brata. Idąc po wodzie, dotarł raz późnym wieczorem do ciemnych domów Londynu i zatrzymał się przed szynkiem, nadsłuchując harfy.
Zobaczył nad, drzwiami w cieniu pokraczną postać na beczce i wieniec winogradu.
Stał jeszcze chwilę, podnosząc się i opadając wraz z falą, potem zaś wyrwał z wieńca wszystkie róże, tak że zostały jeno kolce, a ciemne krople krwi popłynęły mu po policzkach. — Długo jeszcze — powiedział — muszę trzymać dłoń na tem co ziemskie, zanim sama sobą zawładnąć zdoła.

— Legenda owa o bliźniakach-braciach
Niech odtąd ludzi przeraża ze sceny.
Płaszczem okryta i w obłudy masce
Włóczyć się będę wśród tłumów i jęczeć,
A tłum mi nazwę Dawnej Świętej nada.
Podobam sobie w człowieku, co płacze,
Chwiejnie się tocząc jakoby Silemus.
Spieszmy, o siostry, z darami naszemi,
Niech je otrzyma w pełni Hans Alienus.
Chciał jeno czynów, przeto sieć na głowę,
Sieć pytań rzucić bądźmyż mu gotowe.
Niech strawi życie na dumaniu znojnem,
Niech mu widziadłem rzeczywistość będzie...
Pół-bohaterem, a pół-świniopasem
Niech po manowcach podróżuje wszędzie,
Niech na Charona łodzi z nurtem leci
Splądrować Hades, niby skład rupieci.

O świcie stał Hans Alienus samotny na pomoście, mając przed sobą wybrzeże, okryte ciemną oponą mgły. Z głębi jęło coś jęczeć i piszczeć i posłyszał głos dawnej świętej:

— Czemuż uciekasz przed czasem, co płynie?
Czegóż tu szukasz, Hansie Alienusie?
Niedawno byłam z tobą w Pireusie,
Kiedy kroczyła procesja ogromna,

Z mnóstwem kapłanów, chorągwi i dzwonów,
A wszyscy jednym wciąż głosem wołali:
Chrystus zmartwychwstał! Port leżał w oddali.
Pireus, lśniący światełek tysiącem,
Z domów, ołtarzy, leżał, niby wieniec
Na trumnie Grecji....

Gdy zapłacił sternika, dobywszy groszy ze skórzanego worka, wyjął on z świątecznego, obcisłego, haftowanego kaftana światełko barwione purpurą. Dał mu je. Potem ruszył dalej, wołając: Chrystus zmartwychwstał! Czółno jego znikło w falach i pianie. Przy mdłym blasku tego światełka ujrzeliśmy marmurowy posąg Wenery, opakowany słomą i skrępowany linami. Wyglądała jak trup kobiety, jak piękna niewolnica, bezradna i naga, związana przez piratów i porwana. Wówczas pożądałeś wina i pląsów. Dziś niech nam steward poda, co ma najlepszego! Trzeba nam wina z Chios i tamburynu, bo... wszak widzicie, światełko nasze wielkanocne świeci bezwstydnie nagiemu ciału Wenery, pozbawionej osłony pogance. Wynurzyła się ona z gruzu zapomnienia, na świadectwo mężczyznom i kobietom ziemi, by zostać na nowo najwyższą z bogiń.

A morze śpiewało poświstem burzy w masztach i rejach, a krople wody migały po powietrzu, jak chmary złotych muszek:

— Wenus nasza umarła,
Wylejcie w wodę wino,
Rozbijcie tamburino,
Pogaństwa śmierć już starła.
Faun młody był w tych czasach,
Kiedy hulał po lasach,

Dziś to, co stoi pod progiem,
To starzec, który był bogiem.

Westchnęły ulice, place i morze i ty sam westchnąłeś żałośnie, czy z uciechą może: — Chrystus zmartwychwstał!

Starucha odeszła. Świt krzesał swe pierwsze skry światła na szarem kowadle, a od nakrytego stołu płynęło toż samo pozdrowienie, w tych samych słowach: — Chrystus zmartwychwstał!

Alienus spoczywał teraz na miękkich matach Bagdadu. Obok niego, kilku palących fajki murzynów nabierało kukurydziankę palcami, owemi czarnemi widelcami Arabji. Jakiś Grek wyrzucał na bruk piastry, długo mieszając w alabastrowej czarze kości, zachęcając do gry. W podwórzu przysiadła gromadka tancerek ubranych w jaskrawe, lśniące szaty, dzierżąc na kolanach lutnie, zdobne masą perłową. Śpiewały tęsknie ku czci gościa Bagdadu, zadumanego mnicha, z dalekich przybyłego krain:

— Ten olbrzym, patrzcież, przybyły z zachodu,
Żadnej z nas swojem nie uczcił spojrzeniem!
To wielki mocarz, zdolny jedną dłonią
Podnieść cielątko, a cztery mu dzbany
Piwa potrzebne, by zgasić pragnienie.
Jak płótno kijem, tak nas ręką bije,
Ale to bicie przepaja uczuciem,
Że brud wszelaki z duszy nam ucieka
I każda jeno skinienia już czeka,
Chcąc pełnić wolę, gdy objawić raczy.
Oko mu błyszczy jasno, niby woda

Na dnie puharu, głos zaś brzmi radośnie,
Jak skóra bębna, wkoło radość rośnie,
Młodzież się garnie, tego pragnąc jeno,
By mówił dalej bez końca, bez końca.
A on chce odejść kędyś, w dziwne dale,
Nie bacząc uczuć, jakie budzi, wcale,
Niby kłąb dymu, co ledwo zrodzony,
Zaraz na wszystkie rozlata się strony,
Pójdzie i zniknie, jak ludzie bezdomni,
A w obcym kraju, rychło nas zapomni.
Zapomni dłoni, która mu tak mile
Przy miękkiem łożu stawiała nargile,
Wszystko zatonie w niepamięci fali,
A serce jego nam się nie użali.

Zbudzony śpiewem kobiet, wyrył Hans Alienus na lasce pątniczej słowa: Złożyłem ślub! — Potem obdarzył hojnie gromadkę pięknych dziewcząt i rzekł:

— O biedne córy świata, który minął,
Którego moje nie tknęły sandały...
Idę w kraj cieniów, co darmo zaginął
Ja, syn tych czasów, co przesyt wydały.
Wszelaka radość, którą dotąd pito,
I wszystkie lampy, co do dzisiaj tliły,
Będą mi w grobach na nowo świeciły,
A wszystkie sistry, skryte w pajęczynę,
Będą mi grały, gdy już „dzisiaj“ minę.
Otworzą mi się bramy miast i grodów,
Które zapadły dawno pod murawę,
Dawno przebrzmiałą rozpocznę zabawę,
Puhary stare znów napełni wino,
Skarby się dla mnie dawne rozpowiną,

Ukryte w skrzyniach i zdobyte krwawo,
Dotrę do chramu starego Hadesu,
A duchy, za mną płynąc korowodem,
Wyrzekną cicho hasło owo samo,
Gdy przed podziemi znajdziemy się bramą:
Ożyjcie znowu, popioły i kości,
Otwórz wrzeciądze, prastara przeszłości!

Zabrzmiał srebrzysty śmiech tancerek, on jednak, który go zbudził, dziwak z zachodu przybyły, ...wstał i ruszył samotny swoją drogą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.