Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzuciła Sardanapalowi w ramiona. Wiele z nich chwiało się, inne zaś wydawały bezmyślne krzyki radości, bowiem były także pijane. Suknie miały otwarte i rzucały żartem na nosze swe klejnoty i naszyjniki.
Sardanapal wstał i dotknął bardzo lekko ramienia swego gościa. Hans podszedł z nim, jakby pogrążony w sennych marzeniach, na skraj dachu i jęli patrzyć na tłum, oraz czworoboczny, okryty kobiercami szałas w podwórzu.
— Jakąż mają dla mnie wartość kupieni niewolnicy? — rzekł Sardanapal. — A jednak błyszczy ponad nimi lampa wyobraźni i przeżywam minione rozkosze. Ustami to mojemi woła człowiek w przestrzeń światową o wielkość i szczęście. Ty, gwiazdo wieczorna, najpiękniejsza pochodnio niebiosów, przyświecająca zaślubinom, słysz z ust moich wdzięczny hołd człowieczy za wszystkie dary życia!
Dym i deszczowe chmury przysłoniły zachód słońca, szybko zapadał w mrok ostatni dzień Niniwy. Napastnicy nie zdołali tego pierwszego dnia dotrzeć do zamku przez gęsto zaludnione części miasta. Kilka jeno rozproszonych secin wyprzedziło okrężną drogą główne wojska i ludzie ci płynęli ulicami, niby spieniony potok korytem.
Poza murami podwórza gnały w dzikim popłochu głodne psy, uciekające ze zdobytych dzielnic, pośród nich zaś białe i czarne owce, oraz osły, które zerwały uździenice.
Drżała ziemia pod tętniącym krokiem secin. Coraz to bliżej huczał grzmot walki ulicznej, echem jęczały schody i gmachy, a snopy iskier gasły jak robaczki świętojańskie na płytach kamiennych i sztywnych liściach kapiteli.