Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Naczelny rzezaniec nie zadął tym razem w piszczałkę, ale zastukał słabo i trwożnie w bramę, jakby się bał zbudzić śpiącego.
Gdy się nie otwierała, zapukał ponownie, również bojaźliwie. i
Teraz jęły grać zcicha ukryte liny i koła, a brama rozwarła się od środka.
Hans Alienus uczuł taki strach, że jął rękami szukać rąk rzezańca. Tenże jednak leżał z twarzą na ziemi, a dłońmi przyciśniętemi do czoła. Po chwili oprzytomniał Alienus na tyle, by wejść do parku, ale ćmiło mu się w oczach i migotało, tak że przystawał za każdym krokiem.
Brama zapadła za nim, on zaś kroczył przed się ścieżką piasczystą.
Drogę brzeżyły po obu stronach drzewa obdarte z liścia, zabite, pozbawione kory i pozłocone od korzeni po koniec najcieńszej gałązki. Kilka zielono lśniących wężów wiło się po konarach. Na skrzyp piasku podniosły głowy, ale zaraz pomknęły przerażone po pniach i znikły w gęstwie krzewów, pomiędzy szeregami sztywnych cyprysów. Woda stojąca w wąskich z drobnych, różowawo-żółtych kamyczków ułożonych rynienkach odbijała jego postać, przed sobą ujrzał krąg wysokich kwiatów, błękitnych, niby błędne ogniki, które tworzyły dziwną jakąś, syczącemi promieniami przepojoną świątynię.
W pewnej odległości widniała biało-żółta, dość niepozorna budowla bez okien, z wąskiemi schodami.
Hans Alienus wkroczył na te schody z wahaniem, ale po kilku już stopniach skręciły one w bok. Na tle kręgu światła, bijącego z czworokątnego otworu