Gromada/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział VI.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Wiedział Czemski, że 20 sierpnia ma się odbyć w Sławoszewie wyjątkowo świetne okrężne, które się poniekąd należy służbie folwarcznej i najemnikom, bo zboża zebrano dużo, a robota była ciężka z powodu upałów. Wiedział także o zaproszeniu osób, które nie brały udziału w dworskiem żniwie. Z Mielna miało pojechać na tę ucztę kilku gospodarzy z żonami i córkami, będą tam najbliżsi sąsiedzi Slawoszewa: Drobińscy i Świderscy. On, Czemski, nie dostał zaproszenia, czemu się nie dziwił, bo nie nawiązał dotychczas towarzyskich stosunków i raz tylko był w Sławoszewie na owych obradach przy końcu lipca. Ale miał szczerą chętkę zobaczyć wielkie okrężne.
Jakiej on właściwie słodyczy życia zażywał na wsi, siedząc w swym dworku bez ogrodu, nie zajmując się bezpośrednio rolą, ani hodowlą, żyjąc ideą, o której rzadko z kim mógł nawet pogadać. Przecie nie z Agatką! — Chyba, że odwiedził go ktoś ideowo spowinowacony — byle nie znowu profesor Edmund Owocny; tego miał tymczasem dosyć! — Rozwijać propagandę pośród ludu było trudno, nawet w tem ogromnem Mielnie. Gdyby tam naprzykład stał już dom ludowy, gęsto odwiedzany, wtedy co innego: możnaby spotkać wieczorami, lub w święto gromadę ludzi. Ale teraz? — — chodzić po chatach pustych w dzień, śpiących od zmroku w ten czas natężonej roboty — —? Do karczmy Czemski iść nie chciał.
Od niedawna stały mieszkaniec wsi, przyzwyczajony do życia miejskiego, które karmi ciągle mózg mnóstwem spotkań i wrażeń towarzyskich, nie umiał jeszcze dobrze żyć po wiejsku, czyli posnąć się z przyrodą. Nie posiadał też po temu dobrych warunków w Niespusze. Mieszkał niby w typowym domu przyszłego włościanina, ale nie miał żadnych jego zajęć. Włościanin przyszłości będzie przecie formułował ani rozpowszechniał idei, tylko z niej, już wcielonej, korzystał. Ma być człowiekiem, mądrze działającym, nie „działaczem“. Zaczynał to spostrzegać Czemski.
Młodemu potrzebne pole wesołości, przyjazna kompanja, pobudka do wymiany myśli i uczuć. Więcej jeszcze — chce mu się poezji żywej, czegoś szczytnego, co drga w sercu niewysłowione, nie tylko samotnych pragnień i cudzych wzruszeń, spisanych w książkach. O, naprzykład w Sławoszewie życie jest bujne, słodkie i użyteczne zarazem, boć to i najlepsze gospodarstwo w powiecie, i siedlisko rozkoszy w porównaniu z Niespuchą! — — Jaka szkoda, że nie mieszka tam ktoś, ideowo pokrewny! Byłoby Eldorado — —
W takich namysłach tonąc od czasu pierwszych odwiedzin Sławoszewa, a gdy się zbliżał dzień dożynków, Czemski rozważał projekt, który chciał ułożyć misternie, lecz w istocie badzo prosty: pojechać do Sławoszewa z wizytą sąsiedzką, nie na żadną sesję, i wybrać przypadkiem dzień 20 sierpnia — — ? Trochę to będzie przezroczyste i nazbyt skwapliwe — Broniecki nie oddał mu jeszcze wizyty — no, i pierwsze odwiedziny w Sławoszewie były tylko z powodu narady nad domem ludowym. — — Niby dobrze i trochę źle, jak w każdej sprawie ludzkiej.
Czemski, zazwyczaj łatwo się decydujący, wahał się w tej konjunkturze. Wreszcie zbuntował się przeciwko własnemu wahaniu:
— Do licha! nie jestem w zakonie, ani w wojsku. Wolno mi odwiedzić ludzi, którzy nie są przecie zdrajcami kraju.
I pojechał do Sławoszewa po południu, dnia 20 sierpnia.
Im bliżej do wielkiego dworu, tem weselej było na drogach od jaskrawości ubiorów, białych i czarnych sukman, kapeluszy męskich, okolonych pstrokacizną tasiemek, staników kobiecych, sypiących iskry haftami i bursztynami, głów wykwitających, jak zawiązki owoców z obsłonek. A niby herbowa tej ziemi barwa, ogniście żółta, tęczowo pręgowana, błyskała zewsząd z ubiorów mężczyzn i kobiet. Unikając kurzu, ciągnęli ostrożnie zatrawionemi skrajami gościńca, pod cieniem sokorów, albo ścieżkami, przez pole wąsko udeptanemi. Jechał i długi wasąg, obrzucony na siedzeniu herbowym łowickim kilimem, pełny radosnej drużyny.
A przez okólnik dworski dziewuchy, wystrojone jeszcze piękniej, śmigały raz po raz pędem, jak rozszalałe cewki, dziergające szarą osnowę w pijane wzory.
Gdy Czemski zajechał przed drewniane kolumny podjazdu, ujrzał odrazu na ganku zgromadzonych domowników i gości, już widać oczekujących dożynkowego pochodu. Zaledwie wyskoczył i zdołał wymówić pół zdania, określającego, cel wizyty bezinteresowny, już go Broniecki ocmokał powietrznie po obu policzkach i oniemił zniewalającą wymową:
— Zuch z pana Stefana! Nie dzikus namurmuszony, za jakiego chciał dotąd uchodzić. Wie, czem radość sprawić sąsiadom, którzy już tak się na tej ludnej polskiej ziemicy znarowili, że człowiek lgnie do człowieka, gdy się chce poweselić. No, chodź-że bliżej, kawalerze miły, i chlipnij z nami tego złocistego „renia“, którym studzimy sobie upały. A jest w nim niby jakaś słona duszyczka, która się wybiera do nieba zalotnem bulkotaniem... O, zobacz i spróbuj — —
Manieczka uścisnęła dłoń Czemskiemu mocno, jakby młodszy kolega, i nagle roziskrzoną twarzą zaświadczyła, że cieszy się szczerze z przyjazdu. Pani Kara Drobińska wzrokiem, mieniącym się od rzewności i ciekawości, zapytywała: „czy dla mnie?“ — Swiderski i Drobiński przywitali się uprzejmie, wójt Skierski z uszanowaniem, a nawet ksiądz Mlecz wydał się Stefanowi nieszkodliwym w swej promieniejącej uciechą życiową postaci. Poczuł się zadowolonym Czemski pośród otaczającej go życzliwej ludzkości, radował się i śmiał, Jakby odnalazł w tych prawie nieznajomych — dawno szukanych bliźnich.
Po półgodzinnej żywej gawędzie na ganku, wzmożony gwar i chichoty od strony zabudowań folwarcznych zwiastowały wybuch święta. Przydrygał pod ganek pastuch Kobuzek, wywijając nad głową nieodstępną lisią czapą, niby dworski błazen:
— Prosę jaśnie pana... prosę jaśnie pana... chcom iść — —
— Niech idą! — odrzekł mocno Broniecki, zapiął i obciągnął na biodrach granatowy surdut kroju wojskowego i stanął między dwiema kolumnami.
Wytrysnęło z ciszy parę głosów kobiecych, jaskrawo niezgodnych, rozdzierających uszy, tak elektrycznych, że dreszczem dotkliwym ucięły po skórach słuchaczy. Dziecko jakieś zapłakało, przerażone.
— Skrzeczą dziewuchy, jak sójki na deszcz! — rzekł Broniecki do bliskich siebie, trzęsąc brzuchem nie bez emocji.
Powoli pieśń harmonizowała się, rosnąc. Prym wiodącej starej Walentowej, już podpiłej, ktoś zatkał gębę, wypłynęły na wierzch głosy czyste, same kobiece, uczynił się pisk mniej więcej zgodny, surowy i ostry, ale już przyjemny, jak bez stada owiec. Tylko słów jeszcze nie można było wyrozumieć. Stugłowy pochód płynął do ganku, radując oczy natłokiem barw jasnych.
Dwie przodownice, ubrane przepysznie, niosły na głowach wysokie, zamknięte korony: pszenną i żytnią, a czując się widać kapłankami obrzędu, szły w skupieniu, sztywne i uroczyste. Jedna wybrana dla swej piękności, Kaśka Jagiełłówna, była służącą u pisarza; druga mniej ładna, Zosia Pełczanka, dostąpiła wyboru dlatego, że była córką karbowego.
Teraz już można było zrozumieć słowa pieśni. Zwrotki zrywały się z pojedyńczych piersi i ciągnęły za sobą stopniowo chór tłumny, rozlewały się po ogrodzie i podwórzu, jak wielkie westchnienia rozkoszne.

A roztwórzcie, stróżu, szeroko wierzeje,
Bo już się na polu pszeniczka nie wieje —
Plon niesiemy, plon — —

A roztwórzcie, stróżu, dworskie okiennice,
Prowadzimy przecie z pola przodownice —
Plon niesiemy, plon — —

A nasz jaśnie dziedzic niemały, nieduży,
Stoi se na ganku, kieby kwiatek róży —
Plon niesiemy, plon — —

Broniecki śmiał się, niedowierzał pochwale swej świeżości, zachęcał do dalszych przyśpiewków; osobistych.
Zaśpiewano dla Manieczki:

U naszej panienki puchowe poduszki,
Zjeżdżają się swaty od granicy pruskiej —
Plon niesiemy, plon — —

Ale potem zabrakło trochę pomysłów. Panią Drobińską i księdza proboszcza porównano znowu do róży. — Gdy jednak Wierzbowski, wyprzeziwszy pochód, stanął na gankowych schodach, wiecznie do konia ubrany, Broniecki zawołał:
— Cóż będzie na pana rządcę?
Zaraz huknęła Walentowa:

U naszego rządcy poły cości kuse,
Bo ze sztuki sukna dużo dał dziewusze —
Plon niesiemy, plon — —

Rozśmieli się wszyscy, oprócz przodownic, które, przejęte swem stanowiskiem, spocone pod ciężarem koron, stały wciąż kamiennie. Nareszcie powołał je do siebie Broniecki, zdjął wieńce z głów i wsunął w rękę po złotej monecie.
Potem krótką miał przemowę dziękczynną do swych pomocników w gospodarstwie, zakończoną sutem rozdawaniem nagród pieniężnych.
Był to dopiero pierwszy akt uroczystości. Nastąpić miał poczęstunek, tańce w opróżnionej wozowni i jeszcze uczta w nocy. Broniecki lubił wogóle wielką skalę w zabawie, jak i w robocie.
Kiedy już fala ludu odpływała od ganku, dali się dopiero widzieć zdaleka gospodarze z Mielna, Rykoń, Workowski i Selwestrowicz, zaproszeni na okrężne, jak i wójt Skierski, który już siedział na ganku. Broniecki zawołał:
— Cóż to sąsiedzi kryjecie się, jak pokraczne panny? Nie łaska do nas tutaj?
Zaczem swobodny i piękny Rykoń, ospowaty Workowski i sążnisty Selwestrowicz, wszyscy w białych sukmanach na kompletnym stroju łowickim, przyszli wolno do ganku, zajęli miejsca i napili się pałacowego wina. Byli to, razem z wójtem, bogacze i wiejscy statyści.
— A gdzież to Kołaczyński, Orlik, Maryniak? Nie zabrali się z wami? — pytał Broniecki..
— Nie widać jakoś — odrzekł Rykoń.
Workowski, który oczy miał świdrujące, zwrócił się do Czemskiego:
— Już to pan wie, dlaczego nie przyszedł Kołaczyński, albo i Maryniak — —
— Nie wiem, nie mówiłem z nimi o tem — wyparł się Czemski.
Broniecki zaś urwał tę rozmowę, stawiając inne pytanie:
— A wasze żony? córki? — nie mówię tu do was, Janie, bo wy się na przeora w Miedniewicach kierujecie, jak słyszałem.
— Ej tam, zara na przeora, panie dziedzicu! — odrzekł Rykoń, — człowiek i tak służyć może Bogu, gdzie go postawił.
Okazało się, że bab i dzieci nie przyprowadzili gospodarze na okrężne. Dwie tylko córki najstarszego Selwestrowicza, hoże dziewczyny, wmieszały się już w grono młodzieży.
Gdy wkrótce Mielniacy poszli odwiedzić rządcę i Wierzbowskiego, Czemski trzymał się jeszcze donieckiego, który mu zaimponował swą reżyserską umiejętnością i pewną władzą nad ludem. Nietylko czeladź, lecz i niezależni sąsiedzi gminni z ochotą poddawali się przewadze wesołego pana na Sławoszewie; kobiety z zapałem całowały go po rękach, wszyscy patrzyli mu w oczy z zaufaniem. Szlachcic całował co ładniejsze dziewczyny po głowach i skroniach, bronił się od przyjmowania nadmiernej czołobitności parobków, witał sąsiadów gospodarzy ze wspaniałą swobodą, panował faktycznie nad zgromadzeniem.
Czemski tak się bał pochlebstwa, że z powodu tej obawy zapomniał często o uprzejmości. Pominął tedy dodatnie wrażenia, których doznał, i wystąpił z krytyką:
— Jednak ten lud niezupełnie zapomniał jeszcze tradycji poddaństwa — —
Broniecki zerknął trochę ironicznie na pełnego teoryj młodzieńca:
— Pozwól mi pan nie zapominać tych tradycyj, które tu pan widzisz. Cóż ja? orzę niemi, czy ich karmię i uczę? Jak sądzisz, panie Stefanie?
— Nie, nie... ja wcale nie o panu — cofał się Czemski — mówię o ich nawyknieniach, o ich biernej uległości dworom, o pewnej uniżoności...
— Tere-fere, panie Stefanie! Rykoń nie jest uniżony, ani Workowski naprzykład. A innych będę tam uczył, czy mają mi się kłaniać do ziemi, czy tylko do pępka? Furda! panie znawco ludu! Wolę ich uczyć czytać, pisać i orać. Lubię ja ich i oni mnie; grzeczny jestem dla nich i oni dla mnie po swojemu — cała rzecz w tem.
Czemski zamilkł, choć mu do głowy przychodziły restrykcje. Broniecki przekonywał go jednak poglądowo do niektórych sposobów porozumiewania się z ludem.
Odezwał się zdaleka skoczny brzęk bębenka z przygrywką skrzypiec. Manieczka zatrzepotała się do tańca.
— Powoli, córuś, powoli! — powstrzymywał ją pan Józef — oni tam dopiero próbują instrumentów; jeszcze pierwszy poczęstunek nie mógł się skończyć. Przynieś-no lepiej te paczki dla dziewczyn i dzieci.
Furknęła Mańka w głąb domu i zaraz powróciła z Magdą, ubraną dzisiaj wspaniale po chłopsku; każda niosła po kilka papierowych pudełek, Broniecki otworzył największe, nabrał z niego różnobarwnych szpulek z nawiniętemi na nie wstążkami, napchał sobie kieszenie, a nie mogąc pochłonąć całej zawartości pudła, zwrócił się do Czemskiego:
— Bierz pan także; to nasz wydział, a panie zajmą się rozdawaniem cukierków dzieciom. Księdza Kajtusia nie będę tam ciągnął, ani panów Piotra i Leona, bo już widzę, jak się chyłkiem skradają do karciąt — kostery!
— Bo i prawda — odpowiedział proboszcz — nas tam nie potrzeba: tańcować nie będziemy, a ludek mamy zawsze z sobą.
Zatem ksiądz Mlecz, Drobiński i Świderski Pozostali w domu, szukając sobie rozkosznego miojsca na partię „z dziadkiem”, a Broniecki z Czemskim i paniami poszli ku wozowni, przed którą na świeżem powietrzu odbywał się poczęstunek.
Gadał tam gwar paruset rozweselonych głosów, nabrzmiały grubem dogadywaniem karbowych, dziergany brzękiem i piskiem instrumentów, przegrywających już na ochotę. Przy dwóch stołach zastawionych gąsiorami z wódką, bułkami i porcjami smakowitej kiełbasy z czosnkiem, dwaj karbowi nalewali raz po raz kieliszki „czystej“ dla chłopów, „słodkiej“ dla kobiet, przystępujących dwiema kolejkami do stołów, W kolejce męskiej panowała raczej powaga, ale w kobiecej było dogadywań i chichotów co niemiara. Jedne „wstydzono“, że piją, drugie do picia namawiano. Zwykle młódka stawała przed karbowym ze spuszczonemi, albo zasłoniętemi ręką oczyma, wychylała potem kieliszek niespełna, resztę chlustała o ziemię i uciekała szybko w stado. Starsze zaś baby szły do picia odważnie; gruba Walentowa już trzeci coś raz:
— Dajcie-no, Wawrzon, chłopskiej, bo me już słodka mgli...
— A to przebierzcie się w portki, jeżeli się w które zmieścicie — odpowiedział karbowy, lecz mimo to nalał czystej.
Walentowa przełknęła gładko i zaraz ochrypłym głosem zaśpiewała:

Prosimy Wawrzona o większy kieliszek.
Bo nam przeszłoroczny nie doszedł do kiszek.

A karbowy monitował znowu cisnących się zbyt skwapliwie do kolejki:
— Nie napirajta mi na stół, bo się wywali. Z bruku będzieta wódkę lizać — co?
W tej wesołej bójce o „wodę życia” brała udział tylko służba dworska. Gospodarze zaproszeni stali na uboczu z rządcą.
Gdy dostrzeżono dziedzica, gwary i dogadywania ucichły. Ale Broniecki, któremu dobrze było w gwarze bachicznym, nie chciał go przerywać. Zbliżył się do barwnej, nabitej grzędy dziewczyn i, dobywszy z kieszeni szpulkę, zawołał radośnie — snadź lubił tę zabawę z dziewczynami, jak dziewczyny lubią wstążki:
— No, sikorki, która mi pierwsza złapie w garść szpulę i pokaże — jej wstążka!
Nad głowy stadka cisnął całym rozmachem szpulkę, przytrzymując koniec wstążki w drugiej ręce; czerwony wąż furknął i zamigotał w powietrzu.
Podniosło się kilkanaście rąk, rozległ się pisk tak rozigrany, jakby wszystkie naraz dziewuchy ktoś załaskotał po żebrach — — Z zakotłowanego stadka wytrysła po chwili zaciśnięta mała pięść Kaśki Jagiełłówny.
— Ja! ja!
— Aha! przodownica! — śmiał się do łez Broniecki — łatwo takiej, bo śmigła, jak topola. No, zwijaj-że ją sobie do kieszeni. Teraz druga — —
Puścił serpentynę, tym razem zieloną; ominęła ta jakoś nastawione ręce dziewczyn i upadła na ziemię, Rzuciło się po nią kilka na klęczki.
— A nie potargajcie się tam, panny, przed tańcem! — Nawoływał wesoły rozdawca.
Wkrótce wyniosły się nad głowy dwie naraz ręce, kurczowo zaciśnięte około szpulki:
— Proszę pana — zawołała płaczliwie jedna z dziewczyn, walczących o wstążkę — ona mi z rąk wydzira!
— No, masz tam drugą taką samą — cisnął Broniecki szpulkę bez węża.
Znowu niebieską wstążkę chwyciła w lot Stańczakówna, a „bladą“ Świątkowska.
— Rzucaj-że też, panie Stefanie! — zapraszał Broniecki.
Czemski spróbował, ale choć silnie rzucił, nie rozwinął węża, uderzył szpulką Jagnę Banuszankę, stojącą w pierwszym rzędzie, aż się poskrobała w ramię, ale szpulkę podniosła skwapliwie.
— Musiał pan się wprawiać do tego sportu? — zawołał Czemski z przekąsem.
— Nie, kawalerze. Talencik! talencik do ludu, widzi pan — o!
Szmyrgnął znowu wężowym rzutem, aż zawarczało. Ale gdy szpulkę dosięgła po raz drugi Kasia Jagiełłówna, Broniecki zaprzestał rzucania i rozdał resztę wstążek dziewczynom do rąk, podstawiając tym, które w lot chwyciły, ich zdobycz. jako naddatek.
Teraz pani Kara i Manieczka rozdawały cukierki dziatwie roślejszej, skorej już do biegu i chwytania, i zupełnie drobnej, do której przypadły matki, forytując im do obłowu rączyny. Namnożyło się tam cichej, osłupiałej rozkoszy i smakowitego mlaskania.
Pastuch Kobuzek, wielki muzykant, który dotąd rzępolił tylko zcicha na skrzypicy od czasu do czasu, jakby na oskomę do tańca, urżnął nagle od ucha oberka. Zawtórzyły drugie skrzypce Antka Nowotnego i basetla Dzięcioła, pomocnika organisty, a w bębenek zadudnił Franciszek Wąs, który głuchy był, ale takt trzymał niechybnie, miarkując po ruchach reszty muzykantów.
Więc posypała się młodzież ku otwartym narozcież trzem bramom wozowni, a Kasia Jagiełłówna, ośmielona przez swą godność przodownicy, przyszła zaprosić samego pana dziedzica do rozpoczęcia z nią tańców. Pocałowała go w rękę, i w całym blasku swej urody, podniesionym przez piękny, archaiczny strój łowicki, oczekiwała na zgodę. — Broniecki pokręcał wąsa, wpatrywał się dość długo w niebieskie oczy, uciekające spojrzeniami na boki, w niecierpliwe do śmiechu usta dziewczyny, jakby się namyślał, czy nie będzie przy niej śmieszny w tańcu. Wreszcie, zwracając się do Czemskiego i pani Kary, rzekł:
— Jakże tu odmówić, gdy zaprasza sama Katarzyna Jagiellonka?
I poszedł z nią w taniec wstrzemięźliwy, jednak regularnie odmierzony, z ochoczym podrygiem, z lekkim hołubcem, z zatoką prawej nogi oznaczającą przyklękanie.
Poznając swój taniec, wyrywały się już do niego inne pary, lub patrzyły z serdeczną aprobacją na dziedzicowe pląsy, a niejeden pod nosem już i w takt podśpiewywał.
Wicek od cugowych koni, wyrostek, jak świeca, wypomadowany godnie i w butach od lakieru, lustrzanych, pokłonił się pięknie panience do tańca. Nie namyślała się Manieczka ani chwili. — Wicek drobił z początku, kręcąc głową i wypatrując miejsce i chwilę popisu, aż jak zarwał od kąta na odsiebkę, obleciał całą wozownię w samych przyk1ęczkach. Manieczka, mocno w tył przegięta, z rozwianym od wiru warkoczem, dopisała wybornie tancerzowi.
Zerwały się inne pary, teraz już hurmem. A że pod ściany natłoczyło się widzów, więc uczynił SlS tłum, którego ośrodek wirował kołem tanecznem. Taniec postępował parami w koło powoli, cały w lekkich podrygach rąk i ramion, czasem tylko ochocza para, upatrzywszy trochę luzu, wyrwała się do kilku rozhasanych obrotów i powracała znowu do zacieśnionego ordynku.
Pani Kara i Czemski, nie tańcujący oboje z różnych powodów — ona, że miała zbyt obcisłą sukienkę, on że z zasady (?) nie tańczył — stali poza wozownią. Ale przez bramy otwarte patrzyli na obraz płynący: pasiaste wełniaki łowickie, jednobarwne jupki gostyńskie, bławaty na białych koszulach kobiet, amarantowe lub ciemne z błyszczącemi guzikami lejbiki mężczyzn — sunęło to wszystko oślepiającym korowodem.
— Ostatecznie arlekinada! — odezwała się pani Kara, sądząc, że ta uwaga podoba się Czemskiemu, który patrzył namarszczony.
— Wie pani, że nie powiem... ma to wiele charakteru i żywiołowej estetyki. Widzę po raz pierwszy takie okrężne.
— Tak, to rozumiem pana zaciekawienie. Ale naprawdę dosyć pierwotna zabawa.
— Jednak zabawy pierwotne dają najsilniejsze wrażenia — rzekł Czemski, spoglądając wesoło na panią Karę.
A ona chwyciła w lot nitkę ciekawszej konwersacji:
— Gdy są szczere, silne i uprawiane przez ludzi wyrafinowanych — —
— Przestają już wtedy być pierwotnemi — oponował Czemski.
— A mnie się zdaje, że można brutalność zabawy połączyć z finezją uczuć, a nawet... zmysłów.
— Można rzecz nazywać, jak się chce, gdy się jej chce —
— Albo nie nazywać wcale, tylko... iść za swem marzeniem, za instynktem — dodała pani Kara głosem rozedrganym.
Patrzyli sobie w oczy, ona romantycznie, on ciekawie, oboje nie bez ironji.
Wtem z tanecznego tłumu wypadł Broniecki zhasany, a za nim Manieczka z głową obwiązaną chłopską „salinówką“, i Magda pokojowa bez chustki na włosach. Panna była rozbawiona ogniście; czerwona chusteczka przy jasnej sukni czyniła ją podobną do chłopki.
Napadła bez ceremonji na Czemskiego:
— Czy się pan nie wstydzi?! — Taki młody i żeby nie tańczyć! Chodź pan — zatańczymy.
— Ależ ja nie mam pojęcia, zwłaszcza o tym tańcu — tłumaczył się Stefan energicznie i wesoło, ujęty śliczną postacią i swobodną życzliwością Mańki.
— To tak łatwo! o! niech pań patrzy — —
Na bruku podjazdowym do wozowni wykonywała solo w takt muzyki, unosząc trochę sukie n k i, aby okazać zgrabne trzewiki, rzeźbiące popisowo oberka.
— No, niech pan spróbuje — —
— Może później? — wypraszał się Czemski z pokornym, jak na niego, uśmiechem.
— Dobrze, później, bo teraz bardzo mi gorąco. Widzi pan: włosy mi się rozleciały od zawracania na odsiebkę, wzięłam na głowę chustkę od Magdusi — —
Niesztucznym swym, ale szczerym wdziękiem pociągnęła ku sobie Czemskiego, który bez namysłu podążył za nią ku dworowi.
A pani Drobińska, idąc wolniej z Bronieckim, goniła doświadczonem, trochę niechętnem spojrzeniem tamtą parę zmówionych nagle z sobą sprzymierzeńców.
— Rozruszał się nasz filozof z Niespuchy — zauważył pan Józef.
— Nic szczególnego — odęła usta pani Kara — ma się za filozofa, którym nie jest, i ogromnie pewny swego uroku.
— To i do kochanej pani trochę, że się tak: wyrażę, tokował?
— Żebym mu tylko pozwoliła — —
— Ci młodzi, to cielęcina; prawda, pani Karusieńko?
— Sama przecie zawsze to mówię — —
Blady, ale dobrotliwy uśmiech zakwitł na jej twarzy, zwróconej łaskawie do przyjaciela, który gorąco ucałował jej rękę.
Odtąd trzymali się razem, Czemski zaś z Manieczką. Trzej sąsiedzi grali zawzięcie w bridge’a.
A na balu włościańskim rosła coraz ochota w miarę zbliżania się ochłody i rozkoszy nocnej. Już zapalono w wozowni dwie lampy ścienne, oświetlające słabo, zato tajemniczo, taneczne koło. Lecz salą balową stawała się cała okolica, folwark, ogród, drogi, osadzone drzewami, pola rozległe tu i owdzie aż po las, za którym zgasła wielka lampa dnia, zostawiając na niebie jaskrawą, już tęskną, już rozmarzającą zorzę. Taniec w wozowni przycichał, mdlał, znowu zakipiał i znowu mdlał — czeredy polotne i rozchichotane, pary ciche rozchodziły się szeroko po ziemi parującej woniami, powracały znowu do środka pospólnej zabawy, gdzie głośno lub mżąco odzywała się muzyka. I nie zliczyć tych wszystkich uciech, tych mocniejszych, niż uciecha, pragnień, które wzbierały w piersi tej i owej, a niby krzyki ciche pobudzały rozedrganą pierś tłumu. Dusze i zmysły powinowate szukały się nawzajem, każda istota miała coś do zwierzenia innej, a także ze zbiorowego szczęścia pragnęła swego udziału. Rodziły się zaś i miłosne plany zupełnie określone, powstawały starania i zabiegi.
— Jeżeli się dziś nie zmówię z Jaśkiem Rykoniem — myślała Magda Olczakówna — to już nie wiem...
Miała trochę roboty we dworze przy panience i pozwoloną zabawę w wozowni; więc raz po raz przebiegała przez podwórze, na podziw strojna i piękna, w szatkach swych ludowych, dobranych wybornie gustem dworskim — i starała się zaczepić Rykonia. Najgorzej, że się trzymał ciągle z poważnymi gospodarzami i z Wierzbowskim, którzy nie tańcowali. Więc wszystkie zalotne spojrzenia i migania się Magdy przepadały, bo tylko rozsiewał się do niej Wierzbowski, zdawna już na nią łakomy, a to nie było jej po myśli. Nareszcie przydybała Jana, zaglądającego do wozowni, gdzie znowu tańce się wzmogły. Dopadła go i dygnęła przed nim dworską modą:
— Proszę pięknie pana gospodarza do tańca.
Uśmiechnął się zębami i oczyma, a młodo, a uroczo:
— Ii... co mnie tam? Już zapomniałem.
— A żeby was nasza panienka poprosiła w taniec, tobyście poszli?
— Nie poszedłbym. Jeżeli już, to ze swoją.
— To chodźcie — —
Obejmowała go prawie wyciągniętemi ramionami. Jan chwycił ją nareszcie mocno w pół — poszedł w taniec. Spostrzegłszy takiego dostojnika w białej sukmanie, muzykanci dobyli z siebie żaru i urżnęli od ucha polkę, wiele par przestało się kręcić, aby ustąpić Rykoniowi miejsca. A on krążył swobodnie, gracko, jakby nic innego nigdy nie robił, aż radował wszystkich patrzących nie mniej, jak kiedy dziedzic poszedł w taniec. Pyszniły się parobki i dziewuchy, że sam Rykoń z Mielna z nimi się pospolituje. I ktoś z wielkiej uciechy huknął figlarny przyśpiewek do polki:

Nie daj się, dziewczyno,
Z rozumu wywodzić,
Bo ci ładnie i przystojnie
We wianeczku chodzić.
Biegaj do ogrodu,
Przypatrz się makówce,
Jak jej ładnie i przystojnie
W wianeczku na główce.

Gdy skończył taniec Rykoń, choć nagabywany przez wiele innych tancerek, wyszedł z wozowni. Olczakówna czepiała się go za ramię, to go w pół brała, jakby chcąc swój triumf okazać jak najszerszym kołom.
— Oj, dobrze z wami, Jaśku! — mówiła szeptem miłującym — wzięlibyście mnie do siebie w dom, to jużbym wiek cały ostała.
— Nie pora mnie żenić się — odparł stanowczo Jan.
— Ja na służącą do was pójdę, na wszystko, co każecie — —
Rykoń spojrzał jej w oczy bystro i z zajęciem:
— Kiedy to tak letko mówicie, to już wy chyba nieraz godziliście się na cudze chęci?
— A nie prawda! Znacie-li kogo takiego, cobym mu się pozwoliła, to gadajcie!
— Nie znam i nie moja rzecz — — jeno wy mnie do nijakiej potrzeby: w chacie matka siedzą i wszystkiego pilnują.
— Toć trzymacie dziewkę, Anastazję?
— Tyle tylko, że popychadło.
— Jabym na ten sam kawałek chleba do was się zgodziła.
Zdaje się wam, Magdalena... Życie u mnie smutne, a wy już tu przywykli do łatwego: z panienką se gadać, ubrać się — jak do pana, to po pańsku, jak do chłopa, po chłopsku. I nie grzech — tylko wy już nie na służącą do gospodarza.
Ledwie nie zapłakała Olczakówna; przejrzał ją chytry Jan, że dla niego się wystroiła, podejrzewa ją, może słusznie, o zalotność — —
— To mi wymawiacie, żem się po naszemu ubrała?
— Gdzie zaś?! nie grzech, mówię. I wyglądacie, jak ten pierwszy kwiat, co go się ujrzy na wiosnę.
Pocieszyło to znacznie Magdę, zwłaszcza, że Rykoń błysnął zębami wcale inaczej, niż wypadało surowemu moraliście.
— A kiedy kwiatek, czegóż się ode mnie boczycie, jak od pokrzywy?
— Brałbym ja was, Magdusiu, za żonę i za matkę dzieciom, żeby mnie wolno było — —
— Wam nie wolno? cóż to?! — zadziwiła się bezmiernie Olczakówna.
— Kiedy człowiek sam sobie czego zakaże, najtwardszy zakaz jest.
— Ale mnie powiecie, dlaczegoście tak poanowili? — wdzięczyła się całą siłą swej ponęty, całym żarem spojrzenia.
— Nie powiem.
— Jabym na szczęście i zbawienie duszy się zaklęła...
— Nie trzeba, Magda, bo nie powiem.
Stanęła znowu Olczakówna przed czemś niepojętem, co broniło dostępu do Rykonia.
Ustawiano na krzyżakach długie stoły pod gołem niebem, przy szpalerze grabowym. Bezwietrzna pogoda pozwalała nawet na zapalenie lamp. Nakryto regularnie na pięćdziesiąt osób samej starszyzny z wieku i z urzędu. I nowy gatunek zamętu na podwórzu, przycichnięcie muzyki w wozowni — zapowiadały nowy oddział uroczystości. Kuchnia pałacowa i czeladnia łypały obiecująco rozświeconemi oknami, a dym z kominów buchał wysoko, zalegał jedynemi chmurkami na niebie pogodnem.
Od dworu zbliżała się kompanja pałacowa w komplecie, nawet zawzięci karciarze mieli zasiąść do wspólnej wieczerzy. A jednocześnie z kuchni wysunęły się ogromne przykryte naczynia, półmiski, brytwanny i saganki, niektóre aż siłą czworga rąk i kłusem czworga nóg niesione. Zrazy polskie i kasza, gdzie przeszły, zaprawiały powietrze pożywną wonią.
Trzeba było szukać po omacku i zwoływać dostojniejszych biesiadników, bo już noc zapadła. Broniecki obrał sobie miejsce na krótkim boku stołu, posadził obok siebie proboszcza dla tradycji i Rykonia dla wyróżnienia go osobliwego. Drobiński, Świderski usiedli dalej na przemian z gospodarzami z Mielna. Pani Drobińska znalazła się z małem zadowoleniem przy proboszczu, a Czemski, nikogo nie pytając, usiadł przy Manieczce. Następnie zasiedli do stołu prawie sami tylko mężczyźni, bo Mielniacy bab swoich nie przyprowadzili, a ze służby dworskiej tylko szafarka i dwie żony karbowych zasłużyły na wyróżnienie. Ale szafarka przysiadła tylko z brzegu, dla honoru wspólnego stołu z panami, i zaraz podążyła napowrót do kuchni, gdzie czynna była przy gotowaniu wieczerzy. Dzbany z piwem, kosze z chlebami i misy pełne owoców ubierały stół dostatnio i niesztucznie, przypominały obrazy uczt jakichś legendowych.
Ucichła muzyka, ucichły nawet rozmowy, wszyscy jedli nie na żarty, starszyzna przy głównym stole, a reszta na ławach przed wozownią, pod kuchnią, pod oknami rządcy. Zaledwie krzątanie służby przerywało ciszę, która się rychło sprzyrzyła Bronieckiemu. Nie chciał mieć mowy do zebranych — samo przyjęcie mówiło za siebie — zaczął dogadywać bliższym i dalszym biernikom:
— Hej tam! Wawrzon! cały rok pilnujesz cudzej roboty, dzisiaj bez dozoru potrafią chłopyszki odrobić sumiennie, co im zadane. Pilnuj swojego talerza i szklanki! Nuże — napijmy się, stary!
Podniósł swoją szklankę, a karbowy wstał, kłonił się i wypił swe piwo duszkiem, Do drugiego karbowego przepił z innej beczki:
— A tobie, Stachu, życzę, żeby ci się wnuki zdrowo chowały. Macie już tam jaką pociechę z córki, która wyszła za Kutno?
— Dał już Pan Bóg dwoje, panie dziedzicu.
— Odrazu?
— A jedno w kwadrans po drugiem.
— Będą mieli zaraz z sobą zabawę. Niech zHą szczęśliwie!
Zwrócił się do gospodarzy z Mielna:
— Myśmy już sobie we dworze świadczyli. Chyba, że wypijemy z wami za rychłe zbudowanie tego domu w Mielnie, który nam wszystkim na sercu leży?
Wypili w kilka osób naczelnych przy stole. Odezwał się Workowski z przytykiem do wójta:
— Wypić dobrze, ale piwem domu nie podmuruje. Niech-no Damian powiedzą, kiedy to zebranie gminne będzie, po waszemu „schod”?
— Miało być po niedzieli we czwartek, kiedy jeszcze od naczelnika niema „razreszenia” — odrzekł Skierski.
— Zwołujcie na czwartek; ja naczelnika zaraz jutro poproszę na kuropatwy i obrobię — zapewniał Broniecki.
— Można to tak? — powątpiewał wójt — bo i pisarz będzie mantyczył...
— A czy pisarzunio kartofli w tym roku nie potrzebuje ode mnie? — zapytał Broniecki figlarnie.
— Zaraz jutro „nakażę” — zdobył się Skierski na akt władzy.
Sporo było jeszcze gadania przy stole o wielkiej sprawie Mielna, Rykoń się ożywił i przemawiał za nią, choć wiedział, że mówi do kilku sprzymierzeńców i do reszty obojętnych, jak naprzykład służba sławoszewska. Ale argumentacją swą chciał trafić do proboszcza i zwrócił się nareszcie wprost do niego:
— Żeby tak przy kazaniu w przyszłą niedzielę przemówił ksiądz proboszcz dobrodziej przychylnie o naszym domu, dużoby luda się do tego przekonało i zebranie gminne lżejby poszło.
Skrzywił się ksiądz Mlecz, jakby muchę połknął z piwem. Zanim odpowiedział, Broniecki poparł Rykonia:
— Dobrze mówi Jan. Mógłby ksiądz Kajetan (unikał nazywania go „Kajtusiem” w liczniejszych zgromadzeniach) nawet z ewangelji o włodarzu sprawiedliwym; albo o wypędzaniu przekupniów ze świątyni wysnuć aluzyjkę do naszego domku — chwała Boża i ludzki pożytek na temby zyskały.
— Najprzód — bronił się ksiądz Mlecz — inne są teksty na przyszłą niedzielę...
— Drobnostka, proboszczuniu. Właśnie w tem dowcip, żeby, zacząwszy od byle czego, trafić tam, gdzie potrzeba.
— Przedmiot zupełnie świecki — wymigiwał się proboszcz.
— O wa! mało to świeckich rzeczy z ambony się mówi! — wtrącił Rykoń dosyć krnąbrnie — toć ksiądz dobrodziej niedawno mnie z ambony wypomniał, że ja dozór kościelny buntuję, a nie tak było tylko tam kobiety dobrodziejowi nagadały. — —
Zaperzył się ksiądz Mlecz:
— Wy. Janie, macie zawsze skłonność do kontrolowania proboszcza. A co powie proboszcz, to rzecz święta!
Jakoś ten pewnik nie wszystkim trafił do przekonania. Milczeli, niejeden się uśmiechnął. Uratował sytuację Broniecki:
— Właśnie świętą rzecz masz, księże Kajetanie do powiedzenia. Taki dom zmniejszy pijaństwo, przysporzy nauki i zabawy będą ludzkie — o!
— Panie Józefie łaskawy! Kiedy dom stanie, poświęcę go darmo, będę do niego zaglądał — ale, żebym do składki namawiał z ambony, jeszczeby władza w to się wmieszała i dostałbym nosa.
Dano proboszczowi pokój; pomoc jego była wątpliwa, a nie chciano rozdmuchiwać sporu między nim a Rykoniem, chłopem pobożnym, ale w sprawach gminnych nieustępliwym.
Pastuch-skrzypiciel Kobuzek pierwszy pono skończył swą wieczerzę na ławie pod wozownią i już znowu rzępolił skocznie. Namiętnie lubił podniecać zawieruchę tańca, brać w niej udział oczyma, ręką, prym trzymając, i nogami, w takt podrygującemi. Zapatrzył się na nogi Kobuzka głuchy Franciszek Wąs i jął wtórować na bębenku z fantazją i rytmem, nie gorzej od basetlisty Dzięcioła, który i słyszał dobrze, i z nut coś nie coś rozumiał. Na zaraźliwą przegrywkę muzyki zrywała się młodzież z podwórza i ciągnęła napowrót do wozowni, ten i owa rwąc jeszcze zębami słodkie jabłka „papierówki“, dane na wety. — Aż i starszyzna powstała od stołu. W mig się ułożyło nowe kolisko taneczne i deptało tłumnie parami po wozowni; czasem tylko przytupnięcie siarczyste, albo pokrzyk, objawiały niecierpliwość i wzmożoną ochotę. Szał dobierania się w pary, przyciskania piersi do piersi, biodra do biodra, pohulania we dwoje — ogarniał już nietylko wozownię, lecz całe podwórze i okolicę, owianą wonnym czarem nocy świątecznej. Wicek z cugowej stajni złapał karbowiankę na powietrzu i, jak z nią zaczął wywijać obertasy na brukowanym podjeździe, spadli z niego razem i potoczyli się po murawie, ku wielkiemu śmiechowi patrzących. Inne pary wymykały się z wozowni, nie rozłączając splecionych ramion, i krążyły po podwórzu, szukając cieniów. Taniec, skoczny pod dachem, rozpływał się coraz szerzej w wolniejszą przechadzkę pod drzewami, pod niebem wyiskrzonem i namownem. Ośrodek brzęku i gwaru pozostał w wozowni, ale falistemi promieniami rozpełzał się aż do alei ogrodu, rozcieńczał się w chichoty jawne, dalej w stłumione, jeszcze dalej w szmery i szepty. Niby wielki twór, żyjący wirem w swem jądrze świetlnem i gwarnem, a rozpostarty mackami przez kraj śmiechu, aż do dziedziny westchnień i omdleń.
Kompanja dworska rozpłynęła się gdzieś i przepadła; karciarze powrócili zapewne do bridge’a — Broniecki odprowadzał przed chwilą panią Karę do domu, ale niema ich w pokojach — muszą zapewne być w ogrodzie — — Manieczka poszła ich szukać z Czemskim.
Zaszli w tę „dziką promenadę“, gdzie przed miesiącem upatrzyli świetliki. Przypomnieli to sobie z uśmiechem; ale Manieczka była dzisiaj daleka od rezolutnej szczebiotliwości tamtego wieczoru, Stefan zaś, także małomówny i swem milczeniem niepokojący, jakby w gardle zatrzymywał słowa niebezpieczne. Nie od niego jednak, lecz od tej nocy, przepojonej zmysłową rozkoszą, płynęło coś zbyt silnego, coś obrażającego panienkę. Zdaleka dochodziły dźwięki muzyki, ciemność była nasycona śmiechem łaskotliwym i wybuchami hulaszczej piosenki. Z pobliża usłyszeli wyraźnie:

Ola, ola, kole pola
Kole olszyny,
Pobiły się dwa chłopaki
Wedle dziewczyny — —
Ha, ha, ha!

Spotkali znowu samotną parę: Staśka Woźniaka, młodego fornala, z piękną Józią „żołnierką”, której męża wzięto do wojska na Kaukaz. Szło sobie powoli tych dwoje, trzymając się w pół, jak do oberka, a gdy spostrzegli Czemskiego z Manieczką, rozłączyli ramiona, zeszli im trochę z drogi, ale minęli bez ukłonu. Nie mogło tam być uczciwej zmowy między nimi, bo Józia przecie zamężna. I błysnęli oczyma jakby zuchwale ku młodej parze ze dworu, posądzając ją może o koleżeństwo. Gdyby było jasno, Stefan ujrzałby na twarzy Manieczki silny rumieniec oburzenia.
Im dalej w las, tem gorzej. Ani on, ani ona nie wiedzieli, o czem mówić. Czemski, oszołomiony całą orkiestrą wrażeń zmysłowych, czuł się teraz niezdolnym do swobody. A tak się dobrze gadało cały wieczór z tą śliczną panienką, nawet o ludzie i o jego przyszłości, nawet o kwestjach drażliwych — — Teraz, w tej nocy rozmiłowanej, trzeba było mówić jedynie o miłości — a Stefan nie poczuwał się do takiego prawa wobec Manieczki. Ona zaś, możeby i tego chętnie słuchała, tylko nie tutaj — — tu jest strasznie, wstydliwie, grzesznie — —
Ponieważ poszła szukać ojca, szła dalej, pchana przez inercję tego niewczesnego projektu. Aż jakieś głosy, nie chłopskie, wyróżniły się z innych gwarów.
— Zdaje mi się, że słyszę głos ojca pani i pani Drobińskiej — rzekł Czemski.
— Tak, zdaje się — odpowiedziała Manieczka wcale nie radośnie.
Postąpili jeszcze trochę w głąb ogrodu. Rzeczywiście, słychać było głosy Bronieckiego i pani Kary. umiejscowione tam, gdzie Manieczka wiedziała, że stoi zaciszna altanka nad rzeczką. Głosy nagle ucichły.
Dziewczyna stanęła, zachwiana we wszystkich swych postanowieniach. I po jej ruchu, pomimo ciemności, zrozumiał Czemski, że ona chce stąd uciec. Wiedziony tem przeczuciem, odezwał się stanowczo:
— Wie pani co? powróćmy do domu.
— Ach tak! jaki pan mądry i domyślny!
Stefan nie zaprzeczył i zawrócił, milcząc, w drogę powrotną. A Manieczka, czując przypływ do serca ogromnej ulgi i swobody, sama tłumaczyła swój wykrzyknik:
— Bo pan nie jest, jak wszyscy, którzy dlatego, że okrężne... że taka noc... zaraz głupieją i tytko im głupstwa w głowie? — Pan ma ideę... pan coś zrobi dla kraju... zaraz tak pomyślałam, kiedyśmy się poznali.
— W każdym razie — odpowiedział Czemski głosem szczerym i dobrym — może pani z zaufaniem oprzeć się na mojem ramieniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.