Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 86 —

cyj, które tu pan widzisz. Cóż ja? orzę niemi, czy ich karmię i uczę? Jak sądzisz, panie Stefanie?
— Nie, nie... ja wcale nie o panu — cofał się Czemski — mówię o ich nawyknieniach, o ich biernej uległości dworom, o pewnej uniżoności...
— Tere-fere, panie Stefanie! Rykoń nie jest uniżony, ani Workowski naprzykład. A innych będę tam uczył, czy mają mi się kłaniać do ziemi, czy tylko do pępka? Furda! panie znawco ludu! Wolę ich uczyć czytać, pisać i orać. Lubię ja ich i oni mnie; grzeczny jestem dla nich i oni dla mnie po swojemu — cała rzecz w tem.
Czemski zamilkł, choć mu do głowy przychodziły restrykcje. Broniecki przekonywał go jednak poglądowo do niektórych sposobów porozumiewania się z ludem.
Odezwał się zdaleka skoczny brzęk bębenka z przygrywką skrzypiec. Manieczka zatrzepotała się do tańca.
— Powoli, córuś, powoli! — powstrzymywał ją pan Józef — oni tam dopiero próbują instrumentów; jeszcze pierwszy poczęstunek nie mógł się skończyć. Przynieś-no lepiej te paczki dla dziewczyn i dzieci.
Furknęła Mańka w głąb domu i zaraz powróciła z Magdą, ubraną dzisiaj wspaniale po chłopsku; każda niosła po kilka papierowych pudełek, Broniecki otworzył największe, nabrał z niego różnobarwnych szpulek z nawiniętemi na nie wstążkami, napchał sobie kieszenie, a nie mogąc pochłonąć całej zawartości pudła, zwrócił się do Czemskiego:
— Bierz pan także; to nasz wydział, a panie