Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 87 —

zajmą się rozdawaniem cukierków dzieciom. Księdza Kajtusia nie będę tam ciągnął, ani panów Piotra i Leona, bo już widzę, jak się chyłkiem skradają do karciąt — kostery!
— Bo i prawda — odpowiedział proboszcz — nas tam nie potrzeba: tańcować nie będziemy, a ludek mamy zawsze z sobą.
Zatem ksiądz Mlecz, Drobiński i Świderski Pozostali w domu, szukając sobie rozkosznego miojsca na partię „z dziadkiem”, a Broniecki z Czemskim i paniami poszli ku wozowni, przed którą na świeżem powietrzu odbywał się poczęstunek.
Gadał tam gwar paruset rozweselonych głosów, nabrzmiały grubem dogadywaniem karbowych, dziergany brzękiem i piskiem instrumentów, przegrywających już na ochotę. Przy dwóch stołach zastawionych gąsiorami z wódką, bułkami i porcjami smakowitej kiełbasy z czosnkiem, dwaj karbowi nalewali raz po raz kieliszki „czystej“ dla chłopów, „słodkiej“ dla kobiet, przystępujących dwiema kolejkami do stołów, W kolejce męskiej panowała raczej powaga, ale w kobiecej było dogadywań i chichotów co niemiara. Jedne „wstydzono“, że piją, drugie do picia namawiano. Zwykle młódka stawała przed karbowym ze spuszczonemi, albo zasłoniętemi ręką oczyma, wychylała potem kieliszek niespełna, resztę chlustała o ziemię i uciekała szybko w stado. Starsze zaś baby szły do picia odważnie; gruba Walentowa już trzeci coś raz:
— Dajcie-no, Wawrzon, chłopskiej, bo me już słodka mgli...