w wolniejszą przechadzkę pod drzewami, pod niebem wyiskrzonem i namownem. Ośrodek brzęku i gwaru pozostał w wozowni, ale falistemi promieniami rozpełzał się aż do alei ogrodu, rozcieńczał się w chichoty jawne, dalej w stłumione, jeszcze dalej w szmery i szepty. Niby wielki twór, żyjący wirem w swem jądrze świetlnem i gwarnem, a rozpostarty mackami przez kraj śmiechu, aż do dziedziny westchnień i omdleń.
Kompanja dworska rozpłynęła się gdzieś i przepadła; karciarze powrócili zapewne do bridge’a — Broniecki odprowadzał przed chwilą panią Karę do domu, ale niema ich w pokojach — muszą zapewne być w ogrodzie — — Manieczka poszła ich szukać z Czemskim.
Zaszli w tę „dziką promenadę“, gdzie przed miesiącem upatrzyli świetliki. Przypomnieli to sobie z uśmiechem; ale Manieczka była dzisiaj daleka od rezolutnej szczebiotliwości tamtego wieczoru, Stefan zaś, także małomówny i swem milczeniem niepokojący, jakby w gardle zatrzymywał słowa niebezpieczne. Nie od niego jednak, lecz od tej nocy, przepojonej zmysłową rozkoszą, płynęło coś zbyt silnego, coś obrażającego panienkę. Zdaleka dochodziły dźwięki muzyki, ciemność była nasycona śmiechem łaskotliwym i wybuchami hulaszczej piosenki. Z pobliża usłyszeli wyraźnie:
Ola, ola, kole pola
Kole olszyny,
Pobiły się dwa chłopaki
Wedle dziewczyny — —
Ha, ha, ha!
Spotkali znowu samotną parę: Staśka Wo-