Gromada/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział V.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

W tydzień później Stefan Czemski jechał po północy od stacji kolei do Niespuchy.
Wracał z Warszawy, gdzie napił się tak zwanej „publicystyki“. Rekapitulował przeżyte wypadki.
Redaktor „Ludowca“, nadąsany na równoległe działanie „Ojczyzny“ w sprawach ludowych, starał się dowieść w artykule pod tytułem „Zatory“, że nietyle system rządowy hamuje uświadomienie ludu, ile stek przesądów, przechowanych w obozie „Ojczyzny“, z których istne barykady układa ten wrogi organ wpoprzek rwącej rzeki postępu. Przechodząc od alegorji do rzeczy, dawał do zrozumienia, że redaktor „Ojczyzny“ jest podejrzany o zmowę z rządem, może z policją? — i poświęca sprawę publiczną dla podtrzymania swej mocno zakwestionowanej nieomylności „papieskiej dla owieczek, lecz niezdolnej uśpić czujności psów pasterskich“.
Zagrzmiał nazajutrz redaktor „Ojczyzny“, bijąc alarm na zdradę kraju i oblekając się w najwspanialszą swą togę, ozdobioną znakami zasług obywatelskich; nie omieszkał też skorzystać z nieostrożności przeciwników, którzy sami nazwali się psami, i zdefinjował ich rasę..., jako żydowską.
„Monitor Codzienny”, organ pojednawczy, streszczając w dwa dni później polemikę „Ludowca” z „Ojczyzną”, nazwał ją „wysoce znamienną”, gdyż każda ze stron wypowiedziała się do głębi swych przekonań i zmusiła najobojętniejszych nawet obywateli do namysłu nad sprawą, która „Monitorowi” oddawna leży na sercu. Zacytowawszy Wreszcie genjalną strofę wiersza X:

„Co jest pszenne, w mąkę mieś!
Co miłością — w serce weź!”

Postawił tę maksymę zamiast wniosku, który można było rozumieć, jak się komu podobało.
Pomimo tę pacyfikację „Monitora”, posypało jeszcze dużo replik i duplik, oraz artykułów Pism pomniejszych, z których każde właziło innemu na kark, aby okazać swą wyższość. Doszło nawet do paru wyzwań, ale że żaden z Horacjuszów, ani z Kuracjuszów nie został nawet do krwi zadraśnięty, wrogie obozy stoją dotychczas jeden przeciw drugiemu, gotowe dalej rozjaśniać sprawy publiczne.
Czemski przez tydzień warszawski zmęczył nerwy, czuł kwas i żółć w ustach. Fizycznie tęsknił do wsi, ale na wsi czekała go także walka, i to z tymi, z którymi tak sybarytycznie obcował w Sławoszewie! Mielno wymyka się z pod wpływu — trzeba będzie zwowu drzeć się, odrabiać, Zamiast budować. — — —
Parę gwiazd na wschodniej nieba stronie, gdzie już świt się przecierał, przypomniało mu naśle robaczki świętojańskie w ogrodzie Sławoszewskim. Rozśmiał się:
— Jak ten stary sadził przez rzeczkę!
A zarazem dobry zapach pól dyszących świeżością nocną, sprowadził wspomnienie dwóch kobiet. Te groszki czy kąkole więdnące, podcięte razem ze zbożem, pachną, jak pani Kara... A ta płowa Broniecka niczem nie pachnie? Owszem, trochę, jak miód koniczyny...
Lecz i te kobiety, zapewne nie zdolne do żadnej pracy społecznej, należały do sfer i ponęt zakazanych.
Wolno mu było tylko kochać przyrodę rodzoną, obejmującą go przenikliwie mądrym spokojem, przyrodę bezpartyjną. — Jak tu cicho! — — pospały się już i sprzeczne chóry żab i monitory — derkacze; na krańcach widoku różaniec chat, świecących zielonkawo ścianami, nakrytych siwemi strzechami pod światłem księżycowem. To Mielno, ogarnięte snem bez wszelkiej agitacji, bez jednego ogniska nerwowego czuwania. Stróżują poprzed wsią topole, śpią stojąc, pod czubami srebrnemi. I tylko jedna przez ten kraj snu kołacze się bryczka Czemskiego, konie opuściły głowy senne, nie ściągane lejcem drzemiącego woźnicy, nogami szłapią chyba automatycznie. Sam tylko spać nie może Czemski, choć upojony durem spokoju i woni, bo w myślach się nie pogodził z przyrodą bezpartyjną.
I dworek w Niespusze zamknął wszystkie powieki okiennic. Nie widać nawet stróża nocnego, tylko pies czujny przychodzi, łasząc się do znajomego pana, woźnicy i koni poziewających.
Zadzwonił Czemski, grzmotnął potem kilka razy pięścią we drzwi niecierpliwie. Po ich otwarciu ukazała się w sieni Agatka, zaledwie czemś na koszuli obrzucona, ze świecą w ręku.
— Cicho, panie, profesor śpi.
— Jaki u licha profesor?
— Ano ten, co już był. Miałam go za drzwi wyrzucić, czy jak?
Zgrzytnął Stefan zębami; należał mu się nareszcie odpoczynek od osób, kierujących ludem! Z nietajoną złością pytał dalej:
— Gdzież go w tryniłaś?
— Gdzieżby? — do pana pokoju, jak tamtym razem.
— Do stu djabłów! przecie i ja chcę spać! Agatka, przywykła do różnych humorów Stefana, nie ulękła się, owszem, uśmiechnęła się troskliwie i poufale:
— Pościelę panu w kancelarji... albo może do mnie?...
Oczy jej błysnęły fosforycznie — — Popatrzył na nią Czemski pogardliwie:
— Nie — daj mi pościel do kancelarji.


∗             ∗

Nie dospał, bo słońce zazierało niebronnie do kancelarji już od godziny czwartej. Skoro tylko oczy otworzył, zamiast radości przebudzenia, tak promiennej za młodu i w słońcu, doznał przykrego uczucia, że coś go gnębi. Tak jest — profesor!
Zajrzał do sąsiedniego, sypialnego pokoju. W zacisznym cieniu spoczywał mędrzec na wznak, odymając swą krótką postacią środek wygodnego łoża. Twarz jego bez okularów przypominała jakąś włochatą, prosto z ziemi dobytą okopowiznę — burak pastewny. I w pokoju panował mdły, obcy zapaszek.
Pomimo obowiązującej gościnności i szacunku, należnego zasługom pokrewnego działacza, Stefan czuł w sobie niecierpliwe wrzenie: trzebaż nareszcie mieć choćby jeden dzień wolny, odpisać na listy, obejrzeć przynajmniej własne gospodarstwo!
— A co mi nagada ten warchoł... no nie — zawsze porządny człowiek — to już wiem z góry.
Do kancelarji weszła bez pukania Agatka, wyświeżona, pachnąca dobrem mydłem, które Stefan prywiózł dla siebie z Warszawy.
— O, mój Boże, jak się pan wymizerował!
— Et, pleciesz! — Daj mi kawy.
— To nie razem z profesorem?
— Niech sobie śpi jak najdłużej; nie mam do niego wcale interesu.
— On zaraz wstanie; ma nawet przy sobie taki zegarek z dzwonkiem. O szóstej wstaje legularnie, pije kawę, a o siódmej chodzi se codzień piechotą do Mielna.
Czemski zdumiał na dobre:
— Jakże dawno on tu siedzi?
— Będzie już trzecia... nawet czwarta noc, że u nas sypia.
— Któż ci kazał przyjmować go tutaj na mieszkanie?
— Bo to z panem kiedy co wiadomo? — rzekła Agatka, dyndając komicznie mocnemi biodrami — myślałam, że przyjaciel polityczny, jak to mówią.
Miała właściwie słuszność. Cała wina, niedelikatność, bezczelność pochodziła od profesora.
Wtem rozdzierający głos budzika zaalarmował z sypialnego pokoju. Czemski rzucił się do drzwi uchylonych, zamknął je ostrożnie i cicho, desperacko rozkazywał Agatce:
— Daj mi prędko wodę i ubranie. Nie chcę widzieć, aż się i on ubierze. — — Gdzie on kawę pija?
— Do łóżka mu przynoszę.
— Dawaj do łóżka, tylko przez inne drzwi — masz tam wejście od kuchni.
— Dobrze! lecę!
Zafertała się Agatka ogromnie widać uradowana z pomnożenia męskiej kompanji we dworku.
Ubierali się przyjaciele polityczni w dwóch sąsiednich pokojach na wyprzódki, Agatka zaś, zwinna jak fryga, nosiła dzbanki, ubrania i wieści między pokojami. Dowiedziawszy się o przyjeździe Czemskiego, profesor Owocny zapragnął śniadać pospołu; więc Stefan, odpowiadając na to życzenie, kazał podać kawę na ganku, obecnie zacienionym, na świeżem powietrzu.
Gdy się tam zjawił, już profesor czekał; nadzwyczaj mało używał czasu na ubranie; zdawało się, że cały jego aparat toaletowy nakładał się odrazu, jak futerał, poczem na twarz lekko spryśniętą Wchodziły okulary. Był też zawsze ten sam, jak spiżu ulany, tylko dzisiaj nadzwyczaj radosny i rumiany. Szukając wytrzeszczonemi oczyma oczu i dłoni Czemskiego, przemówił:
— Nadużyłem waszej gościnności dla bardzo ważnych spraw, które się wyłoniły niespodziewanie w okolicy.
— Ależ proszę — odpowiedział zrezygnowany już Czemski. — Jakież to nowe powstały sprawy?
— Jeżeli pozwolicie — potem. Pijmy najprzód klasyczną kawę nieocenionej panny Agaty. — Niema jej tutaj? — dodał, wietrząc raczej, niż szukając ślepemi oczyma.
— Niema. Pijmy kawę.
— Co to jednak wieś! — rzekł po kilku łykach profesor — jakie balsamy!
— Doskonale! — myślał Stefan, popijając także — jakoś go wieś udobruchała i oniemiła. Nie będzie mi tyle głowy suszył „sprawami”.
Ale z profesorem trudno było właściwie mówić o czem innem; na szczęście długo nic nie mówił, pijąc i jedząc łakomie. Gdy skończyli, odezwał się Czemski:
— Mówiła mi Agatka, że profesor ma zwyczaj odbywać codzień rano przechadzkę do Mielna?
— Przechadzkę? — nadął się Owocny — tak się to zdaje niewinnemu dziewczęciu!
— Chce pan powiedzieć: Agatce? Ona jest dosyć... cwana.
— Ej, nie wierzcie temu — odparł profesor — rozmawiałem z nią sporo temi dniami: to natura kryształowa... Bo, że, myśląc o swym losie, poszła za jednym i drugim mężczyzną, to mnie przecie nie gorszy. Nie jestem starożytnym moralistą...
— Ho, ho! — Uśmiechnął się Stefan — widzę, że profesora zajmują kobiety?
— Cóż? człowiek nie jest wyłącznie maszyną do myślenia o pożytku cudzym, drogi panie Stefanie.
— Zapewne... Pójdziemy więc do Mielna? co? — odprowadzę pana tylko do mojej granicy, bo mam trochę roboty dla siebie.
— Chodźmy — —
Zaledwie wyszli za okólnik folwarczny, zaczęli sobie znowu chwalić urok odpoczynku na wsi po nerwowem życiu miast.
— Ta polemika „Ludowca” i jej kulisy, w których się błąkałem, zmordowały mnie — mówił Czemski.
— Jaka polemika? — zapytał ciekawie Owocny.
— Jakto?! nie czytał pan artykułu „Ludowca” pod tytułem „Zatory” i odpowiedzi „Ojczyzny” i znowu replik? — — nie zna pan całej chryi?!
— Nie znam — bąknął profesor.
— Miałeś pan przecie choćby „Ludowca” w Niespusze — —
— Nie czytałem.
— Cóżeś pan więc tu robił? —
Spoglądał z podziwieniem na twarz Owocnego, podobną do mordy czerwonej żaby. Oczy, zwykle wybałuszone zagadkowo, mrugały teraz niby wstydliwie. Po chwili odezwał się:
— Miałem bardzo pilne zajęcie w Mielnie.
— Ale przecie... czy pan nie był w Warszawie od czasu, jak się poprzednio widzieliśmy?
— Nie byłem — wykrztusił profesor. — Rzeczywiście, może zanadto zabrnąłem w tę sprawę lokalną z uszczerbkiem centralnych...
Zdjął kapelusz i podrapał się po szczecinie, Przez którą świeciła lakierowana różowa czaszka.
— Powiedzcież mi w krótkości, o co tam poszło?
— A nie! mam tamtego dosyć. Niech sobie profesor odczyta dzienniki, które zebrałem i przywiozłem. — Wolałbym się dowiedzieć, co tak ważnego jest do roboty w Mielnie?
— Jakżeż! nie rozumiecie? — zawołał profesor, odzyskując swą niezależność — ta wasza uchwała Sławoszewska jest bezecna — trzeba ją odrobić!
— Znowu tam bezecna! — wzruszył Czemski ramionami — może niezupełnie pomyślna, ale gdyby nawet dom stanął staraniem Bronieckich, Godziembów i Rykoniów, można go potem pilnować i wziąć w swoje ręce.
— Nie, panie Stefanie! Przekleństwo urodzenia nie pozwoli temu domowi rozwinąć się w przybytek myśli odrodzonego ludu. Narzucą im przecie swoje warunki, wezmą w niewolę księżą i szlachecką. — U podstaw, u korzenia trzeba podciąć ten jadowity porost! — Zdawał mi sprawę z tego matactwa Jan Goździk, który tam milczał, ale pilnie słuchał. Mówiłem i ze Skierskim, i z Kołaczyńskim. Znajdziemy wielu innych prawdziwych włościan, nie obrobionych przez szlachtę! Nie przekupią ich, jak Rykonia! A rozsadnik naszej myśli we wsi tak wielkiej i bogatej, jak Mielno, to nie bagatela, to sprawa lokalna, ale bardzo ważna, panie Stefanie!
Zapał profesora nie udzielał się Czemskiemu. Szedł z pochyloną głową, nie odpowiadał. Owocny, po wypaleniu oracji, trochę ustał, ale gdy się już zbliżano do granicy Niespuchy, zagadnął ciekawie:
— Powiedzcież i wy, jak tam było w Sławoszewie? — Kiedy już profesor wie wszystko od Goździka i innych —
— Ale niby... jaka atmosfera, jaki dwór, jakie przyjęcie?
Czemski odetchnął: będzie można mówić wreszcie o czemś ludzkiem, mniej zaprawnem nienawiścią.
— Jaka atmosfera? — zaczął — życie wiejskle, duża kultura ekonomiczna — — oprócz włościan zebranie ludzi typowe, myślące o swoich dochodach i o zabawie. Wiesz pan przecie, kto był — — Nie brakło i księdza.
— Ksiądz? był i ksiądz?! — nie mówiono mi o tem!
— Przyjechał już po obradach proboszcz Mlecz. Ale cały czas tylko jadł, pił i grał w karty.
— No, to jeszcze mniejsza — uspokoił się Owocny — był na swojem miejscu.
— Poznałem też parę pań, dwie ładne: panią Karolinę Drobińską...
— Wiem, wiem! — — Ja ich przecie znam wszystkich! Bywałem u nich, chciałem z nimi pracować, ale kiedym się przekonał, co to za jedni, że zawsze pójdą za podszeptem swego interesu klasowego, porzuciłem ich i stworzyłem własny kierunek... Znam ich, znam! — — Ta Drobińska, żona kretyna, klerykała.
— Dobrze — odparł Czemski — to on taki, ona przecie nie jego krewna z urodzenia.
— Przypuśćmy, że inna, A druga ładna która?
— Córka Bronieckiego, już dorosła.
— Widziałem! — zawołał profesor z rosnącym zapałem — przejeżdżała tędy niedawno; wysoka, czarna, sucha...
— Ale gdzież tam! — przerwał Stefan prawie z oburzeniem — świeżutka blondynka, raczej okrągła, średniego wzrostu.
— Może być; ja, rozumiecie, mam wzrok trochę... Więc do którejże tam dobieraliście się?
— To znowu nie — odrzekł Czemski z pewnym niesmakiem — panna Broniecka jest na wydaniu, ale nie za mnie. Mocno rezolutna, nie uszanowałaby powagi samego profesora, gdyby go spotkała — ale wcale nie głupia i nawet tak... wygląda na dobre dziecko.
— Jednem słowem: ananas nie dla nas. A ta druga, Drobińska?
Czemski parsknął nerwowo. Zapomniał, że profesor nie jest stosowny na powiernika. Przedmiot go uniósł.
— Ta... wie pan? — — jakby to powiedzieć? — — Gdyby uczynić jej stanowczą propozycję, uciekłaby od męża dzisiejszym kurjerem. To się czuje...
— Prawda?! — zawołał profesor rozpromieniony — kiedy kobieta ma do nas pociąg, to się czuje...
Czemski odął wargi pogardliwie, spoglądając z góry na drobnego towarzysza, który się z nim równał, jako zdobywca kobiet. I przerwał rozmowę.
Ale Owocny rzucił nagle zapytanie, dziwnie brzm iące w jego ustach:
— Jakiego jesteście zdania: czy, zmawiając się z kobietą... cudzą, należy natychmiast uprzedzić o tem dotychczasowego jej towarzysza, czy... post factum?
Zdziwiony Czemski aż się zatrzymał w przechadzce:
— O jakim towarzyszu pan mówisz: o mężu, czy o kochanku?
— Wszystko jedno — to kwestja formalna. Jakżeście uczynili naprzykład z Agatką, biorąc ją od tego proboszcza? — — Bo podobno od proboszcza? — —
— A, wie kochany profesor, że to pytanie... Jakoś to się stało... sama chciała zmienić służbę.
— Ale proboszcz nie chciał? co?
— Może i nie chciał. Byłem od niego młodszy...
— Ha! — zawołał Owocny z pewną goryczą — więc za rozstrzygające uważacie tu prawa młodości?
— Bywa tak, bywa inaczej; niema w tych sprawach kodeksu — odrzekł Czemski trochę niecierpliwie.
I ponieważ dochodzili do granicy Niespuchy, pożegnał profesora aż do obiadu, po którym Owocny miał nareszcie wyjechać do Warszawy.
Tymczasem, powracając do domu, Stefan rozmyślał:
— Nie poznaję mego profesora — — miałem go za maszynę do wyrabiania teorji, ale zarazem za gorliwego działacza. A on tu siedzi tydzień dla agitacji w Mielnie w sprawie przesądzonej... nie wie wcale o burzach w swym obozie... i filozofuje na tematy, wcale mu nie przystojne... W piętkę goni, czy co? — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.