Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 69 —

ciu ukazała się w sieni Agatka, zaledwie czemś na koszuli obrzucona, ze świecą w ręku.
— Cicho, panie, profesor śpi.
— Jaki u licha profesor?
— Ano ten, co już był. Miałam go za drzwi wyrzucić, czy jak?
Zgrzytnął Stefan zębami; należał mu się nareszcie odpoczynek od osób, kierujących ludem! Z nietajoną złością pytał dalej:
— Gdzież go w tryniłaś?
— Gdzieżby? — do pana pokoju, jak tamtym razem.
— Do stu djabłów! przecie i ja chcę spać! Agatka, przywykła do różnych humorów Stefana, nie ulękła się, owszem, uśmiechnęła się troskliwie i poufale:
— Pościelę panu w kancelarji... albo może do mnie?...
Oczy jej błysnęły fosforycznie — — Popatrzył na nią Czemski pogardliwie:
— Nie — daj mi pościel do kancelarji.


∗             ∗

Nie dospał, bo słońce zazierało niebronnie do kancelarji już od godziny czwartej. Skoro tylko oczy otworzył, zamiast radości przebudzenia, tak promiennej za młodu i w słońcu, doznał przykrego uczucia, że coś go gnębi. Tak jest — profesor!
Zajrzał do sąsiedniego, sypialnego pokoju. W zacisznym cieniu spoczywał mędrzec na wznak, odymając swą krótką postacią środek wygodnego łoża. Twarz jego bez okularów przypominała jakąś włochatą, prosto z ziemi dobytą okopowiznę —