Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 92 —

pani Kara, sądząc, że ta uwaga podoba się Czemskiemu, który patrzył namarszczony.
— Wie pani, że nie powiem... ma to wiele charakteru i żywiołowej estetyki. Widzę po raz pierwszy takie okrężne.
— Tak, to rozumiem pana zaciekawienie. Ale naprawdę dosyć pierwotna zabawa.
— Jednak zabawy pierwotne dają najsilniejsze wrażenia — rzekł Czemski, spoglądając wesoło na panią Karę.
A ona chwyciła w lot nitkę ciekawszej konwersacji:
— Gdy są szczere, silne i uprawiane przez ludzi wyrafinowanych — —
— Przestają już wtedy być pierwotnemi — oponował Czemski.
— A mnie się zdaje, że można brutalność zabawy połączyć z finezją uczuć, a nawet... zmysłów.
— Można rzecz nazywać, jak się chce, gdy się jej chce —
— Albo nie nazywać wcale, tylko... iść za swem marzeniem, za instynktem — dodała pani Kara głosem rozedrganym.
Patrzyli sobie w oczy, ona romantycznie, on ciekawie, oboje nie bez ironji.
Wtem z tanecznego tłumu wypadł Broniecki zhasany, a za nim Manieczka z głową obwiązaną chłopską „salinówką“, i Magda pokojowa bez chustki na włosach. Panna była rozbawiona ogniście; czerwona chusteczka przy jasnej sukni czyniła ją podobną do chłopki.
Napadła bez ceremonji na Czemskiego: