Gromada/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział VII.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Wrzesień dłużył się i przykrzył Czemskiemu w Niespusze, choć był radosny na ziemi, ozdobionej krasą męskiej dojrzałości, sposobny do pracy zadowolonej dla tego, który kochał pracę wiejską. Ale Czemski właśnie się do niej zniechęcał z powodu ciągłej sprzeczności między tem, co było rzekomo jego powołaniem, a tem, co się na przekorę jego programowi zdarzało. Co to znaczyło właściwie: uświadamiać i budzić lud? — — Rozpowszechniać „Ludowca“ i pisemka w duchu pożądanym — to zajmowało zaledwie parę dni na kwartał. Trzebaby najprzód nauczyć czytać mnóstwo nieumiejących, założyć szkołę według innego planu, niż obecny, zły, bo popierany przez ludzi przeciwnego obozu. Gdzież na to środki? — Chodzić po wsi i rozpowszechniać pożyteczne idee? — Jest to drążenie kamienia zapomocą kropli wody — szkoda czasu i sił rwących się do pracy skuteczniejszej. A gdy się zdarza robota wyraźna dla dobra luduf naprzykład, ten dom ludowy w Mielnie, jak trudno tę robotę obrócić na triumf pożądanej idei samodzielności ludu! Zawsze jakieś licho tym chłopem owładnie i napędzi go powrotnie pod jarzmo starych nawyknień. Ile się ten profesor Owocny naagitował po wsi przeciwko projektowi, a jednak Mielniacy uchwalili na zebraniu budowę domu według typu i planu, podanych przez Godziembę. Mówią, że ze składką będzie gorzej — ale Broniecki, jak obiecał, „obrobił” naczelnika na polowaniu, naczelnik pozwolił na zebranie gminne, a Rykoń z przyjaciółmi przeforsował żądaną uchwałę. Triumfowali zacofańcy, wściekał się profesor Edmund.
— Odbudowujemy Bastylję! — wołał, rozdzieraiąc szaty.
Czemski nie brał tego znowu tak tragicznie, bo jeżeli gmina uchwaliła budowę, to widocznie większość jej chce, i rzecz powstaje już z woli ludu. A dom ludowy nie jest Bastylją, można go będzie owszem wyzyskać z czasem dla oświaty i dobrobytu ludu. Skrycie nawet przyznawał się do ulgi, którą mu ta porażka przyniosła; intrygować przeciw istniejącej już uchwale gminnej nie będzie, bo na to nie pozwala mu sumienie; a dla siebie osobiście także coś zyszcze; pozbędzie się profesora, który zapewne ma co innego do roboty, niż przesiadywać w Niespusze i płakać nad utratą wpływu w Mielnie.
Ale co do tej pociechy miał Czemski doznać zawodu. Profesor, choć się był prawie pogniewał na Czemskiego za jego obojętność, okazaną po zgubnej uchwale, w kilka dni później powrócił słodki, filozoficzny i niosący lekarstwa dla zaślepionego Mielna.
Tym razem Stefan, pod pozorem nagłej sprawy rodzinnej, wyjechał na trzy dni, zostawiając profesora w Niespusze, a gdy powrócił, już go u siebie nie zastał. Dowiedział się natomiast, że właśnie podczas jego nieobecności przyjechał do Niespuchy pan Broniecki ze Sławoszewa, kazał się kłaniać i dał rubla Agatce za nic, za otwarcie drzwi, bo do domu zajrzał tylko na prawo i na lewo przez ciekawość, jak się tu mieszka.
— Dobry pan — mówiła Agatka — mało takich w bliskości.
— Widzę, Agatko, że nabierasz gustu do starych. Już ci profesor wpadł w oko, teraz znów Broniecki.
— A bo pewno! starszy pan uważa sobie kobietę, kiedy jest warta.
— Cóż to? źle ci tutaj?
— Iii — mówiła dość kwaśno — pan ciągle wyjeżdża, nijakiej kompanji niema — —
— Miałaś przecie przez trzy dni profesora.
— Tyle tylko, co ten poćciwy prefesor kiedy przyjedzie.
— Może chcesz do niego na służbę? — lekko zapytał Stefan.
— A bo co? — spojrzała Agatka bystro i ciekawie.
— Bo nic; bo widzę, że coś mi kaprysisz.
— Jeżeli pan nie będzie mnie traktował, jak równą towarzyszkę, to pewnie, że sobie pójdę.
— Któż cię tak pięknie gadać nauczył? Może profesor?
— On, czy inny, z panem się nigdy dogadać nie można.
— A dajże mi święty pokój! — przynieś mi obiad.
Te humory Agatki, coraz częstsze, nie przyprawiały o rozpacz Stefana; były raczej jeszcze ładnym zgrzytem więcej w rozstroju ogólnym, który zapanował w jego życiu zewnętrznem i wewnętrznem.
— Co to za towarzyszka! — zżymał się — zwyczajne bydlę! nawet niewdzięczne — —
I błyskawicznie przeciwstawił ją w myśli innej młodej istocie, takiej miłej i sprytnej, z którą wymiana słów najprostszych budzi w sercu harmonję i siłę — — Ale pomimo swych napoleońskich na kobietę poglądów, wzdrygnął się, gdy porównał pannę Broniecką — z tą dziewką.
— Szkoda, że Broniecki nie zastał mnie w domu — pomyślał dalej — znalazłaby się może okazja odwiedzenia Sławoszewa, a przyznam się, że stronić od ludzi życzliwych — no i dodatnich — dlatego, że nie wyznają jednego ze mną katechizmu społecznego... to idjotyzm!
Rozważał następnie, co jest wstecz, a co naprzód? — — To pojęcie względne, zależne od różnych katechizmów. — Broniecki jest bezwarunkowo siłą pobudzającą lud do ulepszeń bytu. Ma wyborne gospodarstwo rolne, służy więc za wzór i nawet za rozsadnik postępu ekonomicznego.
— Że tam z przyzwyczajeń i z nałogów należy do starego typu — co mnie to przeszkadza? — Jest zato uprzejmy, zręczny, umie sobie jednać ludzi — to są także atuty w każdej akcji. Niejeden z naszych Katonów jest tak kanciasty i kolczasty, że od siebie i od idei odstręcza.
Tęsknił poprostu do sprytnego śmiechu pana Józefa i do młodego wdzięku Manieczki. Ale nie miał żadnego powodu powrócenia do Sławoszewa, a nawet okazji spotkania jego mieszkańców. Błądzić po drogach i wypatrywać — to śmieszne. Pojechać zaś w niedzielę do kościoła, w którym nie bywał — to poniekąd odstępstwo od zasad — —? Miotał się w rozterce sprzecznych pragnień i zajęć.
W tę niespokojną ciszę, jak dźwięk dzwonka, wpadł list Jerzego Godziemby. Prezes przypominał Czemskiemu wyrażoną na obradach w Sławoszewie chęć oddania części Niespuchy na cele ludowe i zapytywał, czy Czemski nie zechce obecnie przyczynić się do projektu realnego, który powstał w gronie ziemian, mianowicie: do założenia w Niespusze szkoły rolniczej dla włościan. Dla omówienia tego projektu zapraszał Godziemba do siebie, do Modrzewca, gdzie zbiorą się ludzie, zarządzający znacznym kapitałem, przeznaczonym na powyższy cel oświatowy.
List zadziwił Stefana, ile że z Godziembą nie miał innych stosunków, jak dyskusja, dość kwaśna, w sprawie domu ludowego w Mielnie, ale pochlebiła młodemu działaczowi pamięć o jego słowach z przed paru miesięcy i sama propozycja, świadcząca bądź co bądź o zaufaniu do jego dobrej woli obywatelskiej. Zaciekawiony i pobudzony Czemski odpowiedział odrazu telegramem, że stawi się na wezwanie, i wyjechał do Warszawy, gdzie przenocował. Nazajutrz rano wsiadł do pociągu nadwiślańskiego, dążącego na północ Królestwa.
Zdobywszy kąt przy oknie w przedziale wagonu, pomiędzy ludźmi nieznajomymi, przetrawiał jakby w samotności niesmaki swego wewnętrznego życia, a powierzchownie łowił oczyma widoki.
Ziemie polskie wydały mu się tak do siebie podobnemi, jakby jeden gospodarz nakreślił i obudził topolami te drogi, porozrzucał te dwory i kościoły, wyciągnął sznurami te wioski. — Są i różnice, ale tylko przy dużo bliższem wpatrzeniu się. Naogół wyraz wsi jest wszędzie ten sam: równina rodzajna i leniwa. Ludzie tu nie głodni, bo wesoło śpiewają „oj, dana, dana!”, ale mają wiele czasu przed sobą. Nic bardzo silnego nie rośnie, nie wznosi się na polach łagodnych.
Wielka zaświeciła Wisła pod Modlinem, rozlana do krańców wzroku przy połączeniu z Bugiem, pustynia płowo przelewająca się, szklista w oddali cynowym blaskiem; — trwała na widoku przy drodze żelaznej. Murowane klamry i zielone przykopy twierdzy zdawały się próżnym zakusem panowania nad królewskim żywiołem. Ująćby ten bezmierny bieg wody, sunący niby bez łożyska po wierzchu płaszczyzny, w mocne groble, ustalić na pożytek ludzki tę potęgę kapryśną, zamuloną, a rwącą, senną, a pobudliwą, jak dusza polska! Ile to lat mija od projektów regulacji i wielkiej żeglugi! — —
Przy widoku wielkiej Wisły odczuwał Stefan najmocniej niecierpliwe ukochanie ojczyzny, która żyje wciąż niewyczerpana, ale daremnym rozlewem, wspaniała i leniwa — tyle tylko, że wieczna — — —
Sam zaś ledwie życiem nie przypłacił swego zapału do wielkiej rzeki polskiej w jednej przygodze za lat dziecięcych. Zamknął teraz oczy wspominał, jak to było.
Poszedł niegdyś kąpać się z dozorcą do Wisły pod Toruniem. Rozebrał się i pobiegł po przybitej do lądu tratwie ku wodzie, pozornie płytkiej i sennej. Za tratwą była mała rybacza łódka, przywiązana łykiem do kołka; dalej rozlew niemal morski, gdyż Wisła toczyła wówczas swe wysokie wody świętojańskie. Ciągniony zachwytem do płynnej roztoczy, świeżo kuszącej nozdrza, wskoczył do łódki, W tej chwili krucha uwięź pękła i łódka odsunęła się cicho od tratwy. Dozorca, pozostały jeszcze na brzegu, krzyknął; już łódka z małym, nagim Stefkiem była daleko — — Prąd, jak zbudzony wąż podwodny, chwycił ją na swe przeguby i unosił ku głównemu łożysku — Stefan poczuł zrazu tylko rozkosz: nieznanym sposobem sunie do nieznanego kraju; wikliny i ciernie nadbrzeżne uciekają w tył tak szybko na lewo — a na prawo Wisła nieprzejrzana, niby w gładki warkocz upleciona z mętnych prądów — — — Na zabawę mu to, czy na zagładę? — — Poczuł jednak wiejący od wielkiego rozlewu chłód złowrogi — i zaczął się ratować. W łódce nie było wiosła, tylko gruby drąg; ten drąg chwycił Stefan i całą siłą dziecięcych ramion jął się odpychać od wielkiej wody ku lewemu brzegowi, który mijał szeregiem niskich zarośli, już podmytych rozlewem. Wzdłuż rzeki, po wyższym, suchym gruncie biegł dozorca niosąc ubranie Stefana, i krzyczał bezsilnie: do brzegu! do brzegu! — Ale porwaną łódkę niósł prąd, dokąd mu była wola. Chciał jednak tylko pokołysać malca, nie pochłonąć; czy z powodu jego wioślarskiej roboty drągiem, czy dlatego, że koryto załamywało się w tem miejscu kolanem, łódka zaczęła się zbliżać do zatopionych krzaków. Już pręty wikliny migały tak blisko, że gdyby kawał sznura pod ręką, raożnaby się o nie zaczepić — — Nareszcie jeden krzak bardziej w powódź wysunięty! — Zajął go Stefan drągiem, łódka okręciła się i dziobem dotknęła krzaka — pobiegł malec po dnie łódki, chwycił za gałąź, przyciągnął się jak najbliżej i skoczył w płytką wodę między zaroślami. Brnąc po pas, potem po kolana, po kostki, uciekał, chlapiąc rozgłośnie, ku suchemu lądowi. Już go dosięgnął, ale na prawo i na lewo lały się jawnie po żwirze, podstępnie po murawie potoki przybierającej rzeki. Goniła go w głąb lądu rozkrzewionemi ozorami swej paszczy, z której się wyrwał. Biegł z temi syczącemi ozorami na wyprzódki, skakał przez nie, aż stanął na wyższym garbie gruntu, gdzie go z odzieniem oczekiwał dozorca. Łódka, odepchnięta, majaczyła już tylko drzazgą na wartkich prądach, niosących ją do morza.
Ile razy spotkał się potem Stefan z płowym majestatem Wisły o niepewnych brzegach, stawała mu przed oczyma ta przygoda z lat dziecięcych. I teraz, zamknąwszy oczy w wagonie, wspominał — aż się zdrzemnął.
Zbudził go konduktor przed miastem, gdzie miał wysiąść. — Tu przecie co innego! gęsto zabudowane miasto, trochę wzgórzyste, a najwyżej piękny kościół o polsko — gotyckich frontach. Coś przecie mówiącego o silniejszych porywach człowieka do panowania nad ziemią.
Na dworcu znalazł Czemski, oprócz bryczki z Modrzewca, wydelegowanego praktykanta, pana Łagowskiego, który mu oznajmił, że w mieście odbywa się właśnie zjazd rolniczy, na który prezes Godziemba zaprasza gościa; dodawał, że zjazd jest liczny i może zainteresować ziemianina łowickiego.
Zajęło go zaś odrazu miasto, weselsze, niż osady miejskie w pobliżu Warszawy. Ulice czyste, przerywane zielenią ogrodów, zalecały się niejedną kamienicą ponętną na ciche, lecz wygodne mieszkanie. Coś w rodzaju wielkiej wsi ucywilizowanej — nie podobnego do pływających na zgniłych kałużach steków bud żydowskich, które zbyt gęsto plamią inne ziemie polskie.
Bryczka, dudniąc po pierwotnym, lecz starannie utrzymywanym bruku, staczała się w dzielnicę coraz pokaźniejszą, aż zatrzymała się przed wielkim, piętrowym gmachem.
— To nasz dom rolniczy — objaśnił z dumą Łagowski.
Jasne sale przyziemia wionęły odrazu na Stefana pogodną atmosferą instytucji nie biurokratycznej, lecz ziemskiej, samorządowej. Na ścianach widniały mapy i zestawienia statystyczne. Łagowski z zadowoleniem pokazywał gościowi pomieszczenia syndykatu rolniczego, sklep spółdzielczy, bibljotekę — wszystko w porządku i stylu wzorowym.
— Niby Wielkopolska — zauważył Czemski.
— Blisko stąd — odrzekł Łagowski.
Dwaj młodzi spojrzeli po sobie przyjaźnie, jakby czując, że im obu coś przybywa przez ten piękny rozkwit polskiego dobytku.
Głuchy grzmot, przesuwający się nad sufitem, zwrócił uwagę Czemskiego.
— To zebranie na piętrze? — zapytał.
— Tak, w wielkiej sali. Muszą nad czemś głosować przez rozstąpienie, kiedy się tak rozszurgali butami. A buty mają ciężkie!
— Dużo włościan?
— Kupa ich tam; ale i nasza szlachta nie nosi lakierków.
— A ile osób razem?
— Sto z górą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.