Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 114 —

Godziemba zaprasza gościa; dodawał, że zjazd jest liczny i może zainteresować ziemianina łowickiego.
Zajęło go zaś odrazu miasto, weselsze, niż osady miejskie w pobliżu Warszawy. Ulice czyste, przerywane zielenią ogrodów, zalecały się niejedną kamienicą ponętną na ciche, lecz wygodne mieszkanie. Coś w rodzaju wielkiej wsi ucywilizowanej — nie podobnego do pływających na zgniłych kałużach steków bud żydowskich, które zbyt gęsto plamią inne ziemie polskie.
Bryczka, dudniąc po pierwotnym, lecz starannie utrzymywanym bruku, staczała się w dzielnicę coraz pokaźniejszą, aż zatrzymała się przed wielkim, piętrowym gmachem.
— To nasz dom rolniczy — objaśnił z dumą Łagowski.
Jasne sale przyziemia wionęły odrazu na Stefana pogodną atmosferą instytucji nie biurokratycznej, lecz ziemskiej, samorządowej. Na ścianach widniały mapy i zestawienia statystyczne. Łagowski z zadowoleniem pokazywał gościowi pomieszczenia syndykatu rolniczego, sklep spółdzielczy, bibljotekę — wszystko w porządku i stylu wzorowym.
— Niby Wielkopolska — zauważył Czemski.
— Blisko stąd — odrzekł Łagowski.
Dwaj młodzi spojrzeli po sobie przyjaźnie, jakby czując, że im obu coś przybywa przez ten piękny rozkwit polskiego dobytku.
Głuchy grzmot, przesuwający się nad sufitem, zwrócił uwagę Czemskiego.
— To zebranie na piętrze? — zapytał.
— Tak, w wielkiej sali. Muszą nad czemś