Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 81 —

lumny podjazdu, ujrzał odrazu na ganku zgromadzonych domowników i gości, już widać oczekujących dożynkowego pochodu. Zaledwie wyskoczył i zdołał wymówić pół zdania, określającego, cel wizyty bezinteresowny, już go Broniecki ocmokał powietrznie po obu policzkach i oniemił zniewalającą wymową:
— Zuch z pana Stefana! Nie dzikus namurmuszony, za jakiego chciał dotąd uchodzić. Wie, czem radość sprawić sąsiadom, którzy już tak się na tej ludnej polskiej ziemicy znarowili, że człowiek lgnie do człowieka, gdy się chce poweselić. No, chodź-że bliżej, kawalerze miły, i chlipnij z nami tego złocistego „renia“, którym studzimy sobie upały. A jest w nim niby jakaś słona duszyczka, która się wybiera do nieba zalotnem bulkotaniem... O, zobacz i spróbuj — —
Manieczka uścisnęła dłoń Czemskiemu mocno, jakby młodszy kolega, i nagle roziskrzoną twarzą zaświadczyła, że cieszy się szczerze z przyjazdu. Pani Kara Drobińska wzrokiem, mieniącym się od rzewności i ciekawości, zapytywała: „czy dla mnie?“ — Swiderski i Drobiński przywitali się uprzejmie, wójt Skierski z uszanowaniem, a nawet ksiądz Mlecz wydał się Stefanowi nieszkodliwym w swej promieniejącej uciechą życiową postaci. Poczuł się zadowolonym Czemski pośród otaczającej go życzliwej ludzkości, radował się i śmiał, Jakby odnalazł w tych prawie nieznajomych — dawno szukanych bliźnich.
Po półgodzinnej żywej gawędzie na ganku, wzmożony gwar i chichoty od strony zabudowań folwarcznych zwiastowały wybuch święta. Przy-