Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 94 —

— Ci młodzi, to cielęcina; prawda, pani Karusieńko?
— Sama przecie zawsze to mówię — —
Blady, ale dobrotliwy uśmiech zakwitł na jej twarzy, zwróconej łaskawie do przyjaciela, który gorąco ucałował jej rękę.
Odtąd trzymali się razem, Czemski zaś z Manieczką. Trzej sąsiedzi grali zawzięcie w bridge’a.
A na balu włościańskim rosła coraz ochota w miarę zbliżania się ochłody i rozkoszy nocnej. Już zapalono w wozowni dwie lampy ścienne, oświetlające słabo, zato tajemniczo, taneczne koło. Lecz salą balową stawała się cała okolica, folwark, ogród, drogi, osadzone drzewami, pola rozległe tu i owdzie aż po las, za którym zgasła wielka lampa dnia, zostawiając na niebie jaskrawą, już tęskną, już rozmarzającą zorzę. Taniec w wozowni przycichał, mdlał, znowu zakipiał i znowu mdlał — czeredy polotne i rozchichotane, pary ciche rozchodziły się szeroko po ziemi parującej woniami, powracały znowu do środka pospólnej zabawy, gdzie głośno lub mżąco odzywała się muzyka. I nie zliczyć tych wszystkich uciech, tych mocniejszych, niż uciecha, pragnień, które wzbierały w piersi tej i owej, a niby krzyki ciche pobudzały rozedrganą pierś tłumu. Dusze i zmysły powinowate szukały się nawzajem, każda istota miała coś do zwierzenia innej, a także ze zbiorowego szczęścia pragnęła swego udziału. Rodziły się zaś i miłosne plany zupełnie określone, powstawały starania i zabiegi.
— Jeżeli się dziś nie zmówię z Jaśkiem Rykoniem — myślała Magda Olczakówna — to już nie wiem...