Przejdź do zawartości

Dzieci ulicy/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

podarte, zakurzone. Środek pokoju zajmował fotel, pokryty strzępami ceraty, z pod której wyłaziły sprężyny. Na podłodze, pod łóżkiem, na półkach — wszędzie moc książek, broszur i zapisanych zeszytów, wszystko pokryte warstwami kurzu. Na starych rocznikach pisma leżał bochenek chleba i miska; w kącie pokoju dzbanek gliniany bez ucha.
— No cóż? biednie tu?.. Poczekaj, jak mnie zrozumiesz, to zobaczysz, że tu są skarby, wielkie skarby... Widzisz ten fotel? Dostaniemy za ten grat dziesiątki i setki tysięcy rubli... Tylko nie dziś i nie jutro. Ale nie trzeba się zniechęcać... Widzisz, ja ciągle wierzę, i dlatego żyję, że wierzę. Tylko pracować trzeba i nie zniechęcać się... Widzisz, takich, jak ty, chłopaków, miałem już kilku. Byli tydzień, dwa i uciekali... A ja teraz ciebie chcę wziąć; może ty nie uciekniesz odemnie... Siadaj sobie na łóżku.
Sam siadł na fotelu i ciągnął dalej:
— I czy dziw, że dzieci nie mogą mnie zrozumieć, kiedy najwięksi ludzie na świecie... To jest nie najwięksi, a ci, których nazywają największymi, nie odpisują na moje listy... Ale ja się nie zniechęcam... Dziś znów wysłałem list do królowej Wiktoryi... Bo, powiedz sam, czy ja mogę tu pracować? Inni uczeni mają pracownię, mają pomoc w ludziach, mają środki... A ja nic... Ale ty nie wiesz, o co mi idzie. Poczekaj, zaraz ci sztukę pokażę.
Nalał do szklanki jakiegoś płynu przezroczystego.
— Widzisz? Masz, powąchaj. Nie ma zapachu, prawda? Teraz weź kroplę na palec i poliż językiem. Tylko ostrożnie. No co? Ani zapachu, ani smaku. Myślisz, że co to jest?
— Woda — odparł Antek.
— I wypiłbyś to, prawda?
— Wypiłbym.
— I otrułbyś się, bo to trucizna. Poczekaj: zaraz się przekonasz.
Wziął drugą butelkę i wlał do szklanki z płynem innego płynu. Utworzył się teraz w szklance ciemny osad, który płatkami pływał i opuszczał się na dno naczynia.
Starzec śmiał się i patrzał na Antka błyszczącemi oczami.
— No, jak ci się to podoba? Dwa płyny zupełnie przezroczyste dają w połączeniu osad... Jeżeli teraz płyn zlejesz z góry bez osadu, to możesz go pić, bo nie jest już trujący. Co, ładna sztuka?
— Ładna — odpowiedział chłopiec.
— A teraz słuchaj uważnie: Widzisz, w duszy ludzkiej jest także trucizna. Rozumiesz? Samolubstwo, złość, wszystkie żądze i namiętności — to trucizna duszy. Rozumiesz? Więc ja... chcę... znaleźć... taki... płyn... który... w... duszy... człowieka... wszystko... złe... osadzi... na... dno... całą... truciznę... duszy... na dno. Rozumiesz?
— Ale ta trucizna, chociaż na dnie, zostanie przecież?
— A właśnie, że nie zostanie. I to jest mój wynalazek. Ale widzę, że ty mnie rozumiesz, Antku. Czy ty rozumiesz, jakie to ważne byłoby odkrycie?
Starzec wstał. Jego postać wyniosła zarysowała się poważnie w półcieniu nędznej izdebki.
— Rozumiesz, Antku, co znaczy wydalić z duszy ludzkiej samolubstwo, wszystko, co podłe, wszystko, co nikczemne, wszystko, co nędzne? Wówczas... zostałoby... tylko... dobro. A w duszy każdego człowieka jest dobro. Jest, rozumiesz, jest! Tylko ludzie to dobro które w ich duszy jest, usypiają paleniem tytoniu, piciem wódki, tysiącznemi rozrywkami, tańcami, strojeniem się, żarciem, balami i licho wie czem... Ale jeśli to złe wydalić, zostanie tylko dobro. Ludzie będą dobrzy, Antku. Rozumiesz? Ludzie będą się kochali, wszyscy ludzie, rozumiesz? Będą sobie braćmi, rozumiesz? Nie będzie samolubstwa, ani podłości, rozumiesz, Antku?
W oczach starca — warjata świeciły łzy, na policzkach pomarszczonych zapłonęły rumieńce.
Antkowi serce mocno biło w piersi.
— A ty pytałeś mnie, jak usunąć ten osad zła? Powiedziałem ci, że to jest moje odkrycie. Właściwie to nie jest odkrycie jeszcze, ale przypuszczenie. Ale tu potrzebne są liczne doświadczenia, próby, potrzebne mi są pracownie, pomoc uczonych, odpowiednie urządzenia, środki materyalne — pieniądze. Ja w tych warunkach nie mogę pracować, ja dopiero zebrałem sobie materyały. A zbierałem je lat czterdzieści. I boję się, że umrę, i to wszystko zmarnieje, zginie... Zapisałem swoje zbiory i notatki akademii Krakowskiej, ale oni powiedzą, że to notatki warjata, i zniszczą to, spalą. Nie mam nikogo, ktoby się zajął po mojej śmierci tą sprawą... O, Antku, jak ja boję się śmierci... Zostań ze mną, będziemy razem pracowali. Tyś dziecko jeszcze prawie, ja ciebie nauczę tego, co umiem. Ja niewiele umiem. Sam się uczyłem. Ojciec mój — chłop. Bił mnie, gdym brał się do książki. Uciekłem z domu, tułałem się. Nikt mi nie dopomógł. A jednak, widzisz, gdybym miał fundusze, byłbym największym w świecie człowiekiem.
Wyprostował się dumnie, aż głową pułapu dostawał, oparł rękę na ramieniu Antka.
Antkowi serce mocno biło.
— Ty powiesz, może, Antku, że nie potrzeba żadnych płynów, że i tak, bez chemicznych sposobów, można wyrwać zło z duszy człowieka. Masz słuszność. Jak ci powiem, na czem polega moje odkrycie, to zrozumiesz mnie lepiej... Masz słuszność... Sama dusza pod wpływem bodźców duchowych, oczyszcza się ze zła, jak ten płyn, który ci pokazałem, z trucizny. I może to zrobić wychowanie w dzieciństwie, a cierpienia w wieku starszym. Tak, ale kto ma wychowywać? Rodzice? A ich kto wychował? Tak, więc to złe z duszy rodziców sączy się w duszę dzieci. I, widzisz, Antku, nie wszyscy cierpią, tak, jak należy. Bo nie każde cierpienie oczyszcza duszę z trucizny; są takie, które bardziej ją jeszcze zatruwają... A mój wynalazek zamieniłby odrazu ludzi w aniołów. A tak, kto wie, ile wieków złe z dobrem, podłość z cnotą walczyć jeszcze będzie musiało. A tak kto wie, ile miljardów ofiar zabije podłość, nim cnota zwycięży wreszcie.
I łzy zaszkliły się w oczach obłąkanego.
Pochwycił szybkim ruchem pustą flaszeczkę opuścił głowę, i łzy mu do flaszeczki spływały, a on ją podsuwał naprzemian do prawego i lewego oka i zbierał łzy, i żadnej z nich nie uronił na podłogę.
— Szesnaście łez — rzekł po chwili i roześmiał się.
Antek patrzał ździwiony i boleśnie dotknięty.
— Warjat! — pomyślał sobie.
Starzec spojrzał na niego, myśl jego odgadł.
— Nie, nie warjat — rzekł poważnie. — Zaraz mnie zrozumiesz... Pytałeś mnie jak złe, osadzone w duszy, rozpuścić i potem nazewnątrz wydalić. Otóż mnie się zdaje, że wiem: przez łzy. I zdaje mi się, że ta praca wydalania z duszy trucizny odbywa się sama przez się, bez pomocy tego płynu, który chcę wymyślić, odkryć, tylko, że sama przez się odbywa się ona strasznie powoli. Widzisz, mnie się zdaje, że złe wychodzi z duszy przez łzy. Żeby to stwierdzić, potrzeba więcej nauki, niż ja posiadam, więcej pomocy, urządzeń no, i dziesiątków lat pracy. Ja zbierałem tylko materyały.
Wyjął z kieszeni kluczyk, otworzył nizką szafkę i Antek ujrzał kilkanaście półek, zapełnionych setkami maleńkich flaszeczek, poustawianych rzędem, zakorkowanych szczelnie, zalakowanych i opatrzonych numerami.
— Widzisz. Antku, to są wszystko łzy. Łzy najrozmaitszych ludzi, najrozmaitsze gatunki łez, od najczystszych łez dziecięcych do najciemniejszych łez zazdrości. Oto owoc mojej czterdziestoletniej pracy. Siedm tysięcy sześćset siedmdziesiąt pięć gatunków łez... Patrz, co za wspaniały materjał dla badaczy. Chciałbym jeszcze doczekać chwili, gdy stu uczonych pod mojem kierownictwem weźmie się do badania tych łez... Pisałem listy do wszystkich milionerów świata, do wszystkich uczonych. I co chcesz? Nawet Pasteur mi nie raczył odpowiedzieć. A przecież prosta grzeczność nakazywała odpisać. Jestem warjat? Doskonale. Ale i względem obłąkanych obowiązują przecież jakieś względy grzeczności. Zobaczę, co mi Wiktorja odpisze.
Usiadł wyczerpany i drżący i mówił dalej głosem skargi.
— Przecież tu nie idzie o drobiazg, ale o rzecz pierwszorzędnej wagi. I pisałem im, że nie żądam żadnego wynagrodzenia, nawet sławy. Niech weźmie on i niech on się wsławi. Może nie chcą, by polak rozgłosił swe imię po świecie całym. Więc niech będzie anglik, niemiec, mnie wszystko jedno... Przecież ja w to życie włożyłem.
Opuścił głowę na piersi, zadumany.
Antkowi mocno serce biło.
— Poczekaj, zaraz: przekonam cię, co tu pracy włożyłem.
Zbliżył się do szafki, wyjął flaszeczkę z numerem 745. Wziął gruby, obdarty zeszyt, pożółkły, zapisany drobnem, równem pismem i zaczął czytać:
— „54 krople łez. Otrzymałem je od sąsiadki, szwaczki, lat 28. Są to łzy matki. Lekarz powiedział jej w szpitalu, że dziecię jej może ocalić od śmierci tylko wiejskie powietrze, dobre mleko, a przedewszystkiem suche mieszkanie. Gdym wszedł do jej wilgotnej stancji, dziecię spało, ona płakała“.
— Teraz przyjrzyj się tej flaszeczce № 814.
„19 kropli łez od opuszczonej, uwiedzionej dziewczyny. Ma lat 17. Rodzice wyrzucili ją z domu. W łzach tych powinien się znajdować ból, zawiedzione nadzieje, żal do ludzi, współczucie dla dzieciny, której życie dała.“
Antkowi przyszło na myśl, że współczucie dla dziecka opuszczonego nie jest przecież trucizną duszy; ale nie chciał starcowi przerywać.
— Patrz, № 1015.
„Aresztanta prowadzono na stację. Odprowadzało go wielu ludzi. Skazany był za morderstwo na ciężkie roboty. Kiedy pozwolono mu się żegnać, zdjęto mu kajdany, całował się ze wszystkimi. A gdy pochwycił go w swe objęcia przyjaciel jego lat dziecinnych, zbrodniarz zapłakał. Zbliżyłem się z moją buteleczką. Roześmiał się i zawołał: „A i ty, warjacino, jesteś. No nie pożałuję ci łez.“ I chociaż się śmiał — płakał. Ale łez nie liczyłem. Musi być ze czterdzieści“. Naczelnik oddziału, widząc, jak on mi łzy wpłakiwał, również łzę uronił. Prosiłem, żeby mi do buteleczki napłakał, ale nie chciał: wstydził się widocznie“.
— Patrz, to znów łzy radości. № 4043.
„Ma lat 36, żonę i czworo dzieci. Wpadł w dług lichwiarski. Wystawiono mu na licytację warsztat cały. Gospodarz nasz, zacny człowiek, zapłacił za niego dług. Będzie mu się spłacał po 5 rubli miesięcznie. Rodzina ocalona. Gdym go odwiedził wieczorem, siedział na łóżku i szlochał. Prosiłem, żeby mi dał kilkanaście łez. Był tak szczęśliwy, że warjatowi nie chciał nawet odmówić przysługi.“
— A to łzy dziecka № 1126.
„Stolarzowa wmówiła w siebie, że dziecko, oddane swojego czasu „na mamki,“ zamieniono jej. Nie wiem, zkąd sobie uroiła, ale za nic nie chce wierzyć, że pięcioletni Jaś jest jej dzieckiem. Katuje dziecię, bije i głodzi. Dzisiaj pochwyciła rozpalony pogrzebacz i uderzyła dziecko trzykrotnie po nagich plecach. Gdym wziął Jasia do siebie, zapłakał dopiero. Zebrałem 34 łzy małego męczennika“.
— A to znów łzy zawiści. Jeden mam tylko podobny egzemplarz. I ten otrzymałem podstępem, № 794.
„32-letnia żona naszego rządzcy płakała z zazdrości, że sąsiadka jej kupiła sobie pluszowy żakiet. Rozwścieczyła się, gdym ją prosił o łzy (byłem u męża jej, bo on interesuje się mojem odkryciem). Dopiero, gdym obiecał, że zniszczę kwasem ten żakiet znienawidzonej sąsiadki, udobruchała się. Dała mi czternaście łez.“
— Tu znów łza dziecka. Wogóle, najwięcej mam łez dziecięcych. Bo dzieci najłatwiej mi łzy swe ofiarowują i najwięcej cierpią. I dlatego są one lepsze od starszych ludzi i można je uczynić aniołami, gdyby się było tylko komu wziąć do wychowywania dzieci.
Machnął ręką.
Obłąkany marzyciel i dziecko ulicy — zrozumieli się, przylgnęli do siebie.
— Tak, Antku, ty możesz być szczęśliwszy odemnie, bo ty masz już to, na co ja życie całe pracowałem. Ale musisz wziąć się do pracy, musisz uczyć się, aby więcej umieć odemnie, aby mojemu odkryciu dać ściśle naukową podstawę. Cóż, zgadzasz się?
— Zgadzam, — rzekł Antek.
— Więc daj rękę na zgodę i przyjaźń.
Przycisnął głowę Antka do piersi, Antek, sam, nie wiedząc czemu, rękę starca do ust przycisnął i... zapłakał.
Obłąkany, jakby iskrą elektryczną tknięty, drgnął, wyjął z kieszeni buteleczkę i zawołał:
— Antku, bój się Boga, w buteleczkę płacz, a nie na ziemię.
I Antek śmiał się przez łzy i teraz, zbierając słone krople łez do butelki, poczuł, że ma dla starca tyle życzliwości, ile jej nie miał jeszcze dla nikogo w życiu...
I zaczęła się nauka. Były to strzępy wiedzy z najrozmaitszych dziedzin, była to nauka, czerpana z najrozmaitszych źródeł, wypowiadana w formie pogawędek, które trwały długie godziny. Była to wiedza samouka, czerpana z książek popularno-naukowych, z gazet, dzienników i tygodników, broszur i świstków, wiedza, złożona z prawdy i fantazyj, odzwierciedlająca się w umyśle chorym, zaprzątniętym jedną myślą, górującą nad wszystkiemi innemi: wydalenia za pomocą cudownego płynu — zła z duszy ludzkiej.
Chłopca zajmowały rozmowy właśnie przez ten podkład poetyczny, przez to coś tajemniczego, koło czego krążyły ich rozmowy.
A potem długie godziny spędzał na pisaniu. O ile łatwo wchłaniał wszystkie wiadomości, podawane mu przez niezwykłego opiekuna, o tyle pisanie było dlań pracą nad wyraz ciężką.
Ale starzec był nieubłagalny: żądał, by spadkobierca znakomitego odkrycia był wykształcony, uczony nawet.
A te długie wędrówki wspólne — po łzy.
Antek nie wierzył w tajemniczą własność łez, a jednak myśl o nich natrętnie go prześladowała. Gdy przypominał sobie dzieciństwo swe, zawsze dłużej zatrzymywał się myślą na tych momentach, gdy płakał. Gdy widział na ulicy przechodniów, pragnął wiedzieć, czy oni płakali często, i w jakich warunkach łzy im z oczu płynęły. Gdy przypominał sobie postacie, z któremi się spotykał w swych tułaczkach po ulicy i zaułkach, zawsze myśl jego bezwiednie działała w tym kierunku.
— Szkoda, że nie mamy łez Maślarza, Bzika...
A starzec obłąkany nie wszystkie łzy uważał za godne swoich zbiorów. Szło mu o zebranie materyału niezwykłego, ciekawego. Gdy przyjeżdżał do Warszawy znakomity muzyk lub śpiewak, starzec składał mu wizytę, zostawał nieprzyjęty najczęściej, czasem wypadkowo uzyskał posłuchanie, i wówczas, zamiast łez, otrzymywał mniejszy lub większy zasiłek pieniężny.
— Ale to tylko pożyczka — mówił.
Notował sobie dokładny adres „wierzyciela,“ zapisywał do książki nazwisko, jemu wydawał kwit z pieczątką: „pracownia chemiczno-psychiczna,“ kupował w aptece najrozmaitsze zioła, które potem gotował na swojej maszynce naftowej, zamawiał nowy zapas buteleczek z małem dnem, szerokiemi bokami w formie lejka, i wązką szyjką. Reszta pieniędzy szła na chleb i kartofle. Sam nic więcej nie jadał, chyba, że go poczęstowano, a znajomych miał wielu, i wielu lubiło jego opowiadania. Antkowi jednak nakazał żywić się lepiej.
— Tyś młody, tobie siły potrzebne, bo masz przejść to wszystko, com ja już przeszedł. Rozumiesz?
Pozatem pisywał prośby, trochę leczył, trochę radził, i zarabiał kilka rubli miesięcznie. Więcej nie było mu potrzeba.
Antek znalazł przystań. Dobrze mu było teraz, lepiej, niż kiedykolwiek w życiu.
Całe dnie spędzał w małej izdebce warjata, z książką w ręce. Nie uczył się, ale czytał, a czytał wszystko, co znalazł w mieszkaniu opiekuna swego, co dawano mu w czytelni.
Oderwał się od ulicy i bał jej się, bał się, że snem jest wszystko, co z nim się dzieje, że znów obudzi się w szulerni na ulicy Topiel, w sklepie z cygarami, w cukierni, w piwniczej izbie Maślarza, pod krypą, pod murem domu, lub pode drzwiami fanciarki, którą mieli z Bzikiem zabić.
I dreszcz nim wstrząsał.
Mijały tygodnie i miesiące, a w ich cichem życiu nie zaszła zmiana.
Antek się rozwijał. Jeśli obserwował on życie i ludzi od bardzo dawna, to czynił to bezwiednie wówczas, odruchowo. Teraz począł uświadamiać sobie, czego on szuka, na co patrzy.
Między przeszłością jego i teraźniejszością stała postać starca, obłąkanego marzyciela, który łzy zbierał, by je badaniu poddać i wykryć skład tych łez. W umyśle Antka układało się wszystko bezładnie, chaotycznie. Czasem, gdy w nocy, leżąc na sienniku, rzuconym na podłogę, wpatrywał się w szafkę, stanowiącą muzeum starca, zdawało mu się, że jakiś szept tam słyszy. Z początku przerażał go ten szept, potem przywykł do niego, ale zrozumieć go nie był w stanie.
Mijały tygodnie i miesiące, a w ich cichem życiu żadna nie zaszła zmiana. Życie Antka związane było z życiem starca-warjata, a starzec żył złudzeniem.
Dlaczego Antek nie uciekł od niego? Dlaczego nie pociągała go teraz ulica? Dlaczego on bał się nawet ulicy, która go wychowała, bał się nerwowo, silnie?
Gdy wczytał się w książkę, której treść przewyższała siły jego umysłu, gdy wsłuchał się w zawrotną mowę swego mistrza — ogarniało go przerażenie przed tem dawnem życiem, z którem nie zerwał jeszcze, które mogło znów go wciągnąć i wchłonąć.
Był to stan bolesny, maligniany, chorobliwy niemal. Antek przeczuwał, że musi nastąpić chwila przesilenia, i obawiał się jej całą duszą. Przyszłość stawała przed nim w kolorach ciemnych, niemal czarnych.
Co zrobi po śmierci swego chwilowego opiekuna?
Na to, by prowadzić dalej dzieło warjata, czuł się zbyt zdrowym umysłowo; na to, by je rzucić, czuł się za słaby.
Antek zaczął myśleć o przyszłości.
Więc nie był już dzieckiem, podczas kilkomiesięcznej nauki zatracił najbardziej charakterystyczny rys dzieci ulicy: nieopatrzność, owo: „dziś do mnie należy, a co będzie jutro, zobaczę, gdy to jutro nastąpi.“
Dziecko ulicy, prawdziwe dziecko ulicy, nie zna wyrazu: jutro. Wszystkie jego czynności, wszystkie myśli skierowane są ku płynącemu: dziś. Zgodnie z tą zasadą, wydaje się dziś wszystkie pieniądze, które jutro mogą być na chleb dla dzieci potrzebne, zgodnie z tą zasadą, wydaje się dziś czyn, za który jutro odpowie się całem życiem.
„Myśmy wolni, mówi dziecko ulicy, bo nie boimy się ani nędzy, ani śmierci.“
Antek myślał o przyszłości. Antek już się zmienił.
Jeśli w książkach jest kultura, to Antek się zaraził tą kulturą, obcą mu po dziś dzień.
I chłopiec, po raz pierwszy od lat całych, powrócił myślą do Zaruczaju, do Mańki, do pokoju z łóżkiem żelaznem, z bielizną czystą, z tą wielką salą, pełną książek, z tem płótnem, na którem widział obrazy, które tak go wówczas wzburzyły.
Antek wyrwać się chciał tam, gdzie widział przyszłość swą, taką czy inną, ale zapewnioną, odciętą raz na zawsze od „ulicy“, która wytrzeszczała nań swe ślepia, jak by z zapytaniem: „kiedyż to, dziecię moje, powrócisz do mnie, matki twej, piastunki i wychowawczyni?“
Zrazu nieświadomie myśl ta błądziła w jego głowie, ale coraz natrętniej go napastowała.
A starzec przykuwał go do siebie, miał prawo żądać od niego zapłaty za swą pracę, za opiekę nad nim. To go gniewało. Czuł, że obowiązkiem jego było mieć wdzięczność dla manjaka, a nie zmienił się aż tak bardzo, by wdzięczność nie miała mu być wstrętnym ciężarem.
Bo dziecię ulicy nienawidzi tych, którzy za swe dobrodziejstwa żądają wdzięczności. Wykpić, zdobyć oszustwem lub kradzieżą, wyżebrać wreszcie, ale raz tylko, by później nie widzieć swego dobroczyńcy. Bo wdzięczność — to ciężar nad siły dziecka ulicy.
Od chwili, kiedy Antek zrozumiał jasno, że starzec ma prawo narzucić mu swą wolę w imię tego, co dlań uczynił — starzec stał mu się niemiłym, i w myśli jego powstał projekt: uciec.
Myśl ta przyczepiła go się, jak zmora, nie odstępowała go ani na chwilę. A jednak walczył z nią, nie poszedł za pierwszym podszeptem swej woli, swego chcenia.
Antek się zmienił.
Przerzucając podczas walki duchowej, różne plany, zatrzymał się na dwóch: albo pod nieobecność starca podpalić jego izbę, aby i jego muzeum i wszystko zniszczyć za sobą, aby nic go już nie wołało w te strony, albo powiedzieć mu, że chce iść, zażądać jego pozwolenia aby on sam dał mu prawo zerwania obowiązku... wdzięczności.
Chciał wyjść stąd zupełnie czysty, bez skazy albo popełnić wielką podłość.
Antek niezupełnie się jeszcze zmienił.
A starzec miał baczne oko, znał on charakter dzieci ulicy, dzieci, które rodziły się, wyrastały, żyły w nędzy i opuszczeniu i umierały pod jego wzrokiem. Spostrzegł on, co chłopcu odebrało humor i sen, co mu po nocach spać nie daje, co nie pozwala mu ani mówić swobodnie, ani śmiało w oczy mu spojrzeć.
Czekał: łudził się, że Antek zapłacze, i spłynie z duszy jego część trucizny. Ale Antek nie płakał...
Cicho i smutno było w izdebce warjata. Tylko w szafie, stanowiącej muzeum jego, coś szeptało. A może to myszy szelest sprawiały.
Antek siedział nad zeszytem i pisał streszczenie przeczytanej książki. Właściwie, nie pisał, lecz siedział oparty i pióro trzymał w ręce.
Przed oczami jego przesuwał się znów obraz Mańki. Czy ona wiele łez wylała od chwili, gdy się rozstali? Co ona tam robi? Co robi Jędrek? Oni się wówczas już uczyli w spokoju, gdy on biegał za posyłkami w sklepie, nalewał „kropelki“ w cukierni.
I w Antku wybuchła gwałtowna chęć prześcignięcia ich.
Starzec gotował na swej maszynce naftowej swoje proszki. Siedział zadumany na swoim ceratowym fotelu.
Przez drzwi, z korytarza, dobiegały przekleństwa, wypowiadane głosem basowym, pijackim. To kowal gromił swą żonę i dzieci.
W zaułku podwórza, przez szyby, widać było gromadę dzieci, oblegających cuchnący ustęp. Tu było stałe miejsce ich zabawy; tu mogły robić, co chciały, niczyje oko ich nie śledziło. „Warjat się nie liczył, bo co on tam wie?“
— Antek — zaczął starzec.
Chłopiec drgnął.
— Jeżeli ci u mnie bardzo źle, to ja ciebie nie chcę zatrzymywać... Poco masz uciekać, powiedz mi lepiej. Co, chcesz iść?
— Tak — szepnął ledwie dosłyszalnym głosem.
— Kiedy, jutro?
Chłopiec skinął głową.
— A no, trudno... Był tu u mnie przed tobą niejeden... Może znów znajdę kogoś... na dłużej. Bóg cię prowadź. A opowiadaj o mnie, opowiadaj o mojem odkryciu. Może znajdzie się ktoś, co myśl moją podchwyci.
Tego wieczora nic więcej nie mówili do siebie.
Antek położył się i zasnąć nie mógł, bo w szafie tak głośno grało.
Gdy pierwsze promienie słońca zabłysły na niebie, Antek uniósł się na swym sienniku.
— Idziesz? — zapytał starzec.
— Idę.
— Chcesz mi powiedzieć, dokąd?
— Do Zaruczaju.
— Napisz do mnie, Antku; jeżeli ten hrabia jest rozsądnym człowiekiem, to może jemu zapiszę swoje zbiory, swoje materyały do studjów, notatki i szkice. Napiszesz?
— Napiszę.
Antek ubrał się. Kwietniowe słońce odbijało się o mur i przez zakurzone szyby zakratowanego okna sączyło się nikłem światłem do izdebki.
A w szafie grało.
— Do widzenia — rzekł Antek.
Starzec przycisnął go do nagiej piersi. Antek nie ucałował ręki jego na pożegnanie.
— A tu masz na drogę.
Chłopiec wziął woreczek i szybko wyszedł.
Starzec obłąkany załkał. Zerwał się z łóżka, stanął bosemi, cienkiemi nogami na podłodze, sięgnął po buteleczkę pustą, i siedział tak długo w koszuli, opadającej mu z ramion, i zbierał łzy swoje...
— A jednak nie muszę ja być taki warjat, kiedy mu dobrze było ze mną przez rok cały — myślał smutnie.




Antek przeszedł ciemny korytarz. Zatrzymał się i spojrzał na podwórze. Myśli łamały się w jego głowie.
Znów jest wolny i znów sam.
Nie, nie jest wolny. Tam, w izbie, starzec trzyma nić jakąś, która się za nim snuje. Tam, w szafce, są łzy jego.
Wychodzi na ulicę. A nić snuje się dalej.
Pędzi go dziś ta sama siła, która nim miota od tak dawna. Co to za siła?
Antek rozgląda się. Niby nic się nie zmieniło, a jednak wszystko wydaje mu się innem, niż było. Jakieś uczucia nieznane pierś mu rozpierają. Pragnie wzlecieć w górę ptakiem, w górę, aż pod obłoki. Chce uczynić coś bardzo wielkiego, jakieś odkrycie znakomite, chce jakąś budowlę wznieść, chce mówić do kogoś, kochać kogoś. Co to wszystko znaczy?
Doznaje uczucia, jakby się zbudził ze snu ciężkiego, z maligny ciężkiej, dręczącej, jakby teraz dopiero przejrzał, jakby w samo słońce patrzył.
— Dlaczego ten warjat chce świat uszczęśliwić, kiedy on i tak jest piękny, radosny?
Usiadł na samotnej ławce skweru.
Pojedzie tam, do hrabiego. Zobaczy Mańkę. Musiała się zmienić. A może umarła? Nie, czemu miała umierać? Żyje, urosła, musi umieć więcej od niego. A może uciekła? Ale dokąd by? Zobaczy ją, napewno zobaczy, będzie z nią rozmawiał. Ona ździwi się, że i on nie taki prostak... Biedny warjat. I jakże on, Antek, mógł mu wierzyć? Z początku sądził, że to wszystko prawda, że można złe z duszy ludzkiej wydalić za pomocą związków chemicznych. Śmieszny był... Tak, Mańka musiała urosnąć. Chyba jej tam dobrze było. Lepiej, niż jemu... Zobaczy go, pozna, ucieszy się... Będą razem...
Antek marzył. Nic dziwnego: miał lat szesnaście. Natura związała marzenia z wiekiem młodzieńczym, a nie ze stanowiskiem społecznem... Gdybyśmy chcieli wsłuchać się w rojenia „dzieci ulicy“ — nie byłyby one nam tak obce... To, co stary ślusarz fabryczny nazywał chorobą, to, co Zośkę pchnęło na drogę upadku, co Jóźka Bzika pędziło do Ameryki, w nieznane światy — to był głód wrażeń zbudzonej duszy, która wzlotów pożąda, do podniebia dąży, na szczyty pędzi. Byle ręka bratnia, byle serce życzliwe, umysł kierujący — a w duszę zbudzoną kłaść skarby uczuć i myśli można.
Antek marzył. Przed oczami jego przesuwały się obrazy, coraz piękniejsze. Zkąd się to brało, nie wiedział. Widywał i dawniej coś podobnego. Czasem, podczas czytania, zamykał oczy i widział wyraźnie osoby, o których czytał, ale dziś inaczej jest jakoś.
Był tak spokojny, a pełen uniesień, pewien siebie, a pełen oczekiwania, wesoły, a zadumany.
Biedny ten warjat poczciwy. Może hrabia weźmie go do siebie? Niechby sobie zajął jeden pokój i pitrasił do końca życia.
Antek wstał i poszedł na dworzec. Długo przeglądał nazwy stacyj, nim przypomniał sobie nazwę tej, od której droga prowadziła do Zarucza.
Pociąg odchodził za dwie godziny.
Antek szedł plantem, między szynami. Widział nad sobą wielki kawał nieba, wokoło wielką przestrzeń. A jednak i tu odczuwał ścieśnienie. Pamięta, jak ciasno mu było w tych sklepach, gdzie służył, jako chłopiec na posyłki. Ale tam był sklep duszny, zakurzony, a tu jest pole szerokie.
Oto drzewo rośnie przy drodze. Schodzi z nasypu, siada pod drzewem na kamieniu. Po chwili pociąg przelatuje.
Antek przypomina sobie, że kiedyś widział coś bardzo podobnego. Kiedy to było?
I wówczas pociąg biegł, a on z dołu przyglądał się. To było wieczorem. Tak, wieczorem. Okna wagonów były oświetlone.
Dreszcz nim wstrząsnął. Wie już. Po spotkaniu się z ojcem, biegł do Jóźka Bzika wtedy, do karczmy na szosie.
I to, co w myśli jego tkwiło, jako maligniane, ciężkie wspomnienie — stanęło mu przed oczami wyraźnie.
Maślarz, dzieci pod krypą, ojciec Maślarza w piwnicy, szulernia, fanciarka. Jak źdźbło piasku i liście zeschłe, pędzone wiatrem, zaczęły tańczyć przed nim wszystkie postacie, które widział. „Chwyciło go.“
Powstał z kamienia i szedł szybko. Wracał w stronę miasta. Chciał wyjechać natychmiast, bo czuł, że go ciągnie ta „siła“ do piwnicy Maślarza, do Bzika, do szynku, pod krypę. Czuł, że jeśli teraz na krok oddali się od dworca, jeśli jeden kieliszek wódki wypije, to już nigdy Mańki nie zobaczy, to pozostanie tu na zawsze.
Bał się, bo czuł, że siła, która go pcha, mocniejsza jest stokroć od nici, którą związany jest z Zaruczem, tam, i izbą warjata, tu, na Pradze. Chodził szybko i głośno stąpał po podkładach, bo chciał zagłuszyć swe myśli i strach.
— Jezus, Marya! — szeptał — ratuj, ratujcie!
W skroniach krew mu biła. Co serce głośno uderzy, to w moment później puknie w skroniach, i gorąca fala mózg zalewa.
— Jezus, Marya! ratujcie mnie!
Już stoi na peronie, jedna sala dzieli go od ulicy. Czy przejść tę salę, czy zostać? Zatrzymał się przed drzwiami i patrzał. Tam, za rzędem dorożek, widnieje szyld: „Sprzedarz wódek.“ Iść tam, czy nie?
Nagle tragarz odpycha go na bok.
— Nie stać na drodze!
Odsuwa się. Obok niego przechodzi konduktor.
— Panie konduktorze, mogę bez biletu?
— Dokąd.
Wymienia nazwę stacyi.
— Idź do służbowego.
— Gdzie?
— Ostatni. Tylko tamtą stroną.
Antek przeskakuje przez wagon. Zachodzi od strony przeciwnej.
A! nareszcie. Odetchnął. Jeszcze drżał ze strachu.
— Boże, jakie to straszne było! — szepce.
Pierwszy, drugi, trzeci dzwonek.
Jadą.
Konduktor wchodzi. Zaczynają rozmawiać.
— Do rodziców jedziesz?
— Tak.
— W terminie jesteś?
— Tak.
— Ile masz do wyzwolenia?
— Dwa lata.
— I puścili cię?
— Matka chora.
— U stolarza?
— Nie, szewca.
Antek kłamał, czynił to prawie bezwiednie. Tak mu odpowiedzi same się tworzyły.
— Może już matka umarła?
— A może.
— A braci, siostry masz?
— Pięcioro.
— No, siedź tu, tylko się nie wychylaj. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Antek wdzięczny jest konduktorowi, że się nim zajmuje, że wypytuje go, że opiekę nad nim roztacza.
W głosie konduktora brzmi nuta życzliwości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.