Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starzec wstał. Jego postać wyniosła zarysowała się poważnie w półcieniu nędznej izdebki.
— Rozumiesz, Antku, co znaczy wydalić z duszy ludzkiej samolubstwo, wszystko, co podłe, wszystko, co nikczemne, wszystko, co nędzne? Wówczas... zostałoby... tylko... dobro. A w duszy każdego człowieka jest dobro. Jest, rozumiesz, jest! Tylko ludzie to dobro które w ich duszy jest, usypiają paleniem tytoniu, piciem wódki, tysiącznemi rozrywkami, tańcami, strojeniem się, żarciem, balami i licho wie czem... Ale jeśli to złe wydalić, zostanie tylko dobro. Ludzie będą dobrzy, Antku. Rozumiesz? Ludzie będą się kochali, wszyscy ludzie, rozumiesz? Będą sobie braćmi, rozumiesz? Nie będzie samolubstwa, ani podłości, rozumiesz, Antku?
W oczach starca — warjata świeciły łzy, na policzkach pomarszczonych zapłonęły rumieńce.
Antkowi serce mocno biło w piersi.
— A ty pytałeś mnie, jak usunąć ten osad zła? Powiedziałem ci, że to jest moje odkrycie. Właściwie to nie jest odkrycie jeszcze, ale przypuszczenie. Ale tu potrzebne są liczne doświadczenia, próby, potrzebne mi są pracownie, pomoc uczonych, odpowiednie urządzenia, środki materyalne — pieniądze. Ja w tych warunkach nie mogę pracować, ja dopiero zebrałem sobie materyały. A zbierałem je lat czterdzieści. I boję się, że umrę, i to wszystko zmarnieje, zginie... Zapisałem swoje zbiory i notatki akademii Krakowskiej, ale oni powiedzą, że to notatki warjata, i zniszczą to, spalą. Nie mam nikogo, ktoby się zajął po mojej śmierci tą sprawą... O, Antku, jak ja boję się śmierci... Zostań