Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na zawsze od „ulicy“, która wytrzeszczała nań swe ślepia, jak by z zapytaniem: „kiedyż to, dziecię moje, powrócisz do mnie, matki twej, piastunki i wychowawczyni?“
Zrazu nieświadomie myśl ta błądziła w jego głowie, ale coraz natrętniej go napastowała.
A starzec przykuwał go do siebie, miał prawo żądać od niego zapłaty za swą pracę, za opiekę nad nim. To go gniewało. Czuł, że obowiązkiem jego było mieć wdzięczność dla manjaka, a nie zmienił się aż tak bardzo, by wdzięczność nie miała mu być wstrętnym ciężarem.
Bo dziecię ulicy nienawidzi tych, którzy za swe dobrodziejstwa żądają wdzięczności. Wykpić, zdobyć oszustwem lub kradzieżą, wyżebrać wreszcie, ale raz tylko, by później nie widzieć swego dobroczyńcy. Bo wdzięczność — to ciężar nad siły dziecka ulicy.
Od chwili, kiedy Antek zrozumiał jasno, że starzec ma prawo narzucić mu swą wolę w imię tego, co dlań uczynił — starzec stał mu się niemiłym, i w myśli jego powstał projekt: uciec.
Myśl ta przyczepiła go się, jak zmora, nie odstępowała go ani na chwilę. A jednak walczył z nią, nie poszedł za pierwszym podszeptem swej woli, swego chcenia.
Antek się zmienił.
Przerzucając podczas walki duchowej, różne plany, zatrzymał się na dwóch: albo pod nieobecność starca podpalić jego izbę, aby i jego muzeum i wszystko zniszczyć za sobą, aby nic go już nie wołało w te strony,