— Tak.
— Masz duszę, chłopcze, masz... Jeżeli nie znudzisz się u mnie, nie uciekniesz mi, to, kto wie, może tobie przeznaczonem jest poprowadzić dalej moje dzieło... A ty wiesz, kto ja taki?
Antek zawahał się.
— No, no, mów śmiało. No... warjat jestem.
I roześmiał się. Przystanął. Znów głęboko wpatrzył się w oczy Antka i szepnął:
— Nie, nie mylę się. Ty masz duszę.
Szli, milcząc obok siebie. Antek był zaciekawiony; poznaje nową istotę, która wyróżnia się z pośród znanych mu osób... Co ten mu przyniesie, dokąd ten chce go zaprowadzić?
Antek szedł za nim bez najmniejszego niepokoju i radości, jak człowiek, którego mało obchodzi, dokąd los go rzuci. Pragnął tylko mieć kogoś, iść z kimś, byle nie sam, tak strasznie, potwornie sam.
Starzec prowadził go przez wał praski, skręcił w ulicę Brukową, znów minął parę ulic poprzecznych i wszedł w podwórze, z podwórza na prawo w długi ciemny korytarz. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi nizkie. Starzec wprowadził Antka do swego pokoju.
W pokoju stało łóżko między drzwiami i oknem. Zakratowane okno wychodziło na niewielki zaułek podwórza. Przy łóżku stół, na stole kilkanaście flaszek z płynami, pudełek od lekarstw, podstawek z proszkami, szklanek, i maszynka naftowa. Przy stole stała zamknięta nizka szafka na szafce książki stare, podar-
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/194
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.