Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tysięcy sześćset siedmdziesiąt pięć gatunków łez... Patrz, co za wspaniały materjał dla badaczy. Chciałbym jeszcze doczekać chwili, gdy stu uczonych pod mojem kierownictwem weźmie się do badania tych łez... Pisałem listy do wszystkich milionerów świata, do wszystkich uczonych. I co chcesz? Nawet Pasteur mi nie raczył odpowiedzieć. A przecież prosta grzeczność nakazywała odpisać. Jestem warjat? Doskonale. Ale i względem obłąkanych obowiązują przecież jakieś względy grzeczności. Zobaczę, co mi Wiktorja odpisze.
Usiadł wyczerpany i drżący i mówił dalej głosem skargi.
— Przecież tu nie idzie o drobiazg, ale o rzecz pierwszorzędnej wagi. I pisałem im, że nie żądam żadnego wynagrodzenia, nawet sławy. Niech weźmie on i niech on się wsławi. Może nie chcą, by polak rozgłosił swe imię po świecie całym. Więc niech będzie anglik, niemiec, mnie wszystko jedno... Przecież ja w to życie włożyłem.
Opuścił głowę na piersi, zadumany.
Antkowi mocno serce biło.
— Poczekaj, zaraz: przekonam cię, co tu pracy włożyłem.
Zbliżył się do szafki, wyjął flaszeczkę z numerem 745. Wziął gruby, obdarty zeszyt, pożółkły, zapisany drobnem, równem pismem i zaczął czytać:
— „54 krople łez. Otrzymałem je od sąsiadki, szwaczki, lat 28. Są to łzy matki. Lekarz powiedział jej w szpitalu, że dziecię jej może ocalić od śmierci tylko wiejskie powietrze, dobre mleko, a przedewszystkiem