Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

albo powiedzieć mu, że chce iść, zażądać jego pozwolenia aby on sam dał mu prawo zerwania obowiązku... wdzięczności.
Chciał wyjść stąd zupełnie czysty, bez skazy albo popełnić wielką podłość.
Antek niezupełnie się jeszcze zmienił.
A starzec miał baczne oko, znał on charakter dzieci ulicy, dzieci, które rodziły się, wyrastały, żyły w nędzy i opuszczeniu i umierały pod jego wzrokiem. Spostrzegł on, co chłopcu odebrało humor i sen, co mu po nocach spać nie daje, co nie pozwala mu ani mówić swobodnie, ani śmiało w oczy mu spojrzeć.
Czekał: łudził się, że Antek zapłacze, i spłynie z duszy jego część trucizny. Ale Antek nie płakał...
Cicho i smutno było w izdebce warjata Tylko w szafie, stanowiącej muzeum jego, coś szeptało. A może to myszy szelest sprawiały.
Antek siedział nad zeszytem i pisał streszczenie przeczytanej książki. Właściwie, nie pisał, lecz siedział oparty i pióro trzymał w ręce.
Przed oczami jego przesuwał się znów obraz Mańki. Czy ona wiele łez wylała od chwili, gdy się rozstali? Co ona tam robi? Co robi Jędrek? Oni się wówczas już uczyli w spokoju, gdy on biegał za posyłkami w sklepie, nalewał „kropelki“ w cukierni.
I w Antku wybuchła gwałtowna chęć prześcignięcia ich.
Starzec gotował na swej maszynce naftowej swoje proszki. Siedział zadumany na swoim ceratowym fotelu.