Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pędzi go dziś ta sama siła, która nim miota od tak dawna. Co to za siła?
Antek rozgląda się. Niby nic się nie zmieniło, a jednak wszystko wydaje mu się innem, niż było. Jakieś uczucia nieznane pierś mu rozpierają. Pragnie wzlecieć w górę ptakiem, w górę, aż pod obłoki. Chce uczynić coś bardzo wielkiego, jakieś odkrycie znakomite, chce jakąś budowlę wznieść, chce mówić do kogoś, kochać kogoś. Co to wszystko znaczy?
Doznaje uczucia, jakby się zbudził ze snu ciężkiego, z maligny ciężkiej, dręczącej, jakby teraz dopiero przejrzał, jakby w samo słońce patrzył.
— Dlaczego ten warjat chce świat uszczęśliwić, kiedy on i tak jest piękny, radosny?
Usiadł na samotnej ławce skweru.
Pojedzie tam, do hrabiego. Zobaczy Mańkę. Musiała się zmienić. A może umarła? Nie, czemu miała umierać? Żyje, urosła, musi umieć więcej od niego. A może uciekła? Ale dokąd by? Zobaczy ją, napewno zobaczy, będzie z nią rozmawiał. Ona ździwi się, że i on nie taki prostak... Biedny warjat. I jakże on, Antek, mógł mu wierzyć? Z początku sądził, że to wszystko prawda, że można złe z duszy ludzkiej wydalić za pomocą związków chemicznych. Śmieszny był... Tak, Mańka musiała urosnąć. Chyba jej tam dobrze było. Lepiej, niż jemu... Zobaczy go, pozna, ucieszy się... Będą razem...
Antek marzył. Nic dziwnego: miał lat szesnaście. Natura związała marzenia z wiekiem młodzieńczym, a nie ze stanowiskiem społecznem... Gdybyśmy chcieli