Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napisz do mnie, Antku; jeżeli ten hrabia jest rozsądnym człowiekiem, to może jemu zapiszę swoje zbiory, swoje materyały do studjów, notatki i szkice. Napiszesz?
— Napiszę.
Antek ubrał się. Kwietniowe słońce odbijało się o mur i przez zakurzone szyby zakratowanego okna sączyło się nikłem światłem do izdebki.
A w szafie grało.
— Do widzenia — rzekł Antek.
Starzec przycisnął go do nagiej piersi. Antek nie ucałował ręki jego na pożegnanie.
— A tu masz na drogę.
Chłopiec wziął woreczek i szybko wyszedł.
Starzec obłąkany załkał. Zerwał się z łóżka, stanął bosemi, cienkiemi nogami na podłodze, sięgnął po buteleczkę pustą, i siedział tak długo w koszuli, opadającej mu z ramion, i zbierał łzy swoje...
— A jednak nie muszę ja być taki warjat, kiedy mu dobrze było ze mną przez rok cały — myślał smutnie.




Antek przeszedł ciemny korytarz. Zatrzymał się i spojrzał na podwórze. Myśli łamały się w jego głowie.
Znów jest wolny i znów sam.
Nie, nie jest wolny. Tam, w izbie, starzec trzyma nić jakąś, która się za nim snuje. Tam, w szafce, są łzy jego.
Wychodzi na ulicę. A nić snuje się dalej.