Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mijały tygodnie i miesiące, a w ich cichem życiu nie zaszła zmiana.
Antek się rozwijał. Jeśli obserwował on życie i ludzi od bardzo dawna, to czynił to bezwiednie wówczas, odruchowo. Teraz począł uświadamiać sobie, czego on szuka, na co patrzy.
Między przeszłością jego i teraźniejszością stała postać starca, obłąkanego marzyciela, który łzy zbierał, by je badaniu poddać i wykryć skład tych łez. W umyśle Antka układało się wszystko bezładnie, chaotycznie. Czasem, gdy w nocy, leżąc na sienniku, rzuconym na podłogę, wpatrywał się w szafkę, stanowiącą muzeum starca, zdawało mu się, że jakiś szept tam słyszy. Z początku przerażał go ten szept, potem przywykł do niego, ale zrozumieć go nie był w stanie.
Mijały tygodnie i miesiące, a w ich cichem życiu żadna nie zaszła zmiana. Życie Antka związane było z życiem starca-warjata, a starzec żył złudzeniem.
Dlaczego Antek nie uciekł od niego? Dlaczego nie pociągała go teraz ulica? Dlaczego on bał się nawet ulicy, która go wychowała, bał się nerwowo, silnie?
Gdy wczytał się w książkę, której treść przewyższała siły jego umysłu, gdy wsłuchał się w zawrotną mowę swego mistrza — ogarniało go przerażenie przed tem dawnem życiem, z którem nie zerwał jeszcze, które mogło znów go wciągnąć i wchłonąć.
Był to stan bolesny, maligniany, chorobliwy niemal. Antek przeczuwał, że musi nastąpić chwila przesilenia, i obawiał się jej całą duszą. Przyszłość stawała przed nim w kolorach ciemnych, niemal czarnych.