Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto drzewo rośnie przy drodze. Schodzi z nasypu, siada pod drzewem na kamieniu. Po chwili pociąg przelatuje.
Antek przypomina sobie, że kiedyś widział coś bardzo podobnego. Kiedy to było?
I wówczas pociąg biegł, a on z dołu przyglądał się. To było wieczorem. Tak, wieczorem. Okna wagonów były oświetlone.
Dreszcz nim wstrząsnął. Wie już. Po spotkaniu się z ojcem, biegł do Jóźka Bzika wtedy, do karczmy na szosie.
I to, co w myśli jego tkwiło, jako maligniane, ciężkie wspomnienie — stanęło mu przed oczami wyraźnie.
Maślarz, dzieci pod krypą, ojciec Maślarza w piwnicy, szulernia, fanciarka. Jak źdźbło piasku i liście zeschłe, pędzone wiatrem, zaczęły tańczyć przed nim wszystkie postacie, które widział. „Chwyciło go.“
Powstał z kamienia i szedł szybko. Wracał w stronę miasta. Chciał wyjechać natychmiast, bo czuł, że go ciągnie ta „siła“ do piwnicy Maślarza, do Bzika, do szynku, pod krypę. Czuł, że jeśli teraz na krok oddali się od dworca, jeśli jeden kieliszek wódki wypije, to już nigdy Mańki nie zobaczy, to pozostanie tu na zawsze.
Bał się, bo czuł, że siła, która go pcha, mocniejsza jest stokroć od nici, którą związany jest z Zaruczem, tam, i izbą warjata, tu, na Pradze. Chodził szybko i głośno stąpał po podkładach, bo chciał zagłuszyć swe myśli i strach.