Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ze mną, będziemy razem pracowali. Tyś dziecko jeszcze prawie, ja ciebie nauczę tego, co umiem. Ja niewiele umiem. Sam się uczyłem. Ojciec mój — chłop. Bił mnie, gdym brał się do książki. Uciekłem z domu, tułałem się. Nikt mi nie dopomógł. A jednak, widzisz, gdybym miał fundusze, byłbym największym w świecie człowiekiem.
Wyprostował się dumnie, aż głową pułapu dostawał, oparł rękę na ramieniu Antka.
Antkowi serce mocno biło.
— Ty powiesz, może, Antku, że nie potrzeba żadnych płynów, że i tak, bez chemicznych sposobów, można wyrwać zło z duszy człowieka. Masz słuszność. Jak ci powiem, na czem polega moje odkrycie, to zrozumiesz mnie lepiej... Masz słuszność... Sama dusza pod wpływem bodźców duchowych, oczyszcza się ze zła, jak ten płyn, który ci pokazałem, z trucizny. I może to zrobić wychowanie w dzieciństwie, a cierpienia w wieku starszym. Tak, ale kto ma wychowywać? Rodzice? A ich kto wychował? Tak, więc to złe z duszy rodziców sączy się w duszę dzieci. I, widzisz, Antku, nie wszyscy cierpią, tak, jak należy. Bo nie każde cierpienie oczyszcza duszę z trucizny; są takie, które bardziej ją jeszcze zatruwają... A mój wynalazek zamieniłby odrazu ludzi w aniołów. A tak, kto wie, ile wieków złe z dobrem, podłość z cnotą walczyć jeszcze będzie musiało. A tak kto wie, ile miljardów ofiar zabije podłość, nim cnota zwycięży wreszcie.
I łzy zaszkliły się w oczach obłąkanego.