Dzieci ulicy/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Masz duszę.

Na Czerniakowskiej nie pytano Antka, gdzie był i co porabiał przez długie trzy miesiące. Przyszedł, więc jest, i koniec.
Młody chłopiec, zaciągnęli go, ale się wyrwał; tem lepiej, że przeszedł raz włóczęgę, jest teraz pewniejszy; choć kto wie... Jeszcze nieraz wpadnie w ręce łobuzów... Tak, dziesięciu zginie marnie, jeden się ocali. Wie o tem, zna to wszystko stary ślusarz fabryczny, zna i zięć jego, dorożkarz. Widywali oni niejednego chłopca mądrego, zwinnego, co to zdawało się, że wyrośnie na człowieka zdolnego, pracowitego, a tu „złe najdzie“ na chłopaka, i po nim... Inny będzie cichy, i całe życie niezdara. Oj, szkoda chłopców. Żeby to jakaś pomoc, opieka, albo co... ale tak.
Rozumując w ten sposób, ślusarz nie wypytywał Antka o nic, żeby go nie „urazić, nie odstręczyć“ od siebie. Karmił go, dał mu kąt i czekał, co dalej będzie, i obawiał się, że mu Antek znów zniknie — już na zawsze.
A chłopcu tak było straszno, i nie wiedział, co go dręczy, co go prześladuje w jego bezcelowych wędrówkach po mieście.
Niedziela. Gwarno na placu Witkowskim. Tu sprzedają psy, króliki, gołębie, szczygły, wiewiórki. Klatki pozawieszane na parkanach. Ciągnie się szereg straganów. A taka moc ludzi, jak mrówek w mrowisku.
Antek przesuwa się miedzy tłumem i czuje się bardzo samotnym. Widzi chłopców, wyrostków, jak nawołują się, śmieją, kręcą, rozprawiają. Niedawno i on miał przyjaciół, należał do kogoś, teraz znów jest tak bardzo sam jeden, jak wówczas w cukierni lub księgarni.
I czuje Antek, że nie przyłączyłby się do tych rozbawionych, wesołych terminatorów rzemieślniczych, którzy cały tydzień siedzą w warsztatach, nachyleni nad pracą, kołyszą majstrowi dzieci, czyszczą buty całej rodzinie, chodzą na posyłki, a ot w niedzielę tak się cieszą, jakby im było najlepiej w świecie.
— Głupcy — szepce Antek i idzie dalej.
O, tam znów chłopaki „ocwaniają“ głupiego chłopka. Chłop ma na furze klatkę z gołębiami. Obstąpiła go cała gromada i żąda „pokazania“ gołębi. Już cztery gołębie są w rękach chłopców. Wówczas jeden zacina konia, koń rusza. Chłop nie wie, czy zatrzymywać furę, czy odbierać od chłopców gołębie. Sekundę trwa wahanie. Tłok: koń może kogoś „rozjechać“, będzie kram, gwałt, policja. Chwyta za cugle, zatrzymuje furę. Rozgląda się: ani chłopców, ani gołębi. A no, trudno.
Antek patrzy, i nie bawi go to dzisiaj wcale. I smutno mu, choć słońce świeci jasno na niebie, i pusto mu, choć taka moc ludzi wokoło.
Dlaczego tak jest, co się z nim stało?
Wraca do domu. Siada przy oknie na stołku i patrzy, jak kobiety krzątają się po izbie. Dzieci obstępują go, jedno wdrapuje mu się na kolana. Antek gładzi płową główkę Janinki. Smutno mu.
Przychodzi ślusarz z kościoła. Antek odsuwa dzieci, wstaje. Chciałby wyjść, nie wie, dokąd.
— Siedzę wam tu na karku i nic nie robię — mówi i rzecz dziwna, czuje, że krew mu uderza do twarzy.
— Nic nie szkodzi — mówi ślusarz — odpocznij sobie, bo jesteś chory teraz. Jak sobie co znajdziesz, to nam oddasz.
Antek dziwi się: jak to, on jest chory. Może być, że jest chory, może dlatego tak mu dziwnie, że jest chory.
— A co mi jest? — pyta.
— Co ci jest? Ja, widzisz, nie umiem ci tak powiedzieć, jak potrzeba. Ale, widzisz, ja w twoim wieku to samo miałem. To jest, widzisz, ja ci powiem, jak ze mną było. A było tak: byłem, jak i ty, sierota. Miałem, widzisz, dziewięć lat, jak mi ojciec umarł. Więc też, uważasz, to tu, to tam, rozmaicie. Niema co, jest dosyć wesoło w kompanji. Latem łapaliśmy ryby, zastawiali na Kępie sieci na ptaszki. Kąpało się całe dnie. Wesoło było. A w zimie znów ślizgawka, śnieg. Łaziliśmy po lodzie. Raz złapaliśmy kota, przylepiliśmy mu do nóg mazią łupiny od orzechów. Puściliśmy na lód, a za nim psa. Kocisko „wyrywał“ i ślizgał się i przewracał, a pies za nim. Co się rozpędzi, to buch! i leży. I tak ciągle. Raz, ja ci już wszystko mówię, żebyś mnie zrozumiał, miałem już ze trzynaście lat. A zawsze mały byłem: i ojciec mój był niski. Więc mnie okropnie lubili, bo byłem taki zręczny. I zawsze ze starszymi.. Więc raz na Ordynackiej pakuję rękę do kieszeni jednemu. A ten poczuł i łap mnie za rękę. Drugi, Paweł, z którym byłem (w więzieniu umarł, świeć mu Panie), pchnął go. Ale ten nie puścił. „Co pan odemnie chce?“ — wołam. A on mówi: „źle robisz, chłopcze.“ „A co ja robię?“ — pytam. A on mówi: „nie bój się, nie oddam cię do policyi.“ A no, myślę sobie, będzie teraz trajlowanie. A on nic, tylko mówi: tak a tak się, mówi nazywam (Nazywał się Piotr Wiśnicki), jestem, mówi, ślusarz, mam warsztat tu i tu, mówi (na Ordynackiej, u rzeźniczki), i, mówi, jak ci zacznie być tak smutno i nijako, to przyjdź do mnie. Ja nic nie rozumiałem z tego wszystkiego. Dopiero widzisz, po jakim roku jak mnie „chwyciło,“ jak mnie zdusiło, tom sobie wcale rady nie mógł dać. I ja tak jak ty teraz, nie wiedziałem, co mi jest. Ciągle bym tylko chodził po ulicach i płakał. Ani, pić, ani jeść, ani kraść (ja ci, widzisz, już wszystko mówię), tylko Bóg wie co. Tamten, widzisz, zrozumiał, że ze mną tak będzie. I, widzisz, tak ci coś dwa miesiące łaziłem bez głowy, a do niego wstydziłem się iść. Aż mnie sam spotkał i poznał. I jak tylko spojrzał na mnie, odrazu poznał, co się ze mną dzieje.
— Aha, powiada, przyszła choroba na ciebie.
Chciałem uciekać, ale mnie złapał za rękę.
— Chodź ze mną, to cię wyleczę — powiada.
— Kiedy ja nie chory, mówię.
— Chory, chory jesteś — powiada.
Już mu się nie opierałem, tylko szedłem za nim. Całe dwa tygodnie niczego mi się tknąć z roboty nie pozwolił, a tylko prosił, żebym od niego nie uciekł. „Bo zmarniejesz,“ powiada. No, i widzisz „odeszło mi,“ potem wziąłem się do roboty, ożeniłem się. Oj, żeby ten Wiśnicki jeszcze naukę miał, toby z niego mogło co być. Tak ci umiał do duszy przemówić. Śmieli się z niego, że cały jego warsztat — to sami złodzieje. I tak było. I on sam to mówił. A jakeśmy go kochali. Bo widzisz, on umiał mówić do ludzi. A jak się upił, jak zaczął prawić, to było słuchać. A pił, biedaczysko, pił. „Dusza, mówił, lżejsza jest od wódki, więc, jak wypić dużo, to ona do góry wypływa,“ mówił. Widzisz Antek, jaka to jest nasza choroba. I każdy ją musi przejść. I widzisz, w tej chorobie — to można każdego, najgorszego, na dobrą drogę naprowadzić. Ale jak kto w tej chorobie niema opieki i pomocy, to już przepadł: albo kryminał, albo szpital.
Antek słuchał tej mowy dziwnej, napozór bez związku skleconej, a jednak tak prawdziwej. Przyszedł mu na myśl Józiek Bzik i wielu innych chłopców, przypomniał sobie rozmowy z nimi. Tak, i oni są chorzy.
— A proszę pana Wojciecha, czy w tej chorobie nie pomaga wódka.
— Oj, nie, Antek, nie pomaga, a bardzo szkodzi. Bo, widzisz, to jest taka choroba, że tu myślisz o tem, o czem nie chcesz myśleć i widzisz to, czego nie chcesz widzieć. Więc jak napijesz się, to usypiasz to wszystko. A tu właśnie trzeba przecierpieć i przemyśleć, to potem zagoi się, i już masz spokój. Chociaż wraca to potem, wraca. Ja dziś jeszcze czasem czuję, że wraca, ale jak wrócę do domu, jak mnie obsiądą dzieciska, tak „odejdzie“.
— A czy każdy musi mieć tę chorobę?
— Nie, Antek, nie każdy. Jak który od dziecka jest zahukany, zabity, zagnębiony, a jeszcze z przyrodzenia nie bardzo bystry, to wiek przeżyje i nic. Ale taki, jak ty, wesoły, oblatany, to musi... Więc, widzisz, Antek, ty siedź sobie u nas, nikt ci złego słowa nie powie, a potem weźmiesz się do roboty, ożenisz, i będziesz porządnym człowiekiem.
Antkowi raźniej się jakoś zrobiło. Od chwili, kiedy przekonał się, że jest chory, uspokoił się trochę. Siadywał w domu najczęściej, rozmawiał z dziećmi; wśród nich było mu najlepiej. Ale czasem rwało go coś na ulicę. Nie chciał wyjść, bo wiedział, że znów zwiększy się jego choroba, ale nie mógł oprzeć się chęci wybiegnięcia.
Stanął czasem przed oknem ochrony i patrzał. Słuchał, jak dzieci śpiewały. Widział, jak ochroniarka chodziła między niemi, zachęcała do zabawy. Widział, jak siostra miłosierdzia krzątała się podczas obiadu. I smutek go ogarniał, ale jakiś miły, wesoły smutek.
Nie chciał oderwać się od okna, a jednak nie mógł długo się przypatrywać.
To znów poszedł do znajomego rzemieślnika i przyglądał się robocie.
Ale najdrobniejszy szczegół mógł go znów wyprowadzić z równowagi.
Widział raz, jak stróż prowadził obdartego chłopca do cyrkułu. Chłopiec wyrywał się, płakał, całował stróża po rękach, prosił. I Antek czuł, że zmora znów go dusić zaczyna. Uciekł do domu.
Z wycieczek swych Antek jednę ważną wiadomość przyniósł: są czytelnie bezpłatne, gdzie można książki otrzymywać.
Znów powróciły wieczory, spędzane na czytaniu. Coraz to inne postacie, rzeczywiste lub wyśnione w wyobraźni autora, zaludniały poddasze. Znów czarne oczy Zośki wpatrywały się uporczywie w usta Antka.
Choroba ustępowała. Antek począł oglądać się za robotą. Do rzemiosła nie chciał iść. Nie chciał pracować za darmo, a przedewszystkiem nie chciał rozstawać się z opiekunami swymi i... Zośką garbatej.
I po kilku dniach rozglądania się otrzymał Antek urząd roznosiciela kurjera. Wstawał teraz o piątej rano, biegł do redakcyi, odbierał swoją liczbę egzemplarzy, a potem jazda od domu, do domu, z piętra na piętro.
Uskarżali się na to zajęcie ludzie starsi, którzy już nogi pozrywali na bieganiu. Dla Antka było to miłe zajęcie. Uskarżali się ludzie żonaci, którzy z siedmiu rubli miesięcznie nie mogą wyżywić rodziny, dla Antka zapłata taka wystarczała.
Co będzie później, mało go obchodziło. Dorożkarzem, posłańcem — zostanie, wszystko jedno. Byle nie siedzieć w dusznej izbie, pochylonym nad robotą. Jemu powietrze, przedewszystkiem powietrze potrzebne było do życia...
I byłby szedł Antek tą nową drogą, na którą pchnęło go życie, gdyby nie jeden wypadek. Bo trzeba wiedzieć, że między życiem dziecka ulicy i dziecka salonu, olbrzymia istnieje przepaść. Dziecko salonu idzie wązką ścieżką, po której prowadzą je rodzice i szkoła; jak koń dorożkarski, idzie po równej drodze, a oczy zasłonięte ma klapą, by patrzało prosto przed siebie, nie w prawo, nie w lewo. A dziecię ulicy pchane jest życiem przez szeroki gościniec, i nic nie krępuje go w patrzeniu, słuchaniu, myślach i czynach.
Antek kochał Zośkę. Nie zdawał sobie sprawy ze swego uczucia, nie myślał o niem. Uczył ją, ona słuchała go, gdy czytał, czasem z nią rozmawiał, i nic więcej.
A jednak, gdy Antek zobaczył raz Zośkę w towarzystwie jakiegoś pana w cylindrze, w czarnem palcie, w rękawiczkach, to krew w nim zagrała. Przypomniał sobie, co mu Józiek Bzik powiedział, i czuł, że wściekłość wstępuje mu w ręce, w nogi, w piersi i w mózg.
Pan w rękawiczkach pożegnał Zośkę, uścisnął jej rękę, uchylił kapelusz. Zośka była zarumieniona, a oczy jej błyszczały zupełnie tak samo, jak wówczas, gdy on czytał wieczorem jaką powieść.
Zbliżył się do dziewczyny drżący, zmieniony i bez wstępów zapytał groźnie.
— Zośka, kto to?
— Nikt — odparła ona.
— Co to za facet? Zkąd go wytrzasnęłaś?
— Odczep się i już.
— Nie odczepię się, matce powiem.
— To sobie powiedz.
Antek zrozumiał, że gniewem nic nie pomoże, a zaszkodzi raczej.
— Zośka, po co ty to robisz?
— A co ja robię? Zwariowałeś, czy co?
— Zośka, ty wiesz, co on chce z tobą zrobić.
— A zkąd ja mam wiedzieć?.. Może się chce ożenić.
— A tak, ożenić — ze złością potwierdził Antek.
— A dlaczego nie?
— Głupia jesteś.
— A ty mądry.
Szli kilka kroków obok siebie.
— Słuchaj, Zośka — zaczął znów Antek — ty wiesz przecie, że ja ci dobrze życzę.
Dziewczyna spojrzała mu w oczy.
— No wiem. Bo co?
— Pamiętaj, żebyś nie poszła na poniewierkę.
— Nie bój się.
— Pamiętaj, Zośka, ty nie masz nikogo, ktoby się za ciebie „zastąpił“. A on hycel dobrze wie.
— Tylko mu nie wymyślaj.
— On ci mówi pewnie tak, jak ci w książkach. Oni to umieją, oj! oj! Jak byłem w cukierni, to się nasłuchałem. Potem się śmieją i chwalą... Powiedz, Zośka, on ci się podoba.
— A pewnie, że się podoba. A co mi to szkodzi, że się powłóczy. U nas każda ma takiego, śmieją się z nich.
— A śmieją, śmieją, aż zapłaczą. Słuchaj, Zośka, ja widzisz, znam ciebie, ja wiem, ileś ty już głodu i pracy zaznała, ja wiem, jak ty w śnieg i mróz w lekkim paltociku chodzisz i zębami dzwonisz. Ja wiem, że ty sama na świecie, ja wiem, jak wam ciężko, jak ty chcesz się uczyć, jak ty masz w duszy dużo dobrego. I ja tobie dobrze życzę, ja chcę, żeby tobie dobrze było, żebyś ty miała trochę wesela w życiu. Ja wiem, żeś ty młoda i ładna. A taki co? On od dziecka tylko żarł dobrze i spał miękko, nie naorał się, nie naziębił, nie nagłodził. A teraz wyrosł, to się bawić chce. On ciebie nie będzie szanował, jego tam wszystko mało obchodzi.
Zośka szła w milczeniu.
— No co? kto ma rację?
— Widzisz, Antek, jabym ci powiedziała, ale sama nie wiem. Widzisz, co mnie czeka? Mnie czasem, a teraz coraz częściej — to tak straszno. Jak patrzę na wszystko, to mnie tak dusi w piersiach, i chciałabym lecieć, fruwać, wiesz, sama już nie wiem. Jak czasem siedzę i szyję, to mi tylko miga wszystko przed oczami. Codzień, deszcz nie deszcz, chodzić, żadnej zabawy, nic, nic. Czasem taka zła jestem na moją starą, żebym ją chciała bić. Po co ona garbata, po co ona biedna? Biedni nie powinni mieć dzieci, żeby się tylko męczyły na świecie. Przychodzą do magazynu panie i stroją się i nudzą. A czasem — to przychodzą takie, co to wiesz, nic ważnego, a jak hrabinie jakie. Dlaczego to uczciwa dziewczyna musi, jak koń orać i nic nie ma. Inna to ma braci, pójdzie gdzie. A ja co? Już mi wszystko jedno. A on, widzisz, dobry jest. Może to będzie w mojem szczęściu, że mu się spodobam, i ożeni się ze mną. Pamiętasz, czytałeś raz? Wykształci mnie, odda mnie na naukę. Pamiętasz, czytałeś nam raz? I ożeni.
— Oj, Zośka — szepnął Antek — i ty jesteś chora tak samo, jak ja.
— A co ci jest? — zapytała z niepokojem.
— Wojciech mi tłomaczył, ale nie umiem powtórzyć. To jest widzisz nie na ciele choroba, a to są takie rozmaite myślenia i smutek.
Doszli do domu.
Antek nie mówił nic przez pierwsze parę tygodni, ale nie przestawał dziewczyny śledzić.
— Nie pozwolę! — wołał w duszy, ale zaraz myślał, „a może on się i ożeni?“ Toż czytał o tem w książce.
Pan w „rękawiczkach“ pracował u ojca w sklepie z ceratami.
„Ha, może się i ożeni“.
Po długiem wahaniu postanowił zwierzyć się garbatej.
Garbata słuchała z szeroko otwartemi oczami i powieki nawet nie opuściła. Każde słowo łykała spragniona.
— To to tak — szeptała, i Antek nie wiedział, czy w głosie jej dźwięczało ździwienie, smutek, czy zadowolenie. — To to tak — powtórzyła — to ten sklep to jego ojca.
A gdy Zośka wróciła wieczorem do domu, stara zapytała z wyrzutem:
— A ty czegoś mi nic nie mówiła?
— A co miałam mówić?
Rozmowa cicha trwała długo. Zakończyła się płaczem dziewczyny.
Nazajutrz garbata ubrała się w swą odzież odświętną, uczesała się, jak do kościoła.
— A co to ona garbata, że nie może wyjść za pana? — szepnęła.
I poszła w stronę składu cerat i tapet. Długo przyglądała się wystawom sklepu, wielkiemu szyldowi i lśniącym szybom.
— A no...
Przeżegnała się i weszła.
Gdy po kilkunastu minutach stała znów przed wystawą sklepową, zdawała się jeszcze bardziej garbatą, niż zawsze. Pochyliła się, a na ziemniste czoło wystąpiły wielkie krople potu.
— Więc zawsze tak samo, zawsze?
Sunęła po ulicy, ustępując z drogi przechodniom, patrząc w ziemię niemrugającemi oczami.
— Więc to tak...
Szła w stronę mieszkania, jak zranione zwierzę, do kryjówki swojej.
Przeszła podwórze i oczu nie podnosiła.
Usiadła na stołku w swej kuchence i siedziała nieruchoma.
— Więc to tak... A przecież Zośka prosta, jak trzcina, oczy ma takie czarne, duże, włosy długie, gęste, rumieńce młodości na twarzy, a skórę białą, czystą. A przecież Zośka... A no...
Czuła się bezsilną. Na stole leżały porozrzucane skrawki atłasu, aksamitu, druciki i nitki różnokolorowe. Leżały płatki i całe zrobione kwiaty i liście.
Usiadła przy stole i zaczęła zwijać machinalnie łodygi, nawlekać, spajać i przymocowywać kwiaty.
Nie odrzuciła roboty ani do śniadania, ani do obiadu. Weszła Wojciechowa i pyta, czemu ona sobie obiadu nie ugotuje.
— Co? — pyta garbata.
— Kartofli czemu pani nie wstawi?
— Kartofli? Nie.
Ślusarzowa wzrusza ramionami i wychodzi.
„Garbata“ zwija liście. Migają w jej wprawnych rękach druciki i nitki. Pozieleniły jej się palce. Zczepia płatki, nawleka słupki, gładzi, prostuje, dmucha, co chwila bierze do rąk inne narzędzie.
Wieczór zapada. Zośka powinna już wrócić! Teraz nie sezon.
Wypada jej z rąk ostatni kwiat zrobionej róży. Patrzy na niebo ciemne zachmurzone, deszcz pada. Tworzą się cienkie włókna wody i ciągną od nieba do ziemi. Słychać grzmot oddalony.
— Zośka zmoknie. Parasola nie wzięła. Pewnie przeczeka deszcz w bramie — myśli garbata.
Mrok zapada, a Zośki nie widać.
Powraca Antek do domu.
— Nie widziałeś Zośki? — pyta go.
— Co? nie wróciła jeszcze?
Garbata patrzy na chłopca, a w oczach jej maluje się nie smutek, a ździwienie.
— A niema.
— Już późno — mówi Antek. —— Pójdę do magazynu, dowiem się, czy jest tam.
Biegnie przez ulicę. Nie czuje deszczu, który mu wielkiemi kroplami spływa po twarzy, po szyi, po rękach. Mija szeregi ulic. Staje przed znajomą kamienicą. Patrzy w okna: ciemno.
Brama zamknięta. Dzwoni.
Po chwili zgrzyta klucz w zamku. W bramie staje stróż.
— Czy z magazynu panny powychodziły?
— A co miały robić? — pyta stróż.
— Czy tu nie było takiego faceta w rękawiczkach?
Stróż się uśmiecha.
— A bo jeden?
— Powiedzcie mi, mój kochany...
— A ty brat może? — pyta stróż.
— Nie, nie brat.
— Et — macha ręką — co ty tam poradzisz? Idź do domu spać.
Antek stoi chwilę. Czuje, że wściekłość go ogarnia. Biegnie w stronę Wisły. Ale po co?
Zatrzymuje się przy ulicy Karowej. Patrzy w dół, na rozciągające się u stóp jego Powiśle. Tłoczą się domy, wiją, rozbiegają się w różne strony i schodzą. Taka wielka moc domów, aż het, pod rzekę samą. Jedne wyższe, inne niższe, jak góry, pagórki i wzgórza. Między niemi doliny — ulice. Gdzieniegdzie miga żółtem światłem okienko, gdzieindziej czarnymi kwadratami znaczą się szeregi okien. Dalej parkany. Tu, owdzie, pojedyńcze drzewo wystrzela.
Antek nie wie, czemu ten widok go zajmuje.
Odwraca się. Za wąskim przesmykiem widzi światło jasne: tam Krakowskie Przedmieście.
Oczy jego mają ponury wyraz.
Znów patrzy na domy, które u stóp jego się ciągną w obie strony nieskończonym szeregiem.
Łzy napływają mu pod powieki.
— Więc to tak? — pyta. — A może ona wróciła?
Śpieszy teraz bardziej jeszcze, jakby chciał nadrobić czas stracony.
Przed bramą widzi grupę osób...
— Co się stało? — pyta z niepokojem.
— Garbata się powiesiła.
— A jakże, odcięli: do szpitala ją zabrali.
— Było się czego wieszać — dodaje inna.
W mieszkaniu ślusarza ruch. Mężczyzni pojechali do szpitala. Kobiety roprawiają żywo.
Przyszła kościarka — sąsiadka.
— Niby to ona taka święta — powiada.
— Nie gadalibyście lepiej.
Antek siada przy oknie.
— Biedna Zośka — myśli sobie.
Wchodzi stolarzowa pijana, z dzieckiem przy piersi.
— Ja bym tam się wieszała — dowodzi. — Ja... ja mądra. Jabym wiedziała, co robić. Jabym, psia krew, wzięła kolaka w garść.
I pochwyciła ze stołu nóż. Dziecko zapłakało.
— Cicho, na, ssaj. Jabym kolaka wzięła... Ale bym go zaprosiła do siebie naprzód. O, zapłaciłby mi. Głupia garbata.
Włosy jej się rozpuściły i rudym kosmykiem opadły na barki.
— Tylko tak. Ty mnie, ja tobie. A co, może nie? No, niech kto zacznie ze mną.
I podniosła nóż do góry.
— No, niech zacznie. Jakto w zeszłym roku z Pawłem. Nazwał mnie pijaczką. A co? za twoje pieniądze, złodzieju, piję czy co? I widzicie, nie ja, ale on się wyniósł. Bo... Głupia Garbata. No co, może nie?
Antek patrzał na tę kobietę pijaną, z nożem w ręce i dzieckiem przy piersi, na jej włosy, rozrzucone w nieładzie i szklisty wzrok, wsłuchiwał się nie w znaczenie wyrazów, ale w jej głos ochrypły, i przypomniał sobie matkę Mańki, swego ojca, Jóźka Bzika, tę dziewczynę z budy „czarnoksiężnika“, dzieci pod krypą, i znów rozpierać mu coś pierś zaczęło, i znów chciał uciekać, uciekać daleko, jaknajdalej.
Choroba wróciła z większą jeszcze siłą.
Dokąd pójdzie?
Ba, czy to jeden Józiek Bzik jest na świecie?
Nałożył swą mokrą marynarkę, czapkę na głowę i wyszedł.
Zaszedł nad Wisłę, usiadł na brzegu, na palu, patrzał. Błyskawica rozproszyła na chwilę zmrok, odbiła się kulą ognistą w rzece i znikła. A potem grzmot.
Deszcz ustawał. Zarumieniła się jutrznia. A on precz siedział. Chciał wstać i iść w drogę, gdziekolwiek, byle iść. Ale nie miał sił wstać z miejsca.
Słońce przedarło się przez chmury i skoczyło w wodę promieniami. I zadrgały iskry na Wiśle.
Zaludniła się rzeka. Wyjechały czółna po piasek. Dwie łodzie rybackie sunęły z białemi masztami, w które wiatr dął. Tratwa długa i wązka sunie po toni, kierowana równemi uderzeniami wioseł.
Czas iść po kuryer.
— Nie pójdę — mówi sobie — niech się co chce dzieje.
W administracyi nie wiedziano, że zniknięcie jednego z chłopców, roznoszących pismo, ma związek z wiadomością o zamachu samobójczym jakiejś garbatej mieszkanki Powiśla.
Antek powziął postanowienie.
Wstał, przeszedł się po wybrzeżu, podniósł kamień, ukrył za pazuchą i podążył w stronę śródmieścia.
Zatrzymał się przed sklepem z tapetami, rozejrzał się wokoło. I z całej siły rzucił kamień w szybę wystawową. Wpadł do przechodniego domu, ztamtąd w boczną ulicę.
Przystanął na moście. Rozejrzał się: nikt na niego nie zwracał uwagi. Więc jest bezpieczny.
Uśmiechnął się. Oparty o żelazną barjerę, przyglądał się przechodniom.
Szedł jakiś staruszek, bardzo ubogo ubrany. Z pod kapelusza z szerokiem rondem wymykały się srebrne włosy. Na ustach miał uśmiech ujmujący, w oczach łagodność.
Antek znał go z widzenia.
— Dzień dobry panu — szepnął.
Starzec zatrzymał się. Położył mu rękę na ramieniu i długo patrzał mu w oczy, wreszcie rzekł z przekonaniem.
— Masz duszę, chłopcze. Może mieć świat z ciebie pociechę. Chodź do mnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.