Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jezus, Marya! — szeptał — ratuj, ratujcie!
W skroniach krew mu biła. Co serce głośno uderzy, to w moment później puknie w skroniach, i gorąca fala mózg zalewa.
— Jezus, Marya! ratujcie mnie!
Już stoi na peronie, jedna sala dzieli go od ulicy. Czy przejść tę salę, czy zostać? Zatrzymał się przed drzwiami i patrzał. Tam, za rzędem dorożek, widnieje szyld: „Sprzedarz wódek.“ Iść tam, czy nie?
Nagle tragarz odpycha go na bok.
— Nie stać na drodze!
Odsuwa się. Obok niego przechodzi konduktor.
— Panie konduktorze, mogę bez biletu?
— Dokąd.
Wymienia nazwę stacyi.
— Idź do służbowego.
— Gdzie?
— Ostatni. Tylko tamtą stroną.
Antek przeskakuje przez wagon. Zachodzi od strony przeciwnej.
A! nareszcie. Odetchnął. Jeszcze drżał ze strachu.
— Boże, jakie to straszne było! — szepce.
Pierwszy, drugi, trzeci dzwonek.
Jadą.
Konduktor wchodzi. Zaczynają rozmawiać.
— Do rodziców jedziesz?
— Tak.
— W terminie jesteś?
— Tak.
— Ile masz do wyzwolenia?