Dwie jagódki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAROLINA SZANIAWSKA.
separator poziomy
DWIE JAGÓDKI.
POWIEŚĆ.

I.

Dziewczynka spuściła główkę, obciążoną długim jasnym warkoczem i stała przez chwilę bez ruchu, oniemiała z przerażenia.
Trwało to wszakże krótko, wzrok jej znów zapłonął — błysnęła w nim energia i zarysowała się na czole wyrazem silnej woli.
Z ust wypadły słowa:
— Nie chcę! nigdy na to nie przystanę! Nigdy i za nic w świecie! Wolę umrzeć!
Strumienie łez popłynęły z jej oczu. Silna niby i zdecydowana, była jednak tylko dzieckiem rozpieszczonem. Umiała płakać.
Tę umiejętność posiada każde dziecko i rozbraja nią starszych łatwiej niż uporem. A tu szło właśnie o rozbrojenie, o podziałanie na uczucie, pobudzenie Bóg wie dlaczego wystygłej tkliwości. Rzecz okropna!.. łzy nie poskutkowały.
Czerwona od płaczu i zdziwiona jego bezsilnością, dziewczynka wybuchnęła łkaniem gwałtownem, rzucając od czasu do czasu spojrzenie w stronę biurka, przy którem siedział mężczyzna w średnim wieku i, spokojny na pozór, układał papiery.
Głośno zawodząc, ręce łamiąc, dziewczynka wołała:
— Czyja to myśl? czyja?! To ciocia podsunęła ją ojczulkowi! już ja wiem... Oddawna ma coś do mnie, strofuje, dokucza ile razy się spotkamy, radaby w łyżce wody utopić!..
— Przestań, Ludko — brzmiało krótkie, tonem ostrym wyrzeczone, napomnienie.
— Nie mogę! — krzyknęła dziewczynka. — Żal mnie dławi... pragnę umrzeć!.. Och, mamusiu!..
— Ludko!
Była już na piersiach ojcowskich — niezdolna oprzeć się akcentowi, z jakim wyrzekł jej imię. Nie wymówką, lecz smutkiem, cierpieniem przebytem drżał ten głos, przypomniał dziewczynce słodkie pieszczoty, jakiemi ojciec łagodził jej sieroctwo od chwili, gdy straciła matkę.
— Ojczusiu! — wołała żalem zdjęta — uraziłam cię, uraziłam — daruj mi! Już nie zrobię tego nigdy, już nigdy!..
Łzy przeplatane pocałunkami dopowiedziały resztę; wzrok w oczach ojca szukał zachęty, ale oczy były dziwnie spokojne, zdradzały silną wolę, niedającą się skruszyć ani pieszczotą, ani łzami.
— Czy nam źle w Malinkach? — pytała Ludka tonem coraz żałośniejszym. — Wszak mówiłeś, ojczulku, że jestem twą pociechą i jedynym celem życia. Niedawno jeszcze tak mówiłeś.
— Prawda.
— Cóż więc się stało, że dobrowolnie od siebie mnie oddalasz, do ludzi nieznajomych, na jakąś tam pensyę aż w Krakowie! Za jakie winy dotyka mnie kara?
— To mnie dotyka, za moje winy, za moje własne — odparł, usuwając Ludkę z kolan i prostując się całą postacią, nacechowaną w tej chwili wyrazem przygnębienia. — Nie umiałem cię wychować, moja córko... Nie wiedząc o tem, robiłem co mogłem, by wywiązać się z trudnego zadania, o ile można najlepiej. Wielką była zarozumiałość moja, szczęściem, w porę to spostrzegłem, by złe naprawić, i naprawię — dodał z mocą — tak zostać nie powinno!
— Cóż ja zrobiłam! — wyrzekła Ludka.
— Przestań — rzekł, przechadzając się po pokoju, który był obszernym, zbytkownie urządzonym gabinetem o dwóch oknach, z balkonem wychodzącym na ogród. Zapach kwiatów i śpiewy ptasząt napływały tutaj pełną falą wraz z potokami słońca; bujne życie natury służyło za tło najwspanialsze starożytnym meblom, miękkim dywanom, obrazom w ramach kosztownych i rzeźbom, których białość olśniewała.
— Przestań, Ludko — powtórzył z niechęcią. — Kwestyę tę poruszaliśmy już wiele razy i żałuję teraz, że nie zdobyłem się na jej rozstrzygnięcie.
— Od czasu gdy panna Julia wyjechała z Malinek, nie dałam ojczusiowi przyczyny do niezadowolenia.
— Tak sądzisz?
— Naprawdę, ojczusiu, niczem, niczem! — zapewniała Ludka z niewinną minką.
— A dlaczego panna Julia wyjechała?
— Ponieważ... — brzmiała krótka, po chwili wahania wyrzeczona odpowiedź — ponieważ nie chciała zostać dłużej.
— A dlaczego nie chciała? Czy warunki jej zmieniły się tak dalece, że nie potrzebowała już pracować, czy też zdrowie wymagało odpoczynku?
— Nie wiem.
— O, przepraszam. Wiesz doskonale, może nawet lepiej odemnie i dokładniej. Wiesz, jak trudno było pannie Julii wytrzymać z tobą, ile cierpiała, jakiemi wysiłkami broniła się przeciw zniechęceniu. To osoba wytrwała i dzielna, a przytem mająca obowiązki; nielada przeszkody musiały stanąć na jej drodze, by uznała się zwyciężoną i uległa.
— Istotnie, ojczusiu! Panna Julia miała ze mną niełatwe życie, przykro mi nawet... Ale doprawdy, nie mogłam zapanować nad sobą... od pierwszej chwili czułam do niej wstręt.
— Wstręt do osoby, którą wszyscy kochają i szanują!
Ludka milczała.
— Przypuśćmy wreszcie, że panna Julia, pomimo wielu najpiękniejszych zalet, nie umiała pozyskać twojej sympatyi — co jednak powiesz przeciwko pannie Zofii, pannie Helenie, pannie Florze, pannie Stefanii?
Dziewczynka zarumieniła się po same czoło — wzrok jej błysnął gniewem.
— Skarżyły się! — krzyknęła z dziką niemal gwałtownością.
— Broń Boże! Cierpiały biedaczki — dopiero gdy ostatnia powiedziała mi smutną prawdę, domyślam się, ile ten kawałek chleba, zdobyty w moim domu, kosztował je łez i upokorzeń.
— Ojcze!
— Tak, córko, byłaś dla nich twardym chlebem i gorzkim.
— Więc za karę wysłaną będę tam — tu głos dziewczynki się załamał — wyrzuconą z domu i z serca.
— Nie za karę, tylko abyś się nauczyła żyć z ludźmi, zdobywać ich sympatyę, zasługiwać na miłość.
— Nie chcę! — krzyknęła Ludka — niczyjej sympatyi nie chcę, ani miłości. Co mi po tem wszystkiem, po obcych ludziach, cudzych kątach i Bóg wie jakich wymaganiach! Nudzić mnie będą, morały rozmaite prawić, a ja nad nudną książką usypiam zaraz, nudnej rozmowy nienawidzę. Zostanę w domu, niedam się ruszyć stąd.
— Wyjedziesz w sobotę — rzekł ojciec chłodno. — Masz dosyć czasu pożegnać się ze znajomymi, osobiście czy też listownie. Dziś dopiero poniedziałek.
— Co powie „mademoiselle?“ Ona jedna zapłacze nad moim losem!
— Wątpię. Miała minę bardzo spokojną, gdym jej powiedział. Od wyjazdu panny Julii domyślała się pewno, że tak będzie.
— Nie, nie! Żeby nawet ona nie zapłakała, tego nie przypuszczam! Ona jedna mnie kocha, jedna na całym świecie! — powtarzała Ludka, biegając po pokoju z załamanemi rękami i od czasu do czasu wybuchając łkaniem.
Ojciec wyszedł.


II.

Niewesołe myśli towarzyszyły panu Malinieckiemu w długiej, samotnej przechadzce po ogrodzie. Ogród był piękny, zdobny w kwietniki ułożone gustownie, altany, kioski, aleje z drzew, ciętych równiutko, owdzie rzadkie rośliny, nawet kaskadę; szumiącą głośno i fontannę.
Ogród w Malinkach słynął szeroko; cieplarnia wysyłała na sprzedaż okazy cenne i niezwykłe, wysyłał je też sad, w którym wyhodowano parę zupełnie nowych odmian i ochrzczono nazwą folwarku. Stary ogrodnik pragnął do nich imię panienki przyczepić, „panny-Ludki“ i „masłówki-Ludki“ miały pójść na wystawę do Lwowa, zostały wszakże „malinkami“, ponieważ pan sobie tego życzył, co przy ich słodkim smaku było zresztą odpowiednie.
Pan Maliniecki kochał swój ogród i umiał nim się zachwycać, lecz dziś piękności jego nie widział, inne bowiem obrazy miał przed sobą. Nie jaśniały one ani błękitem niebios, przeglądającym się w rzece, która snuła swe fale za sztachetami ogrodu, ani zielenią gazonów, ani pstrocizną kwiatów, bogatą w swej różnorodności — składały się z barw ponurych.
Jedyne dziecko, cel życia, nadzieja przyszłości, kryło w sobie tyle szkaradnych wad... a ojciec o nich nie wiedział. On, najbliższy, ani się domyślał. Zasłaniano je przed nim z całą skwapliwością; domownicy, życzliwi mu, chronili go w ten sposób od zmartwienia.
Rok za rokiem upływał, dziecko wzrastało w wadach, rozwijało się z niemi — ojciec, przyjaciel i opiekun, ani miał pojęcie, co za szkodliwe ziele wybujało tuż przy jego sercu, ogrzane tchnieniem tego serca i wypielęgnowane troskliwością najczulszą. Przechodziły lata, jad złej rośliny zatruwał wszystko, co znalazło się w pobliżu; kto mógł, uciekał przed nim, uciekali nawet tacy, którzy nie wiedzieli, gdzie się schronić i dopiero po staraniach uciążliwych zdobywali sobie miejsce bezpieczniejsze. Dwie ostatnie nauczycielki, poprzedniczki Julii, która odważyła się oczy mu otworzyć, te dwie szczególniej, bardzo niezdecydowane wyruszały z Malinek. Dokąd się udadzą, nie mówiła żadna; oczekiwały listów, czytały je ze drżeniem; pan Maliniecki wiedział to, lecz nie przypuszczał nawet cienia smutnej prawdy, jaka teraz nagle przed nim się odsłoniła.
Nie pytał, będąc z natury delikatnym i dyskretnym. Każdy ma swoje sprawy dla siebie, nie dla całego świata, kto lubi o nich mówić, niechaj mówi, kto milczy, też nie błądzi. Panna Helena, małomówna bardzo, przyzwyczaiła go zresztą do swoich lakonicznych odpowiedzi, druga wszakże, Stefa, żywa jak iskra, a wesoła, niby młode świergotliwe ptaszę, wprowadziła go w zdumienie.
Odjeżdżając, ze łzami podała mu rękę i, nie pożegnawszy ani jednem słowem, wybiegła na ganek; gdy wyszedł, konie ruszyły już — ona miała chustkę przy oczach, lecz nie odwróciła się nawet.
Biedaczka!..
Pan Maliniecki rozmyślał, chodząc po ogrodzie; cygaro mu zgasło, nie wiedział o tem, nie spostrzegł również, że ściemniło się, chmury zaległy niebo i deszcz, naprzód bardzo drobny, potem rzęsisty padać zaczął. Dopiero gdy chłodne krople zwilżyły mu czoło, spostrzegł burzę i przyśpieszonym krokiem do domu podążył. Służba zamykała okna i podnosiła żaluzye, umieszczone na zewnątrz w południowej stronie domu, wystawionej zbytnio na działanie słońca. Wiatr wstrząsał drzewami, błyskawice krzyżowały się coraz częściej, grzmoty huczały gwałtownie — potoki deszczu zalały ogród, werenda, choć dobrze płótnem osłonięta, kąpała się w wodzie.
Ludka tej walki żywiołów nie widziała. Zmęczona płaczem, usnęła na kozetce w swoim pokoju; panna Eugenia siedziała obok, czytając książkę i, aby śpiącej nie obudzić, nie ruszała się z miejsca.
Pan Maliniecki chodził jeszcze po swoim gabinecie, nareszcie siadł przy biurku, kartkę papieru listowego z pudełka wyjął i do pisania się zabrał.
Pióro biegało po papierze, ledwie mogąc nadążyć myślom, stawiało znaki równe, wyraźne — piszący parę razy odpoczywał, siedząc przez chwilę z głową wspartą na dłoni, a po krótkiej pauzie, z większą jeszcze energią do roboty powracał. W miarę pisania, rysy jego łagodniały, wzrok odzyskiwał pogodę, a nawet błysnął radośnie, przy charakterystycznem strzepnięciu palcami, który to ruch zdawał się mówić:
— Aha! już mam — znalazłem!
Rozjaśniony wyraz oczu trwał do końca pisania; błyszczały one serdeczną uciechą i zadowoleniem, gdy kładł swój podpis, odczytał cztery pełne kartki i zatrzymał się dłużej na ostatnich wierszach, te ostatnie widać największą panu Malinieckiemu sprawiały przyjemność.
„Drogi Antosiu — brzmiały one — teraz prośba. Że ją spełnisz, wiem z góry, bo twoją rozkoszą jest dopomagać bliźnim; tylko uważaj dobrze, ponieważ idzie tu o misyę dosyć delikatną.
Są tam w Warszawie dwie nauczycielki mojej Ludy, z których jedna pracowała nad nią pół roku, druga cztery miesiące. Wyszukaj w biurze adresowem: Stefanię Browicz i Helenę Tyńską — wyszukawszy, dowiedz się (drogi i środki, do tego prowadzące, twemu sprytowi pozostawiam), czy dobrze im się wiedzie i czy znalazły pracę. Gdyby się okazało, że która z tych panien nie ma odpowiedniego zajęcia, nie żałuj trudów, postaraj się, by je otrzymała jak najprędzej. Panna Helena mogłaby się przydać w twojem biurze; ten rodzaj zatrudnienia odpowiada jej zdolnościom, pannę Stefanię poleć Stasiowi dla Kazi. Chora dziewczynka potrzebuje towarzystwa osoby dobrej, sympatycznej i wesołej. Nie wątpię, że gdy twoja siostrzenica pozna pannę Stefanię, pokochają się na pewno. Dalej w drogę, przyjacielu — poświęć drzemkę popołudniową dla dobrej sprawy, a zobowiążesz mnie tem serdecznie.“
Wniesiono światło — pan Maliniecki pochodził przez chwilę po pokoju i znów pisać zaczął. Na dworze tymczasem gwiazdy mrugały, księżyc srebrzył się w wodzie, balsamiczne wonie szły od łąk... Na pozór wszelki ślad życia przygasł, zapanował spokój: ogród, łąki, pola, za niemi wioska, ubogi kościołek, dzwonnica, krępa, niziutka plebania, wszystko przyciszyło się i usnęło w objęciach pogodnej nocy letniej!
Krótkie chwile tej ciszy przerwał świt różowy — rozbudził życie tem gwarniejsze, im głębsza była cisza, tem różnorodniejsze, im pełniejszy był spokój, w którym przez kilka ledwie godzin wypoczęła przyroda po znojach dnia długiego.
Samotny pracownik napawał się ciszą, otworzył okno i długo patrzył to na niebo jaśniejące lazurem, to na drzewa, których konary rozrośnięte i grubość pni mówiły mu o ojcach i dziadach, o tych, co przeszli niby cienie i dziś, gdyby nie czyny dobre, jakie spełniali, zdawaćby się mogli cieniami tylko.
Czyny dobre... To posiew, którego plon ma moc cudowną, gdyż zapewnia nam tutaj na ziemi trwanie wiekuiste... Pan Maliniecki doniosłość ich rozumiał, żaden też z obowiązków obywatelskich nie był mu obcy. Jest sędzią wybranym już dwukrotnie, opiekunem kilku sierocych rodzin, wiele sporów, dzięki jego wymowie, zakończyło się zgodą, paru sąsiadom dopomógł do utrzymania ziemi, którą zamierzali sprzedać, wielu poratował w gospodarstwie, zachęcił, z wieloma się podzielił światłem nauki. Przyjaciele, a nawet i mniej życzliwi, zazdrośni o jego popularność, przyznają mu w oczy i za oczy, że jest człowiekiem zasłużonym. On sam czuje się użytecznym, wierzy, że to i owo spełnił dobrze, sumienie mówi mu... Ale gdy wspomni córkę, dreszcz go przejmuje. Zakreślił swojej działalności szerokie pole, a najbliższe zaniedbał, patrzył daleko i naokół się rozglądał, nie widząc, co się dzieje tuż przy nim.
Jedyna dzisiaj rada, jedyny środek ratunku rozłączyć się z dzieckiem kochanem nad życie i powierzyć ludziom obcym sprostowanie jego charakteru. Ciężki to obowiązek, ale on go musi spełnić — zatęskni się, ale przed córką nie zdradzi uczuć, jakie nim miotają. Niech dziecko zaniedbane, bo rozpieszczone bardzo, nie pozna jak jest słabym, ile cierpi, ile mu rozłączenie sprawi bólu.
Świt różowy zastał pana Malinieckiego w parku, który się ciągnął za ogrodem i szedł w dół, ku rzece. Strapiony ojciec błądził po alejach, zwilżonych rosą, plan postępowania układał, umacniał wytrwałość, a w duchu tęsknił już za jedynaczką, której wyjazd osieroci go ciężko.
Gdy po paru godzinach wypoczynku zasiadł do herbaty, między dziennikami, świeżo przywiezionemi z poczty, znalazł bilecik datowany z Krakowa:

Drogi braciszku!

Telegram powiedział ci tylko, że możesz wysłać Ludkę, śpieszę więc z doniesieniem, że miejsce, jakie dla niej wynalazłam, jest idealne. Opatrzność kierowała mojemi krokami.
Na Boga! nie odwlekaj, bądź energiczny i stanowczy. Adres załączam, całując cię serdecznie.

Twoja zawsze Helenka.


III.

Ruch, gwar i wesołość uderzają nas przyjemnie, gdy wchodzimy do wygodnego, lecz z wielką prostotą urządzonego lokalu przy ulicy Strzeleckiej.
Pokoje wysokie, obszerne — w jednym z nich widzimy grono dziewcząt, zajętych rozmową lub pracą. Siedzą grupami, inne chodzą, jeszcze inne rysują cierpliwie. Od czasu do czasu śmiech się rozlega, wtórują mu głosy i głosiki, cieńsze i grubsze, w miarę tego, czy starszą jest osóbka, czy też należy do grona „malców“. Tych ostatnich wszakże znajduje się tu niewiele, przeważają dorastające już panienki.
Wyraz zadowolenia ożywia ich młodziutkie wpółrozwinięte rysy, pogoda maluje się na twarzach, energia tryska z oczu. Spoglądają na siebie życzliwie, naukę przerywa żartobliwa uwaga — tam znów śmiechy milkną, bo zjawia się książka, mająca rozstrzygnąć jakąś kwestyę, powstałą z gawędy.
Smukła brunetka, o mocno śniadej cerze, rozwija barwny haft — jasne i ciemne główki pochylają się nad nim.
— Nieźle wyszło — chwali jedna ze starszych panien — nieźle! Ani przypuszczałam, że taka „zbieranina“ będzie do czegoś podobną.
— I ja sądziłam, że każdy kawałek się odznaczy — dodaje śniada panienka. — Ale same widzicie teraz...
— Tak, to ładne, bardzo ładne, choć nie dosyć równe.
— Robota rąk tylu równą być nie może.
— Zapewne! Ale gdyby ją wykonała jedna para rąk, musiałybyśmy długo czekać. Oho! tyle pracy! Niech-by kto spróbował wykończyć taki dywan przez pięć tygodni.
— Pięć?.. Nie, jeszcze niema całych pięciu.
— Prawda, dziś wtorek, a zaczęłyśmy w sobotę. To wszystko bardzo prędko: bilety rozkupione, chory stolarz pieniądze otrzymał — wczoraj mu zanieśli. Jutro loteryę urządzimy.
— A ile jest pieniędzy?
— Dwieście reńskich.
— Ślicznie! — klasnęła w ręce mała dziewczynka, czarna jak żuczek. — Dopiero tam się cieszą!.. Wykupią zaraz warsztat; mają zamówienia: od mamusi, od cioci i od Waciów. Chłopaki do roboty się wezmą, stolarka przyjmie czeladnika i będzie dobrze.
— Naturalnie! Wszystko odrazu się poprawi — upewniały panienki.
— O, dywaniku, jesteś wielki, jesteś mocny! — szepnęło dziecko i, z wyrazem rozczulenia w dużych oczach, przyłożyło usta do kwiatów z jedwabiu.
Starsze koleżanki śmiały się.
— Mocny? ten gałganek! W ogień go wrzucimy i nie obroni się — i już po jego wielkości.
Dziecko zasłoniło haft drobną swoją osóbką.
— Nie dam!
— Zrobimy to.
— Magdziu! Franiu! — prosiła dziewczynka, naprawdę wylękniona.
— Więc nie mów, że dywanik jest mocny. W czem widzisz jego siłę?
— Jakto? — odparła dziewczynka. — Tyle dopomógł.
— Silną jest praca zbiorowa — rzekła jedna ze starszych panien. — Gdy gromada za ręce się weźmie, wykona dużo; poszłyśmy gromadą i oto rezultat. Leonka podała myśl szczęśliwą.
— Złota Leonka! złota, droga!.. Wszystko, co ona powie, dobrem jest.
— Masz racyę, Stasiu — potwierdziły koleżanki — gdyby jej nie było...
— Nie mów!... My bez Leonki, to coś strasznego!.. Trudno sobie wyobrazić.
— Leonka, Leonki, Leonce — ciągle to samo słyszę. — Jak wam się nie znudzi przez wszystkie przypadki całemi wieczorami powtarzać to imię?
Pensyonarki spojrzały gniewnym wzrokiem na dziewczynkę, odzywającą się w ten sposób. Oburzenie ich było tak wielkie, że w pierwszej chwili nie wiedziały czem ukarać zuchwalstwo. Wszystkie z miejsc się zerwały, a pałające ich spojrzenia przemawiały silniej od słów najgroźniejszych.
Mała Stasia zdobyła się pierwsza na odpowiedź. Zacisnąwszy drobne dłonie, czerwona jak wiśnia, wyskoczyła na środek pokoju.
— Jesteś niedobra! zła jesteś i nic nie wiesz! — zawołała z mocą.
Odezwa „malca“ stała się hasłem dla innych.
— Nic nie wiesz! nie znasz jej! — potwierdzono jednogłośnie. — Dlatego darujemy ci. Inaczej, musiałabyś ztąd odejść zaraz, albo ty, albo my wszystkie.
— Tak, musiałabyś się wynieść, moja panno!
— Ale, że nie znasz jej, że nie masz pojęcia o Leonce, możemy tylko cię żałować.
Dziewczynka, osądzona w ten sposób, uśmiechała się z przymusem, znać jednak było, że ją ta scena kosztuje. Lecz nie zdradziła swoich myśli, ani uczuć. Wejście nauczycielki uspokoiło burzę, która zawisła nad nią; siadła też zaraz do pisania i dopiero dzwonek wzywający na wieczerzę od długiego listu ją oderwał:

Kochana Jadwisiu!

Więzienie, grób, i jeszcze raz więzienie! temi wyrazami określę ci najjaśniej dom, w którym mnie zamknięto. Duszę się, życie mi obrzydło; nigdy, nigdy się nie przyzwyczaję.
Wszystko tu inaczej, niż w domu. Po naszym cudnym ogrodzie, po moich drogich pokoikach, wyobraź sobie szopę z wielkiemi oknami, bez firanek, malowane olejno stoły i stołki, a będziesz miała klasę — mniej stołków, w zamian całe szeregi prostych, biało zasłanych łóżek, jakbyś widziała sypialnię. Sypialnia zwłaszcza, to okropność!.. Gdy się obudzę, leżę z przymkniętemi powiekami, bo otworzywszy je, cóż-bym ujrzała? Oko nie ma na czem się zatrzymać, niczem rozerwać; same przedmioty brzydkie, ordynarne, do koniecznego użytku służące. Sypialnio w Malinkach, mój pokoiku miły, jakże do ciebie tęsknię!..
Tam nawet inaczej się sypia, sny bywają przyjemne, czasem zabawne; tu śpię niby kamień, ledwie przyłożę głowę do poduszki, już usypiam, ale snów nie mam żadnych.
Pierwszy raz słyszę, żeby kto snów nie miał, one są tak miłe!.. później całemi godzinami można myśleć, a nawet „mademoiselle“ (ona to doskonale potrafi), czasem mi je tłómaczyła; i sprawdzały się, jak ojczunia kocham! Żal mi snów, czuję się jak gdyby okradzioną; przyznasz, Jadwisiu, że to okropne.
Ale jedno mnie dziwi tutaj: czas ucieka szalenie, ani uwierzysz jak ucieka... Dopiero był ranek, już i wieczór, już i ranek znowu. Koleżanki, mam ich bardzo wiele, lecz dałam sobie słowo, że trzymać się będę zdaleka od tych panien, koleżanki śmieją się, gdy mówię, że tego nie rozumiem. Zapewniają, o ile chcę słuchać, że pensyi, jak „nasza“, niema na całym świecie, kiedyś jednak, w przyszłości, wszystkie wzór z niej wezmą.
— Radabym była tej doskonałości nie widzieć — odpowiadam szczerze, nawet przy nauczycielkach. Sądzisz, że się gniewają? Bynajmniej, lecz każda gotowa jest przysiądz, że w krótkim czasie przekonanie zmienię. O, nigdy, nigdy!..
Dowodzą one, że ja nie weszłam jeszcze w „tryb“ tutejszy, dopiero na przyszły tydzień zostanę wciągniętą; tymczasem egzaminują mnie, „na co zdać się mogę“.
Jestem bardzo nieszczęśliwa, Jadwisiu droga, więc pragnę płakać po nocach, w dzień bowiem niema gdzie, ani nawet kiedy, ale cóż! w wieczór usypiam i śpię do rana bez przebudzenia. To okropne!.. W tej chwili także całemi siłami przeciw senności walczę, chciałabym porozmawiać z tobą, a już ledwie patrzę.
Napracowałam się: były lekcye, później fortepian zajął mi parę godzin, istna niewola!
W kwestyi fortepianu miałam dziś rozmowę bardzo osobliwą, przełożona wypytywała mnie, czy grać lubię, czy grywam chętnie i czy muzyka mi przyjemność sprawia.
— Naturalnie — odparłam, szczerze jak zawsze. — Muzykę lubię bardzo, ale trzeba mi dobrego nauczyciela. Konieczny warunek.
Mówię wszystko, nie lubię się krępować, pożałowałam jednak słów trochę za ostrych wobec przełożonej. Ręczę, że ani jedna pensyonarka, nie zdobyłaby się na taką otwartość.
Pani Słońska nie obraziła się wcale; odpowiedziała mi z uśmiechem:
— Wymaganie bardzo słuszne, ale idzie mi jeszcze o to, czy muzykę prawdziwie lubisz. Jeśli nie lubisz całą duszą, lepiej zarzucić, szkoda czasu. Człowiek powinien uprawiać i doskonalić każdy dar wrodzony, trzeba jednak to wziąć pod uwagę, że nie wszyscy posiadają te same dary. Panuje tutaj wielka różnorodność i byłoby błędem myśleć inaczej. Taka omyłka drogo nas kosztuje, nie rozwiniemy bowiem zdolności nieistniejącej, a zmarnujemy przez ten czas inną rzeczywistą zdolność.
— Cóż więc pani robić mi każe? — zapytałam, gniewna naprawdę.
— Zobaczymy — odrzekła. — Tymczasem próbuj; może istotnie posiadasz dar do muzyki.
Ta pani jest paradna!.. Od sześciu lat kuję na fortepianie, doszłam do jakiej takiej wprawy i polubiłam jarzmo, z początku bardzo przykre, a ona mówi: spróbuj, zobaczymy!
Muszę całą rozmowę powtórzyć ojczusiowi; jakie też będzie jego zdanie? Mnie śmieszy ten pogląd i zadziwia.
Nie umiałam sobie wyobrazić panny „bez muzyki“ — wszystkie moje znajome grają, pewno i ty grasz, donieś, moja droga, tutaj zaś połowa koleżanek otwarcie się przyznaje:
— Nie mamy „daru“.
Oj, spać, spać iść trzeba, ledwie żyję. Obiecywałam sobie, że po napisaniu listu, wypłaczę się za wszystkie czasy, a tu jak na złość, powieki opadają. Nic mi się nie wiedzie, trudna moja dola. Śpieszę do łóżka, za dwie minuty będę spała na dobre. Buziaka przesyłam tobie i siostrzyczkom.
Rodzicom ukłony od biednej, nie mogącej nawet zapłakać Ludki.

Odpowiedź niebawem nadeszła.

Droga moja Ludko!

O mało nie napisałam „panno Ludwiko,“ nawet przyznam się, napisałam, lecz rzuciłam kartkę i piszę inną.
Twój list zrobił mi przyjemność — tyle w nim szczerości, że nie mam słów na podziękowanie. Jednak zrozumieć nie mogę, więc zapytuję otwarcie, czem zasłużyłam na to, że pierwszy list z Krakowa do mnie adresujesz. Pisząc kilka razy w wasze strony, do wujenki, do siostry ciotecznej i do brata, wypytywałam ich o ciebie. Myślałam, że Kocia Osińska wie coś o tobie, że korespondujesz z Zofką Górską, Amelką Przystrojecką, Lunią Młynarską, a tu nic i nic. Zkąd-że więc łaska na mnie spada? przecież najmniej się znamy, a tamte, to są twoje przyjaciółki. Wziąwszy pod rachunek ścisły, nie znamy się wcale, a raczej ty mnie nie znasz. Byłam gościem chwilowym u wujenki i widziałaś mnie w tej roli, a mojem zdaniem, poznać człowieka można tylko w domu, w „jego“ domu. Tam dopiero każdy jest sobą. Dlatego mówię: Ty mnie nie znasz.
Radabym dać ci się poznać, odpłacić szczerością za szczerość, gdyż zobowiązałaś mnie bardzo.
Panna Maliniecka z Malinek, najbogatsza dziedziczka w okolicy i Jadwiga Borowiczówna, jedna z pięciorga pociech ubogiego dzierżawcy... To niby dwa bieguny.
Ty posiadasz bardzo dużo, ja nic, ani trochę jednak nie zazdroszczę ci tak hojnych darów losu, prócz jednego, który na ciebie spłynął teraz. Pragnęłam zawsze uczyć się na pensyi; od lat najmłodszych myśl ta serdecznie mnie zajmuje, a nie spełni się nigdy w życiu, nigdy! Jestem z rodzeństwa najstarszą, to przeszkoda ważna, choć nie jedyna; jako najstarsza, muszę wyręczać mamę, w gospodarstwie pomagać.
A mateczka nasza bardzo spracowana, młoda jeszcze, czuje się już starą; nie wyrzeka, lecz znać na niej wysiłek. Czasami blednie, jak gdyby kropli krwi nie miała w sobie i dopiero odpocząwszy, wygląda lepiej. Ale dlatego właśnie, że mama jest taka zajęta, trudno sobie wyobrazić, jakie byłoby nasze wychowanie, gdyby nie ciocia. Ta ciocia, droga ciotuchna!.. gdybym ci mówiła o niej przez rok i sześć niedziel, jeszcze nie dopowiedziałabym wielu rzeczy.
Gdy rodziców przeróżne klęski pozbawiły majątku, ona oddała swój skromny posag na opłatę dzierżawy. Była bardzo piękną panną, mogła o swojem własnem szczęściu pomyśleć, wyrzekła się wszystkiego i osiadła z nami. Uczyła nas i uczy dotąd codzień po sześć godzin, wzdychając, że za mało umie, chociaż zkąd może, książki wypożycza i ciągle się kształci, wyrozumiała, cierpliwa, jeśli w czem się zaniedbamy, a dumna z postępów. Nie przesadzę, gdy powiem, że nasza ciocia jest aniołem.
O Janku wspominałam ci nieraz, widziałaś jego fotografię. W nim spoczywają nadzieje rodziców, on też najpierwszy wywdzięczy się cioci, ale my, dziewczęta, jakim sposobem!... Po chwili, gdy zobaczyłam pierwszy włos siwy w warkoczu ciotuchny, myśl ta często mnie trapi, rady sobie dać nie mogę. Nietylko mama, ale i ciocia powinna wkrótce odpocząć, napracowała się dosyć. O tem wszakże mówić z nią nie wolno; twierdzi, że jest jej dobrze i o niczem lepszem nigdy nie marzyła. Poczciwa, złota ciocia! Od jesieni osobno kurs przechodzę, niektóre przedmioty zarzuciłam, ponieważ brakuje mi czasu. Siedmnaście lat skończyłam, te wszystkie lata były wyłączną moją własnością, cząstkę następnych muszę rodzicom oddać.
Dawniej marzyłam o wyjeździe do wielkiego miasta, o nauce w wyższym zakładzie u nas, lub za granicą, szalone plany, prawda? Kochałam je, Ludko, uciekałam do lasu, błądziłam po polach, pieszcząc się niemi, snując, rozwijając, niby długą barwną wstęgę. Wyobrażałam sobie jak to będzie: kilka lat trudów, znoju, biedy, a potem wrócę i wspólnie z Jankiem wydźwigniemy wszystkich. Ojciec rozprostuje krzyż zgarbiony, mama nogom opuchniętym da wypoczynek, ciocia dostanie bibliotekę, Kazia, Józia, Zosia, co której potrzebne... Moje sny cudne!..
Rozwiała je ciocia kilka miesięcy temu, w sam dzień mych imienin, lecz rozbudziła inne, Posłuchaj, jak było: Wszyscy jeszcze spali, bardzo rano, przyszła do mnie, siadła na łóżku i, ucałowawszy, dała mi niewielką książkę. Co to za książka!.. Ciocia Zosia napisała ją widać umyślnie dla mnie, bo wszystko do mnie zastosowane: każda rada, każda wskazówka, a nawet tytuł: „Najstarsza córka domu“.
Gdy przeczytałam pierwsze kartki, zaczęłam rozważać, czy bez wysokich dążeń szczęśliwą i użyteczną być nie mogę, przyszedłszy do ostatniej, wątpliwości już nie miałam. Zaraz nazajutrz podzieliłam godziny pracy na „moje“ i „nasze“, a marzeniom o wyjeździe dałam za wygranę. W godzinach „moich“ odrabiam lekcye, w „naszych“ doglądam kurnika i obory, a na przyszłość wezmę się do pszczół. Stary pasiecznik mnie poucza.
Życie upływa jednostajnie, ale w każdy wieczór, gdy robię obrachunek pracy, jestem szczęśliwą i już nie myślę o czemś „lepszem“, bo czuję, że to co podjęłam — dobre jest, że najlepsze chyba.
Książeczka cioci obudziła we mnie dużo myśli nowych, wprowadziła do świata nieznanego, a bardzo pięknego, ja już nie ta, co byłam.
A jednak, powiem ci pod sekretem: Twój list przez jedną krótką chwilę wzniecił we mnie zazdrość.
Uczucia tego się wstydzę, wybacz mi, Ludko złota, i wierzaj, że ono już zgasło, bo jestem szczęśliwa, przytem osobie kochanej nie wolno zazdrościć.

Całuję cię
Jadwiga.


IV.

— Panna Leonka!
— Nasza jedyna! droga!
— Paniusia najsłodsza przyjechała nareszcie!
— Buziaka mi dać proszę! mnie! mnie!
Takie serdeczne okrzyki powitały panienkę w żałobnym stroju.
Była to osoba lat dwadzieścia najwyżej mieć mogąca, bardzo sympatyczna, o spojrzeniu smutnem i twarzyczce bladej.
Otoczono ją zaraz. Uśmiechnięta łagodnie, całowała dziewczynki i pieściła.
— Nie zapomniałyście jeszcze jak wyglądam? — pytała, odrzucając w tył dwa grube warkocze, połyskujące blaskiem złotawym. — Ja także stęskniłam się do was, bo po mamusi nie mam już nikogo. Tylko wy pocieszyć mnie możecie.
Kilkanaście par ramion wyciągnęło się do niej. Jedne śmiałym ruchem opasały szyję panienki w żałobie, inne objęły w pół drobną postać, jeszcze inne czepiały się sukni, warkoczy, kolan.
— Leonko — zawołała jedna ze starszych panien — ani wiesz, jak bardzo cię kochamy. Płakałyśmy nad tobą wszystkie, nad twojem sieroctwem i naszem.
— W dzień pogrzebu mamy trzy msze się odprawiły, byłyśmy na wszystkich.
— I trumnę wystawili — dorzuciła Stasia.
— Ładnie ubraną... tak dużo kwiatów, mnóstwo kwiatów...
— Dziękuję wam — odrzekła młoda osoba, zajmując miejsce przy stole. — Z całego serca wdzięczną wam jestem, drogie, poczciwe dzieciaki!
Po chwili dodała:
— Jeśli macie czas, do roboty się zabierzemy. Opuściłam cały tydzień i chcę to wynagrodzić, o ile można.
— Mamy czas, mamy — upewniały panienki, siadając gdzie się dało. — Tylko jedna mruknęła niechętnie:
— Ja czasu wolnego nie mam!
Młoda nauczycielka spojrzała na mówiącą, przyczem w błękitnych jej źrenicach odbiło się zdumienie. Nie nawykła do takiego tonu, w pierwszej chwili uśmiechnęła się nawet, a potem nie spuszczając wzroku z twarzy obcej sobie dziewczynki, rzekła:
— Tak dużo masz lekcyi, moje dziecko? Jeśli są trudne, chętnie ci wytłómaczę i ułatwię.
— Nie jestem pani dzieckiem — brzmiała szorstka odpowiedź.
— Ten tytuł cię obraża? — zapytała panna Leonka z łagodną wymówką.
— Nie znoszę czułości od osób obcych, bo przekonałam się, że są fałszywe — odparła chłodno Ludka. — A pani nawet nie znam.
Poruszyła mrowisko. Panienki zaczęły szeptać między sobą i grozić. Nowa koleżanka przez krótki czas bytności swojej w zakładzie przyzwyczaiła je potrosze do wyniosłego obejścia, stanowczych i wogóle dosyć szorstkich odpowiedzi, czem w pierwszych dniach czuły się dotknięte, teraz przyjmowały już bez gniewu, między koleżankami bowiem wszystko uchodzi i wszystko trzeba wyrozumieć.
Co innego wszakże z Leonką. To nauczycielka: skarb ich najmilszy, wzór do naśladowania, przyjaciółka i przewodniczka; wszystko w jednej osobie, drogiej im, prawie czczonej.
Trzeba tę zuchwałą dziewczynę do porządku doprowadzić — mówiły czarne oczy Maniusi Skalskiej — tak, trzeba — potakiwało spojrzenie Wandy Myszkowskiej, Alinki Micewiczówny, Zosi Mateckiej, Stefki, Józi i Michasi Żurawskich. Nie śmiały jednak odezwać się z tem głośno, czekając, co powie sama „panna Leonka“ i śledząc wyraz jej twarzy.
Młoda nauczycielka pozostała spokojną, tylko głos jej drżał nieco gdy mówiła:
— Jeśli znasz ludzi fałszywych, udających serdeczność, szczerze cię żałuję. Proszę mi jednak wierzyć, że są też i inni, pełno jest takich, tamci zaś do wyjątków się liczą.
To powiedziawszy, spojrzała mile swemi poczciwemi oczami i wyciągnęła obie ręce do dziewczynki. Ludka zbladła, potem zarumieniła się mocno, w pierwszej chwili, ujęta czarem słodkiego wzroku Leonki prawą rękę podniosła, zaraz wszakże ją cofnęła i, zerwawszy się z krzesła, wybiegła z pokoju. Ztamtąd wpadła do sypialni i przekonana, że ją wołać będą, może nalegać, tłómaczyć, postanowiła nie słuchać nikogo i na krok się nie ruszyć, przesiedzieć tutaj do końca wieczora. Zajęła miejsce tuż przy drzwiach, wzburzona przejściem, które bądź co bądź nie sprawiło jej przyjemności, bo chociaż lubiła postawić na swojem, ile razy to zrobiła, zwłaszcza tu, na pensyi, doznawała następnie uczucia zawodu i niesmaku.
Wmawiała w siebie jednak, że tylko istoty wyższe, niekoniecznie nawet rozumniejsze, lecz wyższe — czem i przez co? tego nie umiałaby wytłómaczyć — dość, że w jej przekonaniu, tylko takie są zdolne postąpić jak ona. Wszystkie inne, drżące ze strachu wobec władzy szkolnej, spełniające dosłownie każdy rozkaz, choćby jeden kierował je na lewo, a drugi na prawo, to gęsi bezmyślne.
Ona, Ludka, inaczej została wychowaną: od lat najmłodszych wolno jej było mieć własne zdanie, usłuchać jeśli chciała, a gdy chciała rozkazywać — zkąd więc zasada, by zrzekła się praw swoich, na korzyść pani przełożonej, panny Zofii, Flory, Wandy lub Leonki.
— Zwłaszcza Leonki, wynoszonej pod niebiosa, Bóg wie za co... zwłaszcza tej! — powtórzyła z głuchą urazą.
Spojrzenie, którem młoda nauczycielka, zdobywała nietylko serca skłonne do uczuć tkliwych, lecz nawet kalekie, nie kochające dotąd nic i nikogo, prócz własnego samolubstwa, wywarło wpływ szczególny na Ludkę. Zabolało ją, zraniło. A propozycya ułatwienia lekcyi, a to poufałe odezwanie!...
Panna Maliniecka ani łask niczyich, ani czułości przyjmować nie zwykła; więc jest obrażoną, gniewa się.
Bo przedewszystkiem pamiętać wypada, do kogo mówimy, odpowiednich słów dobierać i odpowiedniego tonu; delikatne odcienie uprzejmości znane są osobom dobrze wychowanym. Tu nikt pojęcia o nich nie ma.
Tak rozumując, Ludka siedziała chmurna, gotowa odciąć się szorstko każdemu, kto by po nią przyszedł. W godzinach lekcyi, mniej więcej wypełnia co każą, teraz jednak nie lekcye, wolno pracować lub też wypoczywać. Koleżanki wymykają się po dwie, trzy razem, nikt nie pyta dokąd poszły. Dopiero gdy przyjechała jakaś tam, psuje cały porządek i względną swobodę.
Głośne czytanie, także wymysł?.. Kto sam czytać umie, nie potrzebuje tej przysługi. Brzęczenie nad uszami ani jest pożyteczne, ani przyjemne. Zresztą, ona nie chce; posiedzi tutaj sama, zasłuchana w myśli własne, które niby skrzydła do Malinek ją poniosą, drwiąc z odległości i spóźnionej pory.
Przymknęła oczy, by nie patrzeć na łóżka, ustawione dwoma rzędami przez całą długość ogromnego pokoju, na ściany, czyste wprawdzie, lecz malowane jednym kolorem, nudne, szare i ujrzała się w Malinkach. Skrzydła jej myśli zawisły nad parkiem, powiały nad chińskim pawilonem w ogrodzie, musnęły kotarę z bladoróżowego atłasu i zatrzymały się chwilę przy łóżeczku wykwintnem, miękkiem, niby gniazdko. Wtargnęły też do gabinetu i przez całą długość alei grabowej biegły stęsknione, w ślad za wysoką poważną postacią, która całemi godzinami odbywa tam wędrówkę. Były wszędzie, lecz nie bawiły długo, z jakiej racyi, Ludka sama nie umiałaby odpowiedzieć.
Wstała z krzesła i przeszła parę razy między dwoma szeregami łóżek, „samotność“ zaczynała ją draźnić. W sypialni było cicho, a od małej lampki prawie ciemno.
Co też panna Leonka robi teraz? może czytać przestała, opowiada o matce swojej, wszak z pogrzebu wróciła z niezaschniętemi jeszcze łzami. A może to co czyta, ładnem jest, może zajmujące, bądź co bądź, nie nudniejsze przecież od czterech ścian sypialni, białości łóżek, niby mogił zasypanych śniegiem.
To ostatnie porównanie przeraziło Ludkę. Mogiły, trumny — nigdy nie lubiła myśleć o nich, a tu tak cicho, głucho — Boże!... do okna jakiś cień się skrada..
Ledwie powstrzymała okrzyk trwogi i nie bacząc, że to cień jej własny, przerażona mocno wybiegła z pokoju.
W sali rekreacyjnej było także pusto, lecz nie tak strasznie, bo mniej samotnie, dochodził tutaj głos. A co za głos! co za wspaniała melodya rytmu, co za muzyka!.. Niepomna strachu, który ją przygnał tutaj, ani urazy, ani gniewu, dziewczynka podziwiała silne słowa wiersza:[1]

W najdalszy, cichy kraju kąt
Unieśli swe najdroższe skarby,
I pielęgnując święty żar,
Między skalnemi żyli garby...

Wierzyli tak, iż żadna moc
Nie mogła złamać tej ich wiary,
Że przyjdzie dzień, gdy w łonach puszcz
Odżyje znów świat Bogów stary,
—————————
„I lud porzuci obce sny,
Ukocha znowu przeszłość jasną,
Jeśli tak ognia będą strzedz,
Że święte żary nie zagasną.
Bo w tem zarzewiu siła tkwi,
Pewniejsza wiele od oręży,
Co przerwie sen, oświeci błąd,
Nieufność, opór przezwycięży.
Moc cicha w niem zaklęta śpi
Moc święta — ducha wszego ludu,
Póki w niem jedna skra się tli,
Można z ufnością czekać cudu.“

Zaraz przy pierwszych zwrotkach nietylko melodya wiersza oddziaływała na ucho Ludki, lecz treść tężna, wypowiadana z siłą przez Leonkę. To nie była deklamacya, harmonia dźwięków, lecz głęboko odczuty wyraz żywego bólu ducha.

„Lecz przyszła chwila, kiedy stróż,
Co stał z kolei u ołtarza,
Krzyk trwogi wydał, że brak drwa,
A ogień święty się dożarza.
Druidów grono zbiegło się
Aby usłyszeć wieść straszliwą,
Że nastrojony wrogo lud
Broni im z lasu brać paliwo,
Zgroza!.. Więc ogień zgasnąć ma?
Ból im szalony zmysły miesza,
Nadzieja złudną była więc?..
Z rozpaczą szepcze cała rzesza.
Lecz arcykapłan woła: Nie!
Ta ostateczna klęska wieści
Że już się zbliża koniec zła
I trudów naszych i boleści.
Odwagi, bracia! blizko świt!
Aby nam zorza zajaśniała
Wytrwania tylko kilka chwil!
Paliwa brak?.. A nasze ciała?!..“

Zasłuchana, przejęta, Ludka bezwiednie posunęła się ku drzwiom, aby żadnego słowa nie stracić. Czy zna te wiersze?.. Jeśli nawet czytała je kiedy, były dla niej tylko pieśnią niezwykle harmonijną, a dopiero teraz rozumie i odczuwa treść.
Wsunęła się cichutko do pokoju. Nikt wejścia jej nie zauważył, wszystkie oczy utkwione były w Leonkę. I oczy Ludki zawisły teraz na twarzy czytającej; słuch nie rozkoszował się rytmiką, ani dobranym dźwiękiem rymów, lecz dusza otwarta na oścież wchłaniała w siebie ideał poświęcenia i ofiary.
Wśród ciszy głębokiej, pieśń o ogniu świętym, w którym druidzi ginęli kolejno, dobiegała końca:

„I w ogniu marli jak olbrzymy,
Aż arcykapłan został sam...
Widział męczeńską śmierć współbraci,
A nie miał dotąd żadnych wróżb,
Że ich ofiarę los odpłaci,
Że się marzony spełni cud;
Jednak nie wahał się ni chwili,
Może tam już się budzi lud?
Może śmierć jego — los przesili?
...I wstąpił na ofiarny głaz.“

Zadzwoniono na wieczerzę; wszystkie dziewczynki wstały i, jedna po drugiej, ściskały Leonkę, dziękując za śliczne czytanie utworu wspaniałego, który bardzo a bardzo im się podobał.
Ludka siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach — dopiero gdy czyjeś usta dotknęły jej włosów, podniosła głowę. Przed nią stała Leonka, uśmiechnięta życzliwie.
— Chodź, moje dziecko — rzekła, ujmując ją za rękę.
Poszły razem, bo Ludka już się nie broniła.

V.

Nazajutrz, gdy pensyonarki po śniadaniu schodziły na dół, do klasy, pani przełożona kazała prosić Ludkę do siebie.
— Po co? — szepnęła w duchu dziewczynka, zaniepokojona tem nagłem wezwaniem. — Mając na sumieniu parę drobnych wykroczeń, rozmyślała teraz, jak uniknąć draźliwego sam na sam z panią Słońską, a jeśli nie uniknąć w zupełności, to chociaż je skrócić.
Z pozoru sądząc, mało wrażliwa na wymówki czynione jej przez starszych, Ludka była ambitną. Udawała obojętność, w gruncie rzeczy jednak, napomnienie choćby delikatne, bolało ją bardzo, a tu na pensyi, przy koleżankach, dotąd prawie nieznanych, zawstydzało do najwyższego stopnia.
Panienki szeptały coś między sobą, gdy odchodziła, zapomniawszy oddać im książki, których całą paczkę niepotrzebnie dźwiga teraz; szeptały z miną tajemniczą, żadna wszakże nie objaśniła Ludki o co idzie.
Jeśli kara, ona, Ludka, nie zniesie jej, za nic, ucieknie i nie wróci. Niech potem co chcą, mówią; do kar nie przywykła i karze się nie podda.
Weszła za przełożoną, tem zuchwalsza na pozór, im bardziej wzmagała się jej niepewność; dziecko przekorne, rozpieszczone, brało górę nad osóbką, wychowywaną starannie od lat najwcześniejszych. Podniosła głowę hardo i, z czołem ściągniętem, przestąpiła próg pokoju.
— Siadaj, moje dziecko — rzekła przełożona — zaczekaj chwilę!
Ten wstęp rozbroił Ludkę. Zrobiła się odrazu potulniejsza; wzrok jej złagodniał, fałda na czole zniknęła bez śladu.
— Pomimo że jesteś u nas prawie cały tydzień — zaczęła pani Słońska, przysuwając się z krzesłem do Ludki — nie poznałaś jeszcze ani celów zakładu, ani obowiązków, które każda nasza uczennica przyjąć musi, o tyle jednak, ile sama zechce, stopniowo, czy też wszystkie razem. Spotkała cię ta krzywda, moje dziecko, z przyczyny nieobecności osoby, mającej prawo przyjmowania panienek do zakładu i wprowadzania do jego poszczególnych działów. Ona jedna posiada ten przywilej i dlatego...
Do pokoju weszła Leonka, pani Słońska przerwała rozpoczęte zdanie i wskazała jej Ludkę.
— Oto panna Maliniecka, droga Leoniu!
— Znamy się — odparła nauczycielka, wyciągając rękę do Ludki, nie napróżno tym razem. — Znamy się i kochamy. Czy nie?
— Nie! — rzekła z przekorą dziewczynka, ulegając znowu kaprysowi.
Leonka bez cienia urazy wzięła Ludkę pod ramię, a gdy obie pożegnały panią Słońską, przez długi szereg korytarzy powiodła na dziedziniec.
W drodze mówiła:
— My wszystkie, ile nas jest tutaj, mamy podwójne obowiązki: naukę i pracę.
— Alboż nauka to nie praca? — zapytała Ludka.
— Tak... Lecz nie można pracować wyłącznie dla siebie, trzeba jakąś cząstkę, choćby najmniejszą, oddać innym.
— Ech!
— To bardzo miłe. Ani masz pojęcie, jaką przyjemność sprawia.
— Nie wierzę.
— Spróbuj! Gdy okaże się inaczej, wolno ci zaprzestać.
— Naprawdę?
— Ręczę słowem.
— Słyszałam właśnie, że stopniowo czy odrazu, muszę jakieś ciężary wziąć na plecy.
— Takby należało. Gdyby wszakże kto inny zechciał je podźwignąć, nie stałaby się krzywda nikomu.
— A kto naprzykład?
— Ja. Są tu obowiązki, które spełnić trzeba; mniejsza kto to zrobi, byle spełnił w porę i dokładnie.
— Więc wolno się uchylić?.. A pani Słońska powiedziała...
— Moje dziecko, wszak istnieją na świecie ludzie chorzy, niedołężni, dotknięci kalectwem, od których wymagać nic nie można.
— Ja taką nie jestem!
— To już zależy od ciebie.
Ludka umilkła.
Dziedziniec, dotąd Ludce nieznany, bo od chwili gdy ją zamknięto w tym „grobie“ — była dwa razy na spacerze, a godziny rekreacyjne spędzała w wielkiej sali, na ten cel przeznaczonej, ozdobiony klombami drzew, którym widać grunt tutejszy sprzyjał, gdyż rozrosły się bujnie, pełen był powietrza i słońca, a nadewszystko czysty jak salon. Z dwóch stron objęty ramą długich oficyn jedno-piętrowych, miał z trzeciej sąsiedztwo dużego ogrodu.
Posesya sprawiała wrażenie zamkniętej w sobie całości, a ruch jaki tu panował, różnił się zasadniczo od krzątaniny lokatorów, zajmujących oddzielne mieszkania. Znać było spójność cząstek, funkcyonowanie prawidłowe mniejszych i większych kółek maszyny, którą jakiś motor niewidzialny kierował.
Dwie kobiety, ubrane bardzo schludnie, niosły olbrzymi kosz bielizny mokrej, młoda, rumiana dziewka wyparzała ukropem całe szeregi glinianych garnków po mleku i ustawiała je później na ławce pod ścianą, a staruszka, niby gołąbek siwa, prała w dużej misce płócienne szmatki.
Robotnice kłaniały się z uszanowaniem przed Leonką; zgrzybiała praczka pochyliła się do kolan. Usta panienki dotknęły jej ramienia.
— Oprowadzę cię wszędzie — rzekła nauczycielka, odpowiadając na ukłony uprzejmem skinieniem. — Dużo tu już zrobiono, lecz dużo jeszcze pozostaje do zrobienia i musi przybyć kiedyś... Pójdziemy przedewszystkiem do oddziału, który najwięcej lubię: do dzieciaków — do ochronki. Zostaje ona pod opieką uczennic; przełożona i nauczycielki mają tylko nadzór. Ponieważ twoje koleżanki biorą udział w lekcyach tylko tych przedmiotów, do których czują uzdolnienie, zbywa im dosyć czasu na obowiązki. Teraz w ochronie pogadanka, zabawimy krótko.
To mówiąc, Leonka pociągnęła towarzyszkę do ostatniego wejścia prawej oficyny. Gdy znalazły się w sieni, a ztamtąd w korytarzu, drzwi otwarte szeroko odsłoniły izbę wielką, o czterech oknach, przyozdobioną suto rycinami metody poglądowej.
Na kilkunastu ławkach siedziały dzieci od lat pięciu do dziesięciu — małe, pod kierunkiem osoby niewiele od nich starszej, lepiły psy i ptaki, większe, zapatrzone w twarz panienki, stojącej pośrodku, słuchały jej opowiadania.
— A więc znacie ją wszyscy: drobna, malutka, duże usługi nam oddaje. Gdyby nie ona, niebyłoby ani sukienki, ani koszulki. Jak się nazywa? — dodała nagle, zwracając pytanie w stronę malców.
Starsze dzieci podniosły ręce w górę, na znak, że wiedzą; nie odezwało się ani jedno, chcąc dać nauczycielce okazyę sprawdzenia pilność najmłodszych.
— Jak się nazywa? — powtórzyła panienka, wskazując palcem chłopczyka, który duże ciemne oczy na nią zwrócił, widocznie miał ochotę mówić.
— Igiełka! — zawołało tryumfalnie dziecko, a za niem powtórzyły inne, wymachując rączętami oblepionemi gliną.
— Igiełka! igiełka!
— Znacie igiełkę?
— Znamy i dużą, i małą i maluśką — wszystkie znamy.
— To nic, że igiełka — odezwała się jedna ze starszych dziewczynek, — ale panieneczka mówi na nią: cudowne narzędzie.
— Bo jest cudowne! — pochwycono. — Kto miałby suknię, fartuch, koszulę? A kto mógłby wyjść z mieszkania, gdyby tego nie miał?
— Czy mróz, czy lato, i przyjemnie i wygodnie przecież!
— Igiełka, wielka pani!
— Poczciwa igiełka!
— Już nigdy igiełki nie zmarnuję, chyba że się złamie. Co-by na świecie się wyrabiało, gdyby jej zabrakło.
— Strach pomyśleć, panieneczko, jaki byłby kłopot.
W tej chwili jedno z dzieci dostrzegło Leonkę. Gwar powstał, wszystkie chciały opuścić ławki i biedz do niej. Ruchem łagodnym nakazała spokój, podziałało to odrazu. Tylko twarze uśmiechnięte, spojrzenia błyszczące zdradzały żywą radość, jaką przejęta była gromadka, utrzymana w karności, posłuszna ślepo, a kochająca bez granic.
Nauczycielka, w której Ludka poznała Zenię Hornowską z klasy czwartej, przywitawszy się z niemi, mówiła w dalszym ciągu o igiełce. Lekcya była przygotowaną znakomicie: młodziutka „freblanka“ streściła całą historyę igły, zacząwszy od jej praprababki, ości rybnej, skończyła na wytworze geniuszu ludzkiego, ciągle ulepszanym, wciąż doskonalonym — maszynie do szycia ręcznej i nożnej.
Tyle w opowiadaniu panienki było uroku, że dziatwa słuchała niby jakiejś bajki czarodziejskiej, a następnie całą gromadą, nie wyłączając drobiazgu, zaśpiewała pod kierunkiem Zeni piosenkę o igiełce. Dosyć zgodnym chórem po każdej zwrotce powtarzano:

„Tylko igły nie puść z dłoni,
To od biedy cię uchroni.
Zawsze była, jest i będzie:
Cudowne narzędzie!
Cudowne narzędzie!

Leonka ujęła ramię Ludki, chcąc ją dalej poprowadzić; zauważyły to dzieci i przytrzymały obie. Podczas gdy starsze śpiewały z przejęciem, naśladując ruchy szwaczek, młodsze, umywszy ręce i buziaki zasmarowane gliną, otoczyły Leonkę.
Chłopczyk, o pojętnem wejrzeniu śmiało przysunął się do Ludki, drobne swe ramiona rozstawił we drzwiach, o ile mógł najszerzej, niby strzegąc wejścia. Było to tak komiczne, że obie roześmiały się głośno.
Chłopczyk, niestropiony bynajmniej, wytrwał na swojem stanowisku do końca piosenki. Odszedł, gdy Leonka rozmawiała już na dobre ze starszemi dziewczętami i głaskała malców. Otrzymał jej uśmiech w nagrodę energii.
Pod miłem wrażeniem, Ludka znalazła się w izbie obszernej, sąsiadującej z ochroną. Kilka dziewcząt, ubogo lecz porządnie ubranych, szyło przy dużym stole, były tam także pensyonarki klas wyższych i panna Zofia, nauczycielka. Pod oknem, na ławeczce, siedziały osóbki mało co starsze od malców, śpiewających odę na cześć igły i pruły jakąś suknię.
W przyległym pokoju, tuż u drzwi otwartych, poważna jejmość w okularach przykładała formy z papieru i upinała szpileczkami na materyale mundurkowym. Ujrzawszy Leonkę, wyprostowała się jak struna, ujęła końcami palców spódnicę powyżej kolan i dygnęła niziutko.
— Moje uszanowanie jasnej hrabiance, padam do nóżek!
Ludka rzuciła na towarzyszkę wzrok zdumiony i jejmości w okularach przyglądała się ciekawie.
— To nic — rzekła młoda nauczycielka, zniżając głos do szeptu — nie bój się! Ma biedactwo lekki obłęd, ale jest nieszkodliwa. Zna krój bielizny i sukien, uczy wybornie, tylko czasem...
— Oho! — zaśmiała się jejmość w okularach — już tam jaśnie panienka o Bochińskiej mówi. Rozumiem, rozumiem!.. Po ustach widzę, choć nie dosłyszę ztąd. Proszę nie wierzyć, obca damo! Wszak nie powiedziałam nic głupiego, z przeproszeniem pańskiem. Jaki pasuje tytuł, taki dawać będę zawsze. Takie moje psie prawo, i koniec! Jaśnie hrabianka, bo jaśnie... Co komu, to komu!...
— Przestańcie!... — rzekła Leonka.
— Nie wolno gadać? Źle, że mówię? Czemu nie mają wiedzieć prawdy! Może nie jedna koza przed jaśnie panienką nos zadziera, pyszni się... Kto nie wie, myśli tak albo owak, ja wiem na pewno, bo służyłam przez lat dwadzieścia u jaśnie pani za pannę. Za pannę, jak Boga kocham!.. Dziś w zwyczaju tego nie masz, bo dzisiaj niema jaśnie panów. A twoje państwo gdzie, kwiatku złoty? Na taką fortunę, na krocie, poterasz się, Boże odpuść, pomiędzy hołotą. Widząc gniew na licach Leonki, uderzyła się dłonią w usta.
— Już nic nie mówię, nic!
— Czy wszystkie sukienki są skrojone? — zaczęła Leonka, usiłując przerwać bieg myśli starej.
— Od „jagódek“ wszystkie, proszę jaśnie pani — rzekła kobieta przytomnie już teraz. — Pięć było trochę przyniszczonych, dwadzieścia w bardzo dobrym stanie, zaś od trzydziestu i sześciu tylko rękawy na nic. Dziewuchy prują tam ostatnią, do pralni pójdzie.
— Dobrze, dobrze. Tylko robotnic jakoś mało.
— A juści że mało. Ewka słaba, w szpitaliku leży, Kostka nie przychodzi całe trzy dni, bo wesele u nich; Marynka postrzelona, niech ją tam!...
Dygnęła niziutko i zaczęła dopasowywać oddzielne części stanika, Leonka patrzyła przed siebie w milczeniu. Wzrok jej poważniał, otworzyła usta, jak gdyby na nich drgało jakieś słowo, które powinna tej kobiecie zostawić. Nie wyrzekła go wszakże i, powoli, z opuszczonemi rękami, cofnęła się ku drzwiom.
— Mamy też infirmeryę — rzekła do Ludki, gdy opuściły szwalnię po rozmowie z kilku dziewczętami, które całowały ręce Leonki i prosiły o coś półgłosem. — Nie wiem, ile tam teraz chorych — dodała zamyślona. — A może wolisz nie wchodzić? może nerwową jesteś, z czego tutaj wyprowadzimy cię powoli; tymczasem jednak...
— Wejdę z panią — odparła Ludka.
Umyślnie, czy wypadkiem, najpiękniejsze pokoje od ogrodu dostały się chorym. Przepełniała je woń kwiatów i ożywiały śpiewy ptasząt, a zwoje dzikiego wina, zawieszone u okien, tłumiły nadmierny blask słoneczny.
Z sześciu łóżek, zasłanych bardzo świeżą i bardzo białą pościelą, cztery były niezajęte; na piątem leżało coś bardzo drobnego, a jeszcze na jednem siedziała dziewczyna tęga, silna i szyła nucąc. Na widok Leonki klasnęła w ręce i ukazała zdrowe białe zęby w uśmiechu.
Maleństwo, zajmujące ledwie część łóżka, stoczyło się na ziemię niby kłębek i padło na szyję wchodzącej.
— Moja złocista paniusieńka! moja najsłodsza! — rozległy się okrzyki.
— Co tobie, Ewko? a Rózia czemu w łóżku zamiast się uczyć?
— Wrzód na nodze miałam — objaśniła dziewczyna — ale już przecięty i już się goi.
— Tak mi było tęskno, tak smutno — tłómaczyło dziecię — płakałam ciągle, głowa mnie rozbolała...
— Powróciłam, więc trzeba wyzdrowieć i nigdy nie płakać — rzekła Leonka, głaszcząc jasne włosy małej. Nawet zaraz wczoraj byłam tu na chwilę.
— Była panienka?
— Późno w wieczór. Spałyście obie; przeżegnałam was i wyszłam.
— O, moja złota!
— Ale teraz, choć mi przykro, odejść muszę, bo czasu nie mam. Ta panienka — dodała wskazując Ludkę — obznajmia się dopiero z naszą szkołą. Szwalnię i ochronę już widziała, pozostaje pralnia, kuchnia i „Dwie jagódki“. To wszystko musi dziś zobaczyć.
— Czy prawda, że jutro?...
— Tak. Wiedziała, że operacya jest bardzo niebezpieczna i napisała przedtem swą ostatnią wolę.
Starsza dziewczyna zasłoniła twarz rękami i płakała cicho; mała wybuchnęła w głos.
— Nasza najdroższa pani! nasza matka! — wołała, obsypując pocałunkami dłoń Leonki.
Po licu sieroty łzy płynęły gradem. Nie obcierała ich — padały ciężkie na twarz dziecka i łączyły się z łezkami jego źrenic — niby dwie rzeki, dwa wielkie morza bólu.
Młoda nauczycielka uspokoiła się pierwsza. Przemogła żal, panując nad wzruszeniem, ucałowała dziecko, ułożyła w łóżku, a potem stała chwilę, dopóki nie zasnęło.
W kuchni, gdzie Ludka znalazła również parę koleżanek, następnie w pralni, gdzie pierwsza uczennica klasy szóstej, hrabianka Mirska, dozorowała praczek, układających bieliznę w olbrzymich wannach — wszędzie witały Leonkę życzliwie uśmiechnięte twarze, czasem prośby, przeważnie zaś podziękowania i błogosławieństwa.
Ludka szła za nią bez zwykłej buty i pewności siebie — skromna, mała, jak gdyby nie była panną Maliniecką, lecz jedną z tych ubogich dziewcząt, zbratanych tutaj z przedstawicielkami pierwszorzędnych rodów, przy igle, przy łóżku chorego lub przy balii. Niespodzianki, spotykane na każdym kroku, w pierwszej chwili wprowadziły ją w zdumienie; ustępowało ono teraz przed uczuciem, z którego nawet nie potrafiła zdać sobie sprawy, tak było nowe, świeżo powstałe, kiełkujące ledwie, a już niby żywy płomień ogarniające duszę.
Opuściwszy pralnię, umieszczoną, zarówno jak kuchnia, w budynku osobnym, Leonka objęła silnie ramię towarzyszki.
— A teraz — rzekła — pozostaje nam tylko jedno do obejrzenia. Lecz to właśnie jest źródłem, z którego te wszystkie większe i mniejsze strumyki wypłynęły i, może źle zrobiłam, zostawiwszy je na sam koniec. Zawsze innego porządku się trzymałam — ale przez wzgląd na ciebie... bo ty jesteś trochę inna. Zresztą zobaczymy!...
To mówiąc, poprowadziła Ludkę do głównego gmachu, gdzie mieściła się pensya, sypialnie uczennic, pokoje nauczycielek, sale rekreacyjne: gimnastyczna, bilardowa i krokietowa, a także lokal przełożonej.
Na drzwiach, które przed Ludką otworzyły się na oścież, wypisane były słowa „Nawet dwiema jagódkami podzielić się możesz“. Duży pokój o czterech oknach zapełniały szafy z mnóstwem szufladek, opatrzonych numerami. Takie same szuflady znajdowały się poniżej okien, w stołach i framugach ścian. Leonka wyciągnęła jednę.
— Patrz — rzekła — tu jest wszystko, co uczennica zarówno miejscowa jak przychodnia, składa od siebie dla dziewcząt biedniejszych. Oto skrytka na pieniądze, groszaki w niej, ale dane z serca; oto bielizna podniszczona, kajety, książki, stara suknia; znajdziesz w niektórych i cukierki, bo gdy panienka lubi je sama, dzieli się z innemi. Te szuflady, te nasze „skarbonki“ stworzyły szwalnię, z nich też po części powstała ochrona.
„Podziel dwie jagódki“, to takie proste i łatwe, a taką jest siła, że kiedykolwiek rzuci nam się w oczy nędza, fundusz na jej wspomożenie znajdziemy odrazu. Gdy pusto w skarbonkach, wyhaftujemy, uszyjemy coś zbiorowo, każda po kawałku, urządzimy żywe obrazy, teatrzyk. Trochę gości, lecz nikt obcy, sami tylko swoi, krewni uczennic, najbliższa ich rodzina — i już łzy obtarte. Ludko droga, to szczęście bez granic!
— Kto was tego nauczył? — zapytała dziewczynka.
— Jutro się dowiesz — odparła Leonka, bardzo blada w tej chwili i drżąca.


VI.

W zakładzie „Dwóch jagódek“, jak nazywano ogólnie pensyę przy ulicy Strzeleckiej, zbudził się wczesnym rankiem ruch niezwykły.
Wiadomo było, z chwilą gdy Leonka przyjechała, że uczennice zostaną uwolnione od lekcyi, wszystkie jednak przyjść muszą, a nawet zaprosić siostry starsze i kuzynki, które tam uczęszczały dawniej, oraz rodziców albo opiekunów. Na co to? w jakim celu?... Dziewczynki szeptały między sobą, nastrojone uroczyście. Taki sam nastrój, tylko spotęgowany jeszcze, o ile to możliwe, panował nazajutrz.
Ponieważ w żadnej sali nie zmieściłoby się tyle osób, spodziewanych z miasta i okolic, zebranie miało być urządzone w ogrodzie. Ogród ten do zakładu nie należał, jednakże sąsiad, człowiek uczynny, którego córka, dziś już nie żyjąca, trzy lata blizko pobierała tutaj edukacyę, przyprowadził swój zielony salon do porządku i oddał go na użytek pensyi.
Ogromne wieńce napływały koszami, setki wspaniałych bukietów i skromnych wiązanek, rzadkie rośliny i proste kwiaty polne składały się na całość bardzo urozmaiconą i różnorodną. Przy niektórych wieńcach wisiały wstęgi żałobne, parę bukietów zasłaniała krepa; cień smutku padał na ten przepych — róże bladły, barwność storczyków gasła pod jego chłodnem tchnieniem.
Powóz za powozem wjeżdżał w bramę: z herbami i bez herbów, ekwipaże własne i wynajęte stały długim sznurem na ulicy, a przybywało ich coraz więcej, w miarę zbliżania się południa.
Uczennice stanęły wszystkie do apelu. Nie brakło prawie żadnej z eks-uczennic — przybyły w porę, zarówno mieszkające daleko, czy też blizko.
Od czasu do czasu wpadał mężczyzna z gwiazdką na czapce, to pachołek pocztowy, roznoszący depesze i listy. Pierwszych było sporo, ostatnich moc niezmierna; gdyby je chciano czytać na głos, zajęłoby to parę godzin.
Służba wnosiła do ogrodu piramidy krzeseł; ustawiono już tam w przeddzień masę ławek, lecz była to kropla w morzu. Nie umiano się obliczyć na takie mnóstwo gości, brakowało pomieszczenia, bo każdy przecież wypocząć pragnął, usiąść choć na chwilę.
Na tle zieleni i kwiatów, czarność sukien odbijała rażąco. Nawet dzieci przybyłe z rodzicami miały ciemne stroje, pensya, ochrona i szwalnia mundurki. Zachowywano się poważnie; w licznem zebraniu panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie much i granie komarów; ptaki, spłoszone trochę niezwykłem widowiskiem tłumu, powróciły do gniazd, do prac swoich, do pląsów, bo tłum nie robił im różnicy, kiedy niekiedy tylko szeptem przyciszonym zdradzał swą obecność.
Nawet przy powitaniach dziewcząt z rodzicami nie słyszano okrzyków radości, zachowywały się spokojnie, stąpały bez szelestu; niektóre ze śladami łez świeżych na twarzy i oczach.
Napływ gości, wszczęty bardzo rano, trwał do południa. Zapraszano ich grupami do sali rekreacyjnej, gdzie było ustawione śniadanie, oczekując widać na kogoś, spóźniającego się, a niezbędnego. Gdy wielki zegar w korytarzu pensyi wydzwonił pierwszą, przełożona, w towarzystwie dwóch nieznajomych panów, weszła do ogrodu.
Pomiędzy gośćmi szmer się rozległ:
— Notaryusz z Wiednia, notaryusz!
Obecność przełożonej stała się hasłem do gromadnego napływu służby. Ze wszystkich stron posesyi, z każdego jej zakątka wychyliły się postacie najrozmaitszego wieku i najróżnorodniejszych strojów: siermięgi, surduty, grube wełniaki i modne falbany — wszystko dążyło ku ogrodowi, a wszedłszy do środka, stawało szeregiem tuż pod bramą; szczególna ta gromadka sprawiała sympatyczne wrażenie ładu i karności; na twarzach czytać było można nie tylko ciekawość, podnieconą widokiem tylu obcych państwa, lecz świadomość celu uroczystości i smutek z przyczyny, jaka ją spowodowała. Nie rozmawiali nawet, zachowywali się milcząco, ten i ów łzy ocierał, to chustką, to rękawem — dusze proste, wierne...
Nieznajomy pan, idący pod rękę z panią Słońską, zatrzymał się przed klombem, pośrodku którego, w powodzi wieńców i bukietów, na wysokim słupie kamiennym, jaśniało popiersie marmurowe, o liniach piękności prawie klasycznej. Twarz anielsko łagodna, czoło nieduże, greckie, usta rozchylone w uśmiechu... godzinami całemi chciałoby się stać i patrzeć i podziwiać fantazyę artysty, czy też doskonałą harmonię rysów osoby, którą sportretował.
— Nieboszczka pani... — szeptały dzieci — uśmiechnięta, zdaje się, że przemówi zaraz.
Pani Słońska wyszła i wróciła za chwilę w towarzystwie Leonki, bardzo bladej, literalnie chwiejącej się na nogach. Gdy młoda panienka, cała w czerni, podniosła jasną główkę i utopiła wzrok błyszczący łzami w chłodnym marmurze, twarz jej stała się uderzająco podobną do tamtej twarzy. Z wyjątkiem uśmiechu, była to twarz ta sama, tylko młodsza, mniej rozwinięta w wyrazie rysów, lecz w zamian jeszcze bardziej anielska.
Wszyscy z miejsc się podnieśli, pan z Wiednia odchrząknął parę razy, dobył z kieszeni kopertę z czarną pieczęcią, wyjął z niej papier złożony we czworo, ruchem powolnym, systematycznie, bez pośpiechu, rozwinął go, jeszcze chrząknął i czytać zaczął co następuje:
„Ja, Ludmiła Woyniłłowiczówna, córka Józefa i Anny, po mężu Mokronowska, przemawiam do was, dzieci drogie, z za bram wieczności. Ciało moje stało się prochem, jak prochem jest doczesność i wszelkie dobra ziemskie: władza, majątek, piękność, sława; ale duch mój, ten nieśmiertelny, pozostał z wami. Czy utrzymacie go? czy ideałów moich nie porzucicie, pracy nie zmarnujecie? nie pytam, ponieważ czuję się tak pewną jak gdyby każda z was nosiła w sobie cząstkę mego ducha...
Szłam przez ciernie... to dobrze... przez ciernie idzie się do gwiazd, do celów wyższych; droga usłana różami ani rozwija ducha, ani doskonali. Kto pragnie być człowiekiem, niech jej nie wybiera, gdyby mu wybrać dano.
Ale te moje ciernie; te kolące, dlatego sprawiały mi ból tak dotkliwy, że usłało je na drodze mego życia samolubstwo najbliższych. Nie wdaję się w szczegóły; ani córce mojej to potrzebne, ani wam; są rany, które wiecznie krwawią...
Z czasem, gdy nabrałam doświadczenia życiowego, przekonało mnie ono, że ofiarą taką nie jestem tylko ja jedna, że pełno ich, gdzie okiem rzucić, że samolubów moc, i moc też ofiar.
Miałżeby ten fakt smutny zmniejszyć moją rozpacz? wytworzyć rezygnacyę?.. Na szczęście, tak nie było. Zbudził we mnie wielkie współczucie dla towarzyszów niedoli, przyśpieszył dojrzałość sił duchowych, wzmocnił energię. Błogosławię go!
Z uwagą, podnieconą w tym kierunku, widziałam teraz mikroby samolubstwa wszędzie; rzucały mi się w oczy i wołały: Oto jestem!..
Wystrojona córeczka ubogich, pracujących ludzi i takiż synek, matki, ojcowie, bracia, siostry, bezwzględni czciciele swego ja, przedstawiali mi się w całej nagości dusz tacy liczni, a więc groźni i niebezpieczni, że tylko ręce opuścić i czekać, aż pochłoną wszystko co szlachetne, bo słabsze.
Opuścić ręce?.. Gdy spojrzałam na dziecko, które wychować mam, lub może odejść i zostawić je na pastwę, na dzieci inne, na matki zbiedzone, zafukane, ojców zgiętych w kabłąk z pracy nad siły — podniosłam głowę i powiedziałam: To zmienić się powinno!
Wyplenić samolubstwo, a cały świat przybierze inną postać: uśmiechną się do życia wszyscy, którzy teraz płaczą, skrzywione karki wyprostują, odetchną pełnemi piersiami. Królestwo Boże spłynie na ziemię i zamieszka z ludźmi.
Od czego zacząć? Pod tym względem ani na chwilę nie miałam wątpliwości. Takiem jest społeczeństwo, jaką jest kobieta, jego matka. Od niej więc zacznę, ją wychowam. Jakiemi środkami wzięłam się do dzieła, wy starsze, wiecie dobrze. Wszak zaczynałyśmy od elementarza, od najpierwszych liter... Każda z nas obdzielała swoją klasę jednem posiadanem jabłuszkiem, jedną brzoskwinią, śliwką jedną; krajała na ździebełka i mówiła: dla Zosi, dla Józi, dla Mani... Dzielić się, dzielić każdą myślą dobrą, iskrą talentu — wszelką własność, zarówno materyalną jak duchową, nietylko dla siebie, lecz dla ogółu obracać, to było nasze hasło. Ukochałyście ten podział. Kasa „Dwóch jagódek“ — szwalnia; to rozwinięcie moich skrzydeł waszemi rękami. Ja tylko przy szkole założyłam ochronkę, kuchnia powstała sama przez się, pralnia, pomysł szczęśliwy, bo przyjmując bieliznę ze sklepów, daje utrzymanie wdowie z czworgiem dziatek, niewiele przyczyniła trudu...
Lecz odchodzę już, Bóg nie pozwolił, bym swoje dzieło doprowadziła do końca. Wy to zrobicie, wy!
Musi jeszcze powstać czytelnia wzorowa. Tylko pojmijcie mnie dobrze. Nie idzie mi o dobór utworów doskonałości artystycznej, lecz utworów szlachetnych. Sztuka jest kapłanką, a niektórzy obrali ją za pokojówkę, wymiatającą śmiecie, za stróżkę, wygarniającą brud uliczny. Woń tych odpadków zaraża dusze, pył z nich bijący brudzi serca. Gromadźcie prace czyste!
Musi też powstać kasa dla nauczycielek. Przeznaczam na fundament jej istnienia dominium Kaliny; w skarbonce № 1 u „Dwóch jagódek“, która to skarbonka była moją, a nosiła nazwisko siostry dawno zmarłej, znajdziecie zarys projektu.
Leonko, dziecko drogie, nie zostawiam cię sierotą...“
Pan z Wiednia przerwał czytanie testamentu; przeszkodziła mu publiczność, zachowująca się dotąd jak należy. Niektóre panie łkały głośno, jakaś panienka dostała spazmów, a nie pozwoliła się wyprowadzić.
„Nie zostawiam cię sierotą“ — powtórzył notaryusz głosem doniosłym. — Masz tyle sióstr, ile jest dusz w tym domu, i te, co z niego wyszły, i te, co przyjdą, ich rodziny, potomstwo, wnuki. Posagiem twoim jest to dzieło dobre, które ukończysz, wspólnie z siostrami. Gdybyś pożądała majątku, do chwili pełnoletności twojej, zostawiam trzy folwarki, odziedziczone po ciotce. Możesz niemi rozporządzić, jak ci się podoba; im cel będzie godniejszy, tem więcej uradujesz nim duszę moją. Ośmdziesiąt tysięcy reńskich w gotowiźnie przeznaczam na rozszerzenie posesyi, gdyby się dało, dokupienie placu i ogrodu od sąsiada Wecla. Sześć tysięcy, córko moja, obdzielisz równo pomiędzy służbę; wdowie, utrzymującej się przy pralni, pięć tysięcy reńskich.
Leonko, wierzę, wierzę — i jeszcze raz wierzę, że będziesz szczęśliwa. Tyle radości słodkich ma ten świat, w którym cię wychowałam!... Nie zasklepia on ducha w sferze drobiazgów i małych ambicyj; każe rozdawać miłość — i sam daje miłość... Przędzą miłości osnułam go i połączyłam z tobą. Umieram w przekonaniu, że nie zostawiam cię sierotą. Osierocić ciebie byłoby mi bardzo, bardzo ciężko.
Drogie córki! (tu wymienione zostały nazwiska: przełożonej, nauczycielek, a także uczennic dawnych i obecnych) błogosławię was, jak błogosławię Leonkę, siostrę waszą.
Zamykała testament odezwa do dzieci z ochrony, robotnic szwalni, służby, wreszcie data z przed trzech tygodni i podpis:

Ludmiła Woyniłłowiczówna
po mężu Mokronowska.“

Podczas czytania testamentu, Leonka osunęła się na ziemię; sama także niby kwiat owinięty w czerń żałobną, klęczała pośród kwiatów, łzami zalana, ledwie żywa. Jedna z nauczycielek usiłowała ją podnieść; wreszcie klękła przy niej i zostały tak do końca, złączone uściskiem.
Gdy notaryusz umilkł i spokojnym wzrokiem prawnika, który rozmaite rzeczy widział i przywykł panować nad sobą, powiódł po zgromadzeniu, nie znalazł ani jednej pary oczu, któreby nie płakały. Wzruszenie było ogólne. Matki, uczennice, dzieci z ochrony cisnęły się do portretu Ludmiły Mokronowskiej. Czyste linie profilu, zaróżowione w blaskach słonecznych, pogodne czoło, uśmiechnięte usta, przypominały wszystkim niedawno jeszcze pośród nich żyjącą, zaprzątniętą do ostatniego tchu w piersiach bólem cudzym i szczęściem cudzem — pracownicę na roli ogólnego dobra.
Niektóre dzieci płakały głośno, inne modliły się; modliła się też i służba.
— Nasza pani najdroższa! najzacniejsza opiekunka! — rozlegało się co chwila wśród westchnień i modlitw. — Boże, zbaw ją! Boże, wynagródź!
Leonkę prawie na rękach zaniesiono do mieszkania. Mały jej pokoik, cały też w kwiatach, był ciągle pełen gości. Dziękowała spojrzeniem więcej niż słowami, bo słowa gasły jej na ustach, tak była wzruszoną.
Pod wieczór, przyjezdne panie wróciły do hotelów, część pensyonarek się rozproszyła; po gwarze, jaki od rana panował tutaj, cisza zaległa sale. Panienki dzieliły się uwagami — Ludka, rozmowniejsza niż zwykle, wzięła pod rękę jedną z koleżanek i chodziła z nią długo po korytarzu szkolnym.

VII.
Kochana Ludko!

Popełniłam niedyskrecyę — wybacz. Twój list przejął mnie do głębi, odczytałam go rodzicom, cioci, siostrom. Sześć razy go czytałam, prosili: jeszcze, jeszcze! Sam ojciec dwa razy, ciotunia, ten nasz anioł, trzy. Boże, czemu ja nie byłam tam?.. Na całe życie pozostałoby mi wspomnienie; zdaje mi się, że miałabym jak gdyby fotografię tej sceny, czyli szeregu scen, odbitą w sercu i mózgu. Żyła tylko trzydzieści siedm lat, a wycierpiała i dokonała tyle, piękna, bogata i rozumna, a nadewszystko dobra!..
W dzień i w nocy myślę o Niej: wyuczyłam się na pamięć słów testamentu — myślę, marzenia snuję i widzę to upragnione przez Nią Królestwo Boże coraz bliższe ziemi. Bo powiedz sama: gdyby corocznie trzydzieści pensyonarek ukończyło kurs nauk waszej szkoły, niechby dwadzieścia tylko, to już dwadzieścia ognisk domowych, ogrzanych tym jasnym promieniem, który z ducha Jej powstał. I rozszerzać on się będzie z każdym rokiem, nowe iskry zapalać, coraz większy, coraz wspanialszy. Chyba cały świat ogarnie kiedyś, wszyscy ludzie za ręce się wezmą, aby pracować razem, blizcy sobie — bratni.
To będzie niebo, niebo, Ludko złota, obyśmy doczekały!.. Ale mniejsza o nas, niech-by przyszło w trzydzieści, w sto lat później, byle przyszło!
Nie mogę sobie miejsca znaleźć; pełną mam głowę cudnych planów ś. p. Ludmiły Mokronowskiej, a wstyd mi!.. Za pychę, za przeświadczenie o jakichś tam swoich zasługach, biłabym się... Pisałam ci przecież, że robię codzień obrachunek i jestem zadowolona ze swej pracy. Ale cóż zrobiłam? czego dokonałam? czem pysznić się mam prawo?.. Że przy gospodarstwie domowem, że w ogrodzie, że ojcu pomogę też nieraz... wielkie zasługi! To kwestya bytu: najnędzniejszy robak ją pojmuje i rozstrzyga wedle swoich sił.
Rozmawiałam na ten temat z ciocią.
Uspokoiła mnie trochę, wytłómaczyła, że spełniam wszystko, co jest w mojej mocy, nie uchyliłam się od obowiązków względem rodziców i rodzeństwa (Boże, a któżby to śmiał!) ani względem wioski... Tu ciocia przesadza odrobinkę, bo i cóż wieś ma ze mnie? Że uszyję jakiemu dzieciakowi koszulinę, fartuch staruszce, skaleczenie opatrzę, dopilnuję czasem, by chory brał lekarstwo, przyrządzę płókanie, nauczę zręczniejszą dziewuchę robótki, i co ja robię? Chyba to jedno, że nasiona kwiatów dla chałup zbieram, ale w tem jest także moja przyjemność własna. Wszak miło spojrzeć, gdy przed każdym domem znajduje się kawałek ogródka, a ci ludzie prości jeszcze mi są wdzięczni, jeszcze dziękują.
Nie spełniam nic wielkiego, nic godnego uwagi; ale ciocia tak prześlicznie o tem się wyraża, że aż powtórzyć ci muszę:

„Czyń każdy w swojem kółku, co każe Duch Boży,
A całość sama się złoży“.

Czy istotnie złoży się? Ach, jakbym chciała, jakbym chciała!.. Szczerze pragnę, by spełniły się słowa cioci.
Tylko mi dziwno, że mówisz trochę za chłodno o planach ś. p. Ludmiły Mokronowskiej. Czyżby jej cele nie przemawiały do ciebie z taką siłą, z jaką literalnie biją we mnie?.. Chyba nie widziałaś nigdy wstrętnych samolubów. I ja co prawda, znam ich niewiele, parę okazów tylko znam, ale mówię otwarcie, że uciekam od nich. Nie wymienię nazwisk, bo i po co? taka osoba ma na imię: ja, to dostateczne. Zawsze mówi o sobie, stale wysuwa się naprzód, pyta, czy jest jej do twarzy w tem albo owem, czy nie wygląda mizernie, czy się zbytnio nie zaczerwieniła.
Gdy wszyscy znużeni, gotowa zabrać jedyne krzesło dla siebie; pragnie zimna w lecie, ponieważ się zgrzała, upału podczas mrozów, bo jej uszy ziębną. Gdy wybiera się na spacer, deszcz, potrzebny dla całego kraju, padać nie powinien; gdy ona chce zabawy, nawet choremu obłożnie wypada się dźwignąć, usunąć w kąt najdalszy, zrobić miejsce do tańców, a ciągle: ja, bo mnie, przy mnie, ze mną, we mnie — br!... jakie nudne, śmieszne, szkaradne! Widać nie znasz wcale takich, bo gdybyś jedno stworzenie podobne spotkała kiedy, albo co gorsza, musiała do niego się zbliżyć, znienawidziłabyś samolubów. A ty nie? no, tem lepiej. Sądzę jednak, że małą, malutką część pracy ogólnej zechcesz przyjąć, musisz przyjąć — pewno już do dzieła się zabrałaś, a ja tak ostro, tak otwarcie... Wybacz i pisuj często, moja droga! Pragnę mieć jak najwięcej szczegółów o Leonce i, poznać ją. Chciałabym ptakiem pofrunąć do Krakowa i chociaż przez okno domu na Strzeleckiej, zobaczyć, co się dzieje, a zwłaszcza zobaczyć Leonkę. Jak ona tam pomiędzy wami się obraca: to w klasie, to w szwalni, to w ochronie, to w kuchni. Wiesz, i Bochińska mnie zajęła.
U nas na coś dobrego się zanosi; ponieważ jednak rodzice przestrzegają, aby za wcześnie nie mówić, milczę. Wynagrodzę sobie ten ciężki przymus prawdopodobnie w następnym liście, jeśli... O mało co nie napisałam, lecz nie, powstrzymam się — musi być widocznie jakaś racya w utrzymaniu tajemnicy. Jeśli nie można, to nie można.
Na polach już jesień, śliczna jesień polska, najcudniejsza pora roku, mojem zdaniem. Lubię lato, uwielbiam wiosnę, tę cichą jednak gospodynię: jesień kocham całą duszą. Może jest w tem i odrobinę praktyczności: miła bowiem, pogodna jak lato, a lepsza od niego, daje wypoczynek. Nie zanadto wszakże, bo chcąc mieć chleb na zimę, trzeba jeszcze się utrudzić, ale chociaż robót pilnych mniej.
Tatko może od czasu do czasu wziąć do ręki książkę, sąsiedzi przyjeżdżają... w zeszłą niedzielę tańczyłyśmy trochę; zebrało się sporo osób i najmniejszego kłopotu nie było, co podać, czem przyjąć. Jesień — karmicielka hojną jest w tym roku: pozwoliła nagromadzić zapasy w śpiżarni, jaką dała moc grzybów, rydzów! a co za owoce!
Mama żartuje ze mnie, że to tak dla młodej gospodyni na zachętę.
Na zachętę też podobno, wiedzie się i w chlewach i w kurnikach; mama utrzymuje, że młoda gosposia ma oczy lepsze, niźli stara i nogi żwawsze, więc dopilnowała lepiej.
Wolno żartować! Pilnowałam istotnie, ale gdzie mi tam do matusi!.. Ma ona wprawę w robocie każdej, a pracowita jak mrówka. Cichutko, bez pośpiechu, wykończa wszystko w porę; nie pamiętam zdarzenia, by u nas opóźniło się cokolwiek, zostało zapomniane, lub niespełnione jak należy.
Jesteśmy biedni, lecz w domu naszym tego nie znać; skrzętność mamy osłania biedę.
Gdybyś też wybrała się do nas! Dawniej nie poprosiłabym cię o to za nic w świecie. Chcesz wiedzieć? powiem bez ogródki: byłaś w moich oczach niesympatyczna, pyszna, imponująca. Nie jesteś taka, nie! Ale byłaś. Dowodem moja prośba, na którą dawniej brakłoby mi odwagi. Przyjedziesz, Ludko? Niepotrzebnie pytam, zabiorę cię przemocą, gdy na które święta do Malinek wrócisz.
Tymczasem bądź zdrowa, ściskam cię i proszę, jeśli kiedy pocałujesz Leonkę, w sekrecie, nic nie mówiąc, pocałuj też i za mnie. Kocham ją!...

Jadwiga Borowiczówna.

Ludka czytała list przyjaciółki, chodząc po ogrodzie. Przyłączenie posesyi Wecla do zabudowań szkolnych pociągnęło za sobą duże zmiany. Ćwiczenia gimnastyczne, krokiet i wszystkie gry przeniesiono do ogrodu. Dzieci z ochrony odbywały też naukę wśród drzew pożółkłych wprawdzie, lecz za to dających mniej cienia, w słońcu, na świeżem powietrzu, w warunkach możliwie najhygieniczniejszych. Pracowały też tam szwaczki: stół krojczyni Bochińskiej panował w altanie, dziewczęta na ławach i krzesłach siedziały na zewnątrz.
Nawet lokatorki „szpitala“, rekonwalescentki po kokluszu i febrze, przychodziły do ogrodu nabierać sił i rumieńców.
Panienki wiejskie, pod kierunkiem ogrodnika, zajmowały się zupełnie seryo robotami, jakie dana pora nastręczała, a w głowie Leonki dojrzewał plan przyszłorocznych kursów. Otwierało się nowe pole działalności dla uczennic pensyi, dziewcząt z ochrony i dla niej; w papierach po matce znalazła nieco planów i rozmyślała teraz, jak je uzupełnić, promieniejąca, szczęśliwa.
Bo oto bez trudu „sama przez się“ powstanie szkoła, ogród kilkomorgowy odpowiada jej potrzebom, a wydatek żaden — przyjęcie dobrego ogrodnika, nic więcej.
Zenia Hornowska wyrzekała nieraz, że dzieci miejskie są „cielętami“ w porównaniu do wiejskich, nie znają bowiem ani zjawisk natury, ani roślin, ani zwierząt: nie znają nawet słońca. Wspominała własną swoją osóbkę, sześcioletnią, przybyłą pierwszy raz w życiu do wielkiego miasta. Płomień latarni, rzucił się jej odrazu w oczy, jako coś niepowszedniego — wobec wodociągu stanęła jak wryta. Darmo wuj zapewniał, że w miastach źródła biją z murów, i odkręcać się dają i zakręcać. Znała źródełko, widziała jak wytryska i szemrze ciągle, nieujęte, wolne, bez żadnych śrub i kranów.
Zachwycony jej bystrością, wujaszek, inżenier z fachu, na biurku swojem ją postawił i tłómaczył cuda techniki o ile mógł najprościej. Czy zrozumiała wiele, nie umie dzisiaj odpowiedzieć; sam fakt przechował się w pamięci i służy jako dowód, że życie na wsi budzi obserwacyę.
Ona nie uczyła się przedtem nic, a nic, nie miała nawet bony, tylko niańkę, babinę prostą, kopalnię guseł i zabobonów, wierzącą w najśmieszniejsze baśnie. Jednak przychodziło jej na myśl: dlaczego to? a dlaczego tamto? widać się rozwijała, myślała, podczas gdy te biedaki miejskie przechodzą obojętnie obok najwspanialszych dzieł ducha, nie czując ich wielkości, nie interesując się niemi.
Wtargnąwszy do ogrodu, Zenia objęła w posiadanie wszystko, co było w nim i nad nim. Zaraz nazajutrz dzieci obserwowały różowo-złote blaski wschodzącej gwiazdy dziennej. Krzyk podziwu i radości powitał to zjawisko. Nie opuściły też południa, pilnowały się zachodu, chciały w nocy nie spać, tylko wyszukiwać gwiazd i po imieniu wołać na każdą.
— Czy aby usłyszy? czy odpowie? — szeptano między sobą z zaciekawieniem niezmiernem.
— Odpowie na pewno. Gdyby nie gadała, zkądżeby kto wiedział, jak ją tam ojciec albo matka nazywają.
Ciekawość trochę się zmniejszyła, gdy gwiazdy „nie gadały“, tylko mrugały cicho: bądź co bądź, w młodych umysłach zostało cośkolwiek: a już odkąd Zenia ze swoją bandą przeszła progi królestwa roślinnego, „cielęta“ robiły postępy niesłychane. Rzucało się to w oczy każdemu.
Ogród był prawdziwem błogosławieństwem instytucyi. Korzystali z niego wszyscy. Nawet prasowaczki na parę godzin dziennie przenosiły tam robotę, miały więc chwilę ulgi po gorącu izb, obszernych, lecz zbytnio opalanych.
Gdy minął pierwszy tydzień nauki w ogrodzie, a minął prędko, przeleciał jak zając, dzieci, z własnego natchnienia postanowiły, wchodząc do ogrodu i wychodząc, odmawiać „zdrowaśkę“ za duszę dobrodziejki.
Naturalnie, ten stan błogi nie mógł trwać przez wszystkie pory roku; przerwała go słota. Lekcye na świeżem powietrzu ustały, gry pensyonarek powróciły do sal, stara Bochińska z dziewczętami do szwalni, a prasowaczki po całych dniach smażyły się w ogniu.
Trudna rada, zima przyjść musi, porządku natury nie zmieni nawet zapis ś. p. Mokronowskiej, nawet jej bezgraniczna miłość.
I dobrze, że przyjdzie, doskonale. Ma ona bowiem oprócz innych zalet, jedną wspaniałą, znakomitą: ma ślizgawkę. W ogrodzie jest woda, nie trudno też urządzić sztuczny teren, gdyby naturalny okazał się za małym: na myśl o ślizgawce, panienki cieszą się, aż skaczą.
Ten ogród jest jakimś zaczarowanym krajem, w którym mieści się wszystko co najlepsze i najmilsze. Ostatni dar nieboszczki, ale dar bezcenny. Ludka też lubi ogród, lubi — jest przyzwyczajoną mieć w sypialni woń kwiatów, latem z ogrodu wprost idącą. Odkąd na świat przyszła, miała ją zawsze, a nawet w zimie, róże i fiołki dla niej kwitną. Ale tak znowu cieszyć się, tak zachwycać się ogrodem, to już przesada niesłychana, egzaltacya. Ciągle jakiś hymn pochwalny drży w powietrzu: na lekcyach i po lekcyach, przy obiedzie, śniadaniu i kolacyi, przy modlitwie porannej i wieczornej bez ustanku jedno i to samo. Oszaleć można!
Jadwisia ma racyę. Ona, Ludka, nie przejmuje się zbytnio celami ś. p. Ludmiły Mokronowskiej. Może widziany gdzieś z oddali obrazek taki miałby dla niej pewnego rodzaju powab, ale tu na miejscu żyć w tem, pomiędzy tem wszystkiem obracać się codzień, w ekstazie, adoracyi — to nudne straszliwie, przeraźliwie nudne!
Tylko chwila czytania testamentu wzruszyła ją szczerze. Gdy wszyscy mieli łzy w oczach, ona też się rozpłakała; nie mogła wytrzymać. Głos przemawiający z za grobu, naprawdę z za grobu, bo ta kobieta już nie żyje, musiał wrażenie sprawić. Opisała też wszystko z całem przejęciem i żałuje nawet, że listu do Jadwisi nie skopiowała dla ojca; ale trudno, nie zrobiła tego w porę, zapomniała, a dziś-by już nie mogła, nie potrafi. Za powrotem do Malinek, w święta, albo kiedy: opowie ojcu tę historyę; może nawet powtórzy ją z czuciem; teraz nie, dość ma westchnień i wykrzykników, dość sentymentów. Ciekawa rzecz, jaką to nowość zapowiada Jadwisia! Dla niej, dla Ludki, wszystko tam jest nowością, nie zna bowiem ani domu państwa Borowiczów, ani ich obojga, ani cioci, sióstr — nikogo. Zresztą, nawet sama nie wie, dlaczego do Jadwisi, nie do Andzi, Frani, albo Heni listy adresuje. Zkąd jej Jadwisia na myśl przyszła!
Prawda, ma ona w sobie coś oryginalnego, jest jak gdyby nowa, nieprzeczytana jeszcze książka, ale też niektóre karty tej książki są trochę nudne. Uprzykrzy się i trzeba będzie korespondencyę przerwać.
Tak rozmyślała Ludka, chodząc po ogrodzie sama jedna, nie zbliżyła się bowiem do żadnej z koleżanek. Już, już miała to zrobić, lecz wybór jej się wahał, jakiś nieopisany chłód ją ogarniał, nie mogła rzucić się na szyję pierwszej z brzegu osobie i zawrzeć z nią przyjaźń. Była szczera; ponieważ nie kochała żadnej, nie chciała udawać. Brzydziła się fałszem.

VIII.

Zaczął się październik, a Ludka nie rozpoznała dotąd swoich „darów,“ czyli zdolności wrodzonych i trwała jeszcze z naukami w stanie tymczasowym. Miała skutkiem tego bardzo dużo pracy i tyle godzin zajętych, że już ani na szwalnię, ani na ochronkę miejsca nie było. Przedewszystkiem języki obce, włoski szczególniej i angielski, (francuzki i niemiecki, znane doskonale, mogła zaniedbać trochę), muzyka, śpiew — dała sobie słowo, że śpiewać musi — dalej rysunki, rzeźba, a także parę razy tygodniowo gimnastyka i tańce. Język ojczysty, nauki przyrodnicze, matematykę i historyę umieściła na dalszym planie, i choć nie wyrzekała się ich w zupełności, prosiła o zmniejszenie liczby godzin, dla braku czasu.
Cały ten program sprzeciwiał się zasadniczo celowi szkoły; pani Słońska chciała go zmienić, lecz po długiej rozmowie w cztery oczy z Leonką, dała pokój.
Co prawda, Ludka też nie na żarty dokładała starań, by utrzymać się przy tym programie; nikt bowiem nie miał prawa wykreślić co z niego, gdy stopnie dowodziły, że robi postępy.
Zdolność do języków, rozwijana od lat najwcześniejszych, zajaśniała takim blaskiem, że nauczyciele nie mogli się wydziwić. Rozmawiała już z profesorami, Anglikiem i Włochem w ich rodzinnej mowie, odczuwając akcent, zgadując ortografię, pędziła galopem. Postęp w muzyce nie olśniewał — był jednak, a co do śpiewu, słuch nie ulegał kwestyi, lecz głosu brakowało.
Nauczyciele, przedmiotów lekceważonych przez Ludkę, notowali złe stopnie: matematyk żądał, aby panienka, ledwie trochę obznajmiona z ułamkami, słuchała wykładu nie w klasie piątej, lecz w drugiej, a profesor polskiego oburzał się na ortografię. Ćwiczenia, najeżone galicyzmami, do rozpaczy go doprowadzały. W czasie innych lekcyj, tryumfująca, dumna Ludka przechodziła męczarnie.
Język ojczysty, czy może być coś łatwiejszego... Sądząc z pozoru, każdy go umie, jak gdyby z tą umiejętnością na świat przyszedł, ale w gruncie rzeczy jest inaczej. Ogół mówi jako tako, pisze zaś fatalnie. Tak samo i z Ludką.
Najgorsze były błędy ortografii; nieznajomość form gramatycznych wyzierała z niej co chwila.
Zaraz po pierwszej lekcyi, trzy koleżanki ofiarowały się z pomocą; gdy Ludka tę ofiarę odrzuciła, zaproponowały dyktando ogólne dla całej klasy, podczas pauzy codzień. Michasia Białecka radziła powtórzyć zasady fonetyki i etymologii, które to powtórzenie, jak mówiła żartobliwie, nikomu na zdrowiu nie zaszkodzi, owszem przyda się.
Milczenie Ludki zatwierdziło projekt — Michasia objęła posadę korepetytorki i, trzeba przyznać, wywiązała się z obowiązków jak najlepiej. Nie przyszło jej to łatwo, koleżanki bowiem stały się odrazu tępe fatalnie. Po dziesięć razy musiała im tłómaczyć i wyjaśniać: dlaczego? jak? i znów: dlaczego? Wypytywały o rzecz najmniejszą, czepiały się chytrze każdej wątpliwości, jak gdyby chciały nauczycielkę wyegzaminować. Ale Michasia miała z polskiego piątkę rzymską, nie złapały jej na niczem. Wyjaśniła wszystko, „łopatą“ w głowy im pokładła, najbardziej tępa musi umieć — musi.
A Ludka?
Nadto bystra, by mogła nie rozumieć, przez cały czas trwania pierwszej lekcyi, siedziała z brwią ściągniętą, głową podniesioną hardo, ale panienki tak dobrze udawały nieznajomość zasad gramatyki polskiej, że zaczęły ją tem bawić, rozśmieszyły i ułagodziły. Komedya miała na celu jej naukę, nie obrażając pychy, bezgranicznej pychy i próżności dziewczyny rozpieszczonej, wierzącej tylko w siebie.
Ponieważ pojmowała prędko, zwyciężyła niebawem trudności pisowni; umysł jej odniósł korzyść, charakter żadnej. Umocniła się jeszcze w przekonaniu, że tak być powinno, że dla panny Malinieckiej przeszkody nie istnieją, a jeżeli się trafią, ten lub ów je usunie, gdyż ma obowiązek to zrobić.
Siostrzana usługa nie wpłynęła ani trochę na polepszenie stosunków i zbliżenie Ludki do towarzyszek pracy, chwilowo tylko zmniejszyła jej zarozumiałość, ale i ta wybuchnęła znowu przy okazyi.
Pensyonarki zakładu „Dwóch jagódek“ miały w wyborze przedmiotów nauki swobodę nieograniczoną. Zamiłowanie rozstrzygało, by jednak nie tamować rozwoju zdolności, poddawano im zadań więcej niż gdziekolwiek. Program był niezamknięty, w każdej chwili, z wystąpieniem na jaw nowego „daru“, przełożona miała prawo, a raczej obowiązek, postarać się o środki rozwinięcia tegoż.
Otwierano kursy języków starożytnych, lub zamykano je, gdy brakło kandydatek, kursy handlowe i t. p., odpowiednio do potrzeb chwili. Ale w zamian, gdy program klasy sile umysłu pensyonarki nie odpowiadał, mogła go ograniczyć, ile chciała, wyłączyć wszystko, co przechodziło miarę jej zdolności. Przejście całego kursu było konieczne, wybór przedmiotów dowolny. Gdy uczyła się tylko paru, nikogo nie dziwiło: wszak każdy radby posiąść jak najwięcej, cóż winien, gdy nie dźwignie, a dźwiganie nad siły jest szkodliwe, przytem najczęściej bezowocne.
Nie obciążać ducha, lecz rozwijać, pomagać mu do wzlotów coraz wyższych, temi zasadami kierowała się instytucya, założona przez ś. p. Ludmiłę Mokronowską; stanowiły one fundament gmachu i były też cementem, spajającym pojedyńcze jego cząstki.
Gdy dostrzeżono, że usiłowania idą na marne, choćby nawet wbrew życzeniu uczennicy, wykreślano ją z tej lub owej lekcyi. Wartość czasu liczyła się tu przedewszystkiem i miała wysoką cenę. Godziny wolne od nauk były własnością ochrony, szwalni, pralni i kuchni, a przedewszystkiem dwóch pierwszych; nie należało ich trwonić.
Bardzo nieznaczne postępy Ludki w śpiewie, przy zupełnym braku głosu, skłoniły panią Słońską do odebrania jej tych lekcyi. Czekała na nie dziewczynka ze szwalni, urodzona artystka.
Okazał się dar wybitny, przypadkiem odkryła go Leonka i wielce szczęśliwa, że może go wykształcić, czekała sposobności. Profesor był zajęty bardzo, wszystkie godziny miał obsadzone szczelnie, pracę jednak dosyć wdzięczną w tym roku, głosy, jak nigdy, wyborowe. Tylko jednej panienki pragnął się pozbyć, ambitnej, prześladującej go pytaniami: „Dobrze śpiewałam dziś? wszak coraz lepiej śpiewam?“ Nie ma talentu, a nie chce o tem wiedzieć.
Przełożona bez ceremonii wykreśliła Ludkę i oddała jej godziny Róży Gołąbkównie. Dziewczyna rozpłakała się z radości.
Czy marzyła nawet? Matko miłosierna! gdzieby zaś!... Odkąd na nogi wzrosła, śpiewa niby ptak, wyrzuca z siebie tryle, pasaże, gamy, nie mając pojęcia do czego to podobne. Wiele razy rodzice ją wykrzyczeli, (teraz jest sierotą) śpiewać nabożnie inna rzecz, ale drzeć się Bóg wie po jakiemu!... Za waryatkę ją wezmą...
Róża wie, że to prawda i wstrzymuje się, wstrzymuje; potem nagle ten wybuch tonów pada z jej piersi jak lawina. Im dłużej utajony, tem silniejszy, to rozełkany w bólu, to wesoły, radosny i ucieszony, nie wiadomo z czego.
Chwyciła się za głowę osłupiała, gdy panienka rzekła do niej w sobotę wieczór:
— Dziewczyno, toż to perły!
Czyściła samowar, ten największy, co w nim sto szklanek zmieści się i śpiewała pełnym głosem „swoje niemądre la-la-la! i już.“
— Gdzie perły?
Zrobiła pewno bardzo nieosobliwą minę, bo panienka zaczęła się śmiać.
— Zbieraj je! — zawołała.
— Ale, ale nie widzę...
— Więc ja pozbieram, ty śpiewaj dalej!
Róża nie dała sobie tego powtórzyć. Strumykiem szemrzącym po kamieniach, wesołą rybką w rzece, skowronkiem, co pod samo niebo wzlata, rozkwiliła się jej pieśń bez słów „jej zwykłe niemądre la-la-la i już!“
Z pralni i kuchni przybiegały sługi; z otwartemi ustami zatrzymały się w progu i stanęły jak wrosłe w ziemię.
— Co wyrabia ta dziewka?
Rózia tymczasem śpiewała i śpiewała. Nie żałowała sobie, tyle jej szczęścia co ten śpiew. Gdy umilknie, dusi ją, dławi, znów każe śpiewać; a tu niewolno. Niechby piersi jej pękły, byle już raz pozbyły się wszystkiego, nie szarpały się więcej powstrzymywanym śmiechem albo łkaniem... Czy ona sama wie, co w niej siedzi, jaka moc dziwna, siła niepojęta?... Niechby ją zmódz nareszcie i, niby płomień, wodą zgasić, bo po co tlić się ma i żarzyć próżno i taki sprawiać ból.
Panienka słuchała zdumiona. Nie przerywała, ku zgorszeniu pomywaczki, która czekała na samowar, trzęsąc się ze złości. Leniwa trochę, a roboty zawsze pełno, lubiła się wyręczyć. Co wielkiego, gdy która z szwalni pomoże jej czasem; one lekki chleb mają, dobrze im. Ta dziewucha nawet pomódz lubi, uwija się żwawo, ale gdy choć na jeden moment z oczu ją spuścić, zaraz śpiewa. Wykrzyczysz, wstaje — i znów robi co jej każą, a myśli Bóg wie o czem. Zagadać do niej, to patrzy osłupiała, postoi dobrą chwilę i dopiero odpowie ni to ni owo.
Rózia wciąż śpiewała; ludzie się schodzili, nawet kucharz z ognia patelnię usunął i powolnym krokiem opuścił swój przybytek. Ukłonił się nizko, ale panienka nie spostrzegła, wielkie czerwone ręce na fartuchu rozłożył i patrzał zdumiony.
— Co to jest? Jakaś dziewczyna drze się strasznie, a panienka słucha cierpliwie...
— Skończenie świata! — mruknął w obawie o kotlety, drepcząc do komina.
Niewiasty były bardziej wytrzymałe, chociaż korciło je; pomywaczkę pchało coś poprostu, żeby tę dziewuchę „moresu“ nauczyć, nie ruszyła się z miejsca ani jedna i nic nie rzekła. Czekały co panienka powie.
Ale panienka też nic nie mówiła. Gdy śpiew nareszcie umilkł, Rózia, blada jak płótno (inny krwią-by się zalał od takiego krzyku), z oczami wzniesionemi het, ku obłokom, piersią falującą ze wzruszenia, wyciągnęła do niej dłonie, ujęła ją pod ramię, niby równa równą i poszły razem. Od tego wieczoru dziewczyny w kuchni nie widziano; przepadła niby kamień w wodzie.
Nie zginęła jednak. Odnalazła się w głównym gmachu instytutu, na pensyi, jako uczennica klasy pierwszej. Dziewczyna ośmnastoletnia, tęga, wysoka, raziła trochę swoją osobą wśród małych, po największej części drobnych i delikatnych panienek. Przyjęto ją życzliwie; wprowadzona przez Leonkę, nietylko do klasy, lecz do serc, zyskała odrazu tyle przyjaciółek, ile znajdowało się uczennic, a również tyle korepetytorek i doradczyń. Wszystkie chciały uczyć Rózię, przysposabiać do lekcyi, objaśniać, czego nie wie, ułatwiać każdą trudność. Miała też natychmiast całe tuziny kajetów, książki należące do kursu, pióra, ołówki, mapy, a ponieważ w szwalni nie było dużych sukien, z pensyonarek bowiem przerabiano dla ochronki, gdzie znajdowały się dzieci młodsze, Michasia Białecka z klasy piątej dała Rózi swój nowy mundurek.
Wszystko szło doskonale, dopóki nie wszczęła się kwestya lekcyi śpiewu, głównego celu, do którego kształcenie ogólne miało Rózi dopomagać.
Usłyszawszy o co idzie, Ludka wybuchnęła:
— Ja mam ustąpić? ja? Dla mnie nauczyciel nie ma godziny wolnej, bo jakaś Gołąbkówna lekcyi potrzebuje! Dziś jeszcze napiszę do ojca, albo zatelegrafuję, w trzy dni musi się rozstrzygnąć, czy ja, czy ona.
Nie pomogły perswazye; Ludka trwała w gniewie. Podług niej było to ochydne, pierwszy raz w świecie się zdarzyło, bo zdarzyć się nie mogło tam, gdzie wiedzą jak kogo uszanować i na jakiem miejscu posadzić. Paplała bez końca, gdy zostały same, nauczycielka bowiem wyszła umyślnie, chcąc dać jej okazyę do uspokojenia się i zapanowania nad sobą.
— Na co takiej śpiew? Jaką będzie miała korzyść?
— Nauczycielką śpiewu może zostać — tłómaczyły koleżanki.
— Dziękuję. Piękna nauczycielka!... Wczoraj była szwaczką, pewno onegdaj gotowała dla trzody — dziś jest artystką i ja mam jej lekcyę oddać! Chyba pomieszało wam się w głowach, gdy nie widzicie tej różnicy... Boże! Boże!... Jakaś tam szwaczka Gołąbkówna, i ja, panna obywatelska, z majątkiem, wykształceniem...
— Urodą — dokończyła złośliwie Hania Matecka, wielki trzpiot i ulubienica wszystkich pensyonarek.
— A co ty myślisz? — porwała się Ludka, nie wiedząc nawet o czem mowa.
Panienki roześmiały się głośno; Ludka umilkła.
Przeciągnęła strunę; najbardziej bała się śmieszności i naraziła się na śmieszność w fatalny sposób. Powstrzymując płacz, uciekła do sali bilardowej, zwykle pustej w tym czasie. Doznała uczucia, jak gdyby ktoś grubym sznurem gardło jej zacisnął, skrępował ręce i nogi, obezwładnił wolę. Ją, Ludkę, ją Ludwikę Maliniecką usuwają z miejsca dla jakiejś Gołąbkówny, i nawet nie proszą, tylko otwarcie rozkazują, żeby precz poszła.
Rzuciła się na ziemię i płakała cicho.
Koleżanki tymczasem roztrząsały pomiędzy sobą ostatnie zajście. Śmiech powstał znowu na wspomnienie „urody,“ a Hania śmiała się najgłośniej.
— Zkąd ci to przyszło, zkąd? — wypytywały panienki.
— Złapałaś ją jak w potrzask!
— Przypomniała mi się nasza stara niańka z bajkami, które nam opowiadała, drzemiąc: „Była sobie królewna strasznie bogata, piękna jak król Dawid, mądra jak salamin.“
— Oh! oh! co ta wygaduje!
— Sto bajek znam, żadna tak się nie zaczyna.
— Ależ nigdy w życiu!
— To nic!... Myśmy przekręcili, babina powtórzyła machinalnie raz i drugi, a później tak zostało.

IX.

Sprawa pomiędzy Różą Gołąbkówną a „panną obywatelską z majątkiem, wykształceniem i t. d.“ zakończyła się wkrótce na niekorzyść tej ostatniej.
Pan Maliniecki prosił listownie panią przełożoną o wyszukanie nauczyciela śpiewu dla jego córki, lecz prośba uwzględnioną nie została. Pani Słońska odpowiedziała uprzejmie, lecz stanowczo, że decyzya rady szkolnej obowiązuje do wakacyj, po wakacyach zaś, o ile okaże się możliwem, Ludka będzie się uczyła śpiewać.
„Jesteśmy wykonawcami ustaw bardzo jasno określonych — tłómaczyła się w końcu listu — założycielka naszej instytucyi była osobą wielkiego serca i wielkiego ducha; przewidziała wszystko tak przezornie, że nie mamy dziś wątpliwości żadnej, co w danym wypadku uczynić. Gdyby ona żyła, zmiany zależałyby od niej samej, my zaś mamy obowiązek spełniać literalnie Jej wolę. Córka pańska uczy się dosyć; musi też mieć trochę czasu na wypełnienie innych jeszcze zadań, z wychowaniem tutejszem związanych jaknajściślej, których to zadań dotąd nie podjęła wcale.“
Pan Maliniecki musiał się zgodzić na takie rozstrzygnięcie kwestyi, wiedząc, że rygor szkolny jest rzeczą konieczną, a przepisy, bez względu czy się podobają, czy nie podobają, szanować trzeba.
Umilkł więc, lecz wzamian za to pisywał do Ludki częściej i łagodził jej zawziętość.
Ludka gniewała się, płakała i, co najdziwniejsze, przycichła dopiero, gdy pan Maliniecki w skutek spraw bardzo ważnych wyjechał z kraju i, zaprzątnięty interesami, swoją jedynaczkę zaniedbał. Co prawda nie myślała już o śpiewie, była bohaterką, inny jej talent błysnął nagle i do dobra ogólnego skierowany został. Miała niegdyś bonę, mistrzynię w wykonywaniu atłasków, sznureczków i najróżnorodniejszych kombinacyj sztuki hafciarskiej. Mówiąca po niemiecku słabo, wątła, mizerna, ale za to cicha i dobra, panna Liza potrafiła zdobyć sympatyę Ludki. Dziewczynkę chciwą wrażeń, których otoczenie wiejskie zbytnio nie dostarcza, polującą formalnie na rozrywki, umiała naprzód zaciekawić, a potem zatrudnić.
Od nawlekania igły, od ściegów zwyczajnych, żartem, zabawką uzdolniła powoli drobną rączkę małej. Niewiadomo kiedy przyszło do haftów ozdobnych i misternych — wreszcie najtrudniejszy wzorek Ludki nie przestraszał.
Zaraz na pierwszej lekcyi w szwalni przypomniała sobie Lizę. Jedna ze szwaczek była podobną do niej; to podobieństwo obudziło wspomnienie, a także myśl ambitną, cechującą wszystkie niemal czyny Ludki: pokażę co umiem!
I pokazała. Haft wykonany bardzo prędko, wyszedł czysto i dokładnie — kawałek perkalu zmienił się pod jej palcami w prześliczną wstaweczkę.
Szwaczki oglądały z zachwytem małe arcydzieło, a gdy Ludka opuściła szwalnię, zaniosły pani Słońskiej.
Zaczęły się wypytywania i narady, a później kombinacye, ile szwaczek mogłoby w danym przeciągu czasu podążyć za Ludką. Gdy okazały się cztery bardzo zdolne, Leonka zaprojektowała naukę haftów kościelnych.
— Dla ciebie — mówiła do Ludki — to przyjemność tylko, dla dziewcząt biednych kawałek chleba łatwiejszy, a raczej korzystniejszy, niźli szycie bielizny, albo sukien. Niechże więc mają środki do zdobycia tego chleba.
W taki sposób, zupełnie przypadkowo i znów „sama przez się“ zapoczątkowaną została nauka specyalności dosyć korzystnej jako fach, chociaż mozolnej.
Ludka czuła się inicyatorką przedsięwzięcia. Haftowała też zapalczywie, mniej obchodziły ją teraz lekcye angielskiego i włoskiego; zaniedbywała je potrosze, ku radości koleżanek, które dogonić jej nie mogły i dopiero gdy pofolgowała w wyścigu szalonym, spodziewały się dorównać. Tylko muzyka nie ustąpiła przed haftem. Nauczyciel był kontent, uczennica grała z przyjemnością coraz żywszą, rezultat pracy wspólnej znakomicie się przedstawiał.
Obejście Ludki ze szwaczkami cieszyło panią Słońską. Nabierała otuchy, że z czasem wszystko zmieni się na lepsze: miłość bliźniego zakwitnie cudnym kwiatem, zniknie samolubstwo. Obie z Leonką uradowane były szczerze.
Rozczarowały się jednak, gdy Ludka rzekła do nich przy wyjściu ze szwalni:
— Towarzystwo hołoty miłe nie jest, ale konieczne. Wreszcie — alboż ja pierwsza? Nawet królowe i księżniczki szyły ornaty przy pomocy sług. Całemi dniami siadywały razem przy krosienkach — nie sądzę, by sługi to poufaliło. Powinny przecież znać szacunek dla państwa. Leonka tłómaczyła, że niema tutaj ani sług, ani państwa, są tylko uczennice. Ławka szkolna, razem z koleżeństwem, zaprowadza równość.
Pogląd ten nie trafiał do przekonania Ludki. Widziała się w duchu kasztelanką, spędzającą dnie i wieczory z dziewczętami służebnemi, które ją uwielbiają i biją przed nią czołem. Pałac w Malinkach był tłem do obrazka bardzo pięknego, ona, Ludka, główną figurą, reszta zaś dodatki, zarówno jak krzesło, krosienka, jedwab...
Dziwnem zrządzeniem losu, jedną ze „służebnic“ których zdolności hafciarskie odznaczyły się wybitnie, była Rózia Gołąbkówna. Szyła ona w ogóle bardzo dobrze, brała się i do kroju, zastępując nieraz Bochińską, wyborna przodownica szwalni. Igła biegała w jej zręcznych palcach, niby w maszynie, każda robota wychodziła bez poprawek. Po kilku dniach rzetelnej pracy nad haftem, już zrobiła postęp, zostawiwszy daleko po za sobą Bronkę Bojarczankę, również zdatną szwaczkę i Ulinę Bąkównę, co się miała za najpierwszą, nie mówiąc o innych. Przyszła śpiewaczka nie wiedziała o walce, jaką w imię jej daru stoczono z panną Maliniecką; patrzyła na robotę Ludki z podziwieniem, nie zazdroszcząc bynajmniej, lecz starając się naśladować dokładność i biegłość.
Ponieważ dzień był krótki, haftowała przy lampie, czego zabraniano, wstawała najpierwsza i kładła się ostatnia, trochę przybladła i pomizerniała, lecz jej „atłasek“ stawał się coraz podobniejszy do atłasku Ludki, coraz równiejszy i ściślejszy.
Ludka spostrzegła postępy Rózi, która zajęła miejsce w pobliżu, nieświadoma przepaści, dzielącej Gołąbkównę od panny Malinieckiej, bo o przepaściach takich nikt tutaj nie mówił. „Kasztelanka“ spoglądała na dziewczynę pobłażliwie i, trudno uwierzyć, przesiedziała ramię przy ramieniu do końca lekcyi.
Michasia Białecka, zapalona również hafciarka, mówiła później w klasie, że Ludka mogłaby jeszcze kiedyś być z oczu podobną do Leonki. Patrzy czasem tak mile...
Nie uwierzono temu.
Zbliżała się pora egzaminu kwartalnego w ochronce. Dzieci powtarzały pogadanki, w czem nikt im nie pomagał, tylko one same wspierały się wzajem. Która dziewczynka pamiętała dobrze jaką lekcyę, była obowiązana przypomnieć ją innym; rzadki traf, by znalazła się pogadanka zapomniana zupełnie. Taki wypadek smutny nie obciążał już sumienia dzieci, świadczył bowiem, że nauczycielka nie umiała zainteresować. Pensyonarki „Dwóch jagódek“ drżały przed nim, wybierały więc tematy bardzo starannie i również starannie opracowywały. Pogadanka utrzymana w pamięci najdokładniej ze wszystkich i uznana przez małoletnich sędziów za najpiękniejszą, była notowana w dzienniku ochrony, a jej twórczyni otrzymywała podziękowanie piśmienne. Egzamin kwartalny w ochronce był więc konkursem pedagogicznym na małą skalę.
Ś. p. Ludmiła Mokronowska pragnęła nadać mu cechę uroczystą. Zapraszano przyjaciół szkoły, duchowieństwo — mógł więc i bez zaproszenia być każdy, kogo sprawy podobne interesują. Zjawiali się też ludzie dobrzy, czasem umyślnie nawet z dalszych stron przyjeżdżali; garstka życzliwych rosła z roku na rok.
Młodziutkie freblanki, pełne niepokoju, robiły w myśli obrachunek swoich plusów i minusów; jedne, gdyby można, pragnęły dodać do wykładu to i owo, inne jeszcze uprościć, skrócić... A jeśli dzieci zapomniały, jeśli zgubiły wątek i z całej pracy nie zostanie śladu, że użyteczną być miała?... Niepokój rósł w miarę zbliżania się dnia stanowczego.
Panienki, z natury powolniejsze, nie przejmujące się zbytnio, umiały jeszcze nad sobą zapanować; żywsze — przechodziły mękę. Nie szło tak bardzo o pierwszeństwo; honor ten uszczęśliwiał — w warunkach wszakże, jakie panowały tutaj, w obec szeroko rozwiniętych uczuć koleżeństwa, nie budził zazdrości.
Szło tylko o to, żeby lekcya „nie zginęła.“ Gdy dzień oczekiwany nadszedł, w klasach wyższych pensyi „Dwóch jagódek,“ profesorowie nie mogli dojść do ładu. Mało która uczennica wiedziała o czem mowa; słuchały z roztargnieniem, jak gdyby myślą nieobecne, niektóre bardzo blade, inne całe w ogniach.
W ochronie tymczasem gwar panował. Dzieci, niezmieszane bynajmniej widokiem obcych twarzy, wychodziły śmiało na środek pokoju i odpowiadały roztropnie. Emilek Bochiński, wnuk starej sługi, „jaśnie panów,“ jedyny mężczyzna pomiędzy tyloma dziewczętami i to poważny, bo pięcioletni, zapamiętał psa. O wyżłach wiedział, o kundlach, o mopsach nawet, a owczarka kochał. Inne gatunki były mu obojętne — przyznawał, że istnieją, lecz nie chciał ich wspominać. Wymachiwał rączkami i, głosem śpiewnym, krzykliwym nieco, opowiadał. Później się ukłonił i wrócił na miejsce.
Gdy Franusia Grąbczanka opowiadała o igle: cudownem narzędziu, chłopczyk nie mógł się powstrzymać. Krzyknął ze swej ławki:
— Ja też znam igiełkę, dużą i maluśką, wszystkie znam.
Słońce, woda, węgiel — zdradzały freblankę przyrodniczkę, opowiadania o krajach, rzekach, górach, wreszcie o pniu ogromnym i jednej tegoż gałązce, były lekcyami panienek, zamiłowanych w geografii i historyi. Każda mogła mówić o przedmiocie ulubionym; korzystały ze swobody, nie krępując się programem, gdyż ochrona go nie miała. Streszczał się w jednym wielkim wyrazie: oświecać — wystarczającym na bardzo długą metę i dającym polot każdej myśli.
Punktualnie o dwunastej, z oficyn do gmachu głównego biegła dziewczynka, a w chwilę później, po wszystkich klasach, zwłaszcza wyższych, szczególnie zainteresowanych, przechodziło z ust do ust nazwisko panienki odznaczonej:
Ludwika Maliniecka.
Wiadomość była tak niespodziewaną, że panienki osłupiały.
Kto mógłby przypuścić, że posiada ona i tę zdolność!... Pyszniła się innemi, tę ukrywała, niby coś mniej godnego. Szczęśliwa, ma tyle darów, jeszcze ten!..
Pierwsze wrażenie przeszło niebawem, zaraz też koleżanki z klasy piątej, a za niemi czwarta i szósta, zebrały się powinszować Ludce, która pisała list do ojca, nie słysząc, co wkoło niej mówią, zajęta swojemi sprawami: jakimś kapeluszem, widzianym na wystawie (szczęście, że chociaż wolno tu się ubrać po ludzku!) a także okryciem, bo futro pewno przez całą zimę nie będzie jej potrzebne, a nowy żakiecik, modny, zgrabniutki, przyda się. Bardzo ładne teraz noszą.
Ujrzawszy przed sobą pięćdziesiąt z góry koleżanek, ustawionych w półkole, zdumionemi oczami powiodła po tem zgromadzeniu, nie spytała się jednak co znaczy.
Michasia Białecka, w prostych, lecz serdecznych słowach powinszowała jej pierwsza.
— Zkąd ci się wzięło? o czem mówisz? nie pojmuję zupełnie! — fuknęła Ludka.
— Ach, Boże! — dziwiły się panienki. — Ona nic nie wie, nic a nic!... Zajęta listem, wielkiej nowiny nie słyszała.
— Wasze wielkie nowiny mało mnie interesują.
— Tym razem nie nasza, lecz właśnie twoja.
— Cóż tak ważnego bardzo? z pewnością jaki drobiazg. Wy tutaj lada czem się przejmujecie: zaraz wykrzykniki, jęki i wzdychania.
— Teraz ty krzykniesz jeszcze głośniej niż my wszystkie razem — śmiała się Zuzia Gałecka — bo idzie o ciebie.
— Dostałaś odznaczenie za pogadankę w ochronce.
— Ja?!..
— Dzieci podobno ślicznie ją pamiętały. Rwały się do opowiadania jedno przez drugie.
— Bo też wybrałaś wspaniały temat. Nie trudny, a piękny. Dzieci tak nim się przejęły, że każdą inną lekcyę mogłyby zapomnieć, o świętym Stanisławie nigdy.
— Mówiły po prostu, ale bardzo ładnie.
— Nawet mały Emilek o Piotrowinie wiedział.
— Udało ci się na pierwszy raz, nie można lepiej. Winszujemy całem sercem i szczerze!
Ludka słuchała ze zdziwieniem. Naprzód jej nie dano przyjść do słowa, gdy zaprzeczyła, nie uwierzono.
Mówiła jednak prawdę. W ochronie była raz; musiała iść, więc poszła i ledwie wytrzymała do końca godziny. Może tam komu łatwo rozmawiać z tłumem dzieci prostych, zaspokajać ich ciekawość, a sobie głowę suszyć. Ona nie umie, to przechodzi jej siły, denerwuje i usypia. Od pierwszej chwili zaczęła poziewać, gdyby to trwało jeszcze kwandrans, upadłaby z krzesła.
Bo proszę sobie wyobrazić taką sytuacyę: Dzieci patrzą na nią, ona patrzy, nikt się nie odzywa; niewiadomo od czego tę niby lekcyę zacząć. Najbanalniej w świecie, po milczeniu bardzo długiem i przykrem, ona, panienka dobrze wychowana, zaczęła od pogody. Rozwiązała worek, bo zaraz wysypały się pytania: co to jest mróz? dlaczego woda robi się twarda, że można po niej chodzić? Dlaczego wczoraj nie było mrozu i teraz także niema, a rano był?... Gdy na jedno odpowiedziała; występowało drugie — i tak dalej. Mróz, deszcz, grad, śnieg, tęcza, sanna, ślizgawka, kąpiel w rzece — kto-by mógł spamiętać, ile przewinęło się tematów!... Nie umiała pohamować żywości dziewczynek, zatrzymać dłużej ich uwagi na jednym przedmiocie, pogłębić odpowiedzi i uczynić ich jasnemi. Zbywała je krótko, pogorszając tem swoją sprawę. Uf!...
Ludka doznaje ulgi, na myśl, że to się nie powtórzy. A tu winszują jakiegoś odznaczenia, żart wielce niesmaczny! Trochę za późno przypomniały sobie; należało bić oklaski zaraz po owej sławnej lekcyi. Nie chciała więcej mówić o tem — panienki, urażone obojętnością dziwną, przerwały wylew uczuć i powoli, gromadkami, wyniosły się z klasy.
Ludka pisała dalej list do ojca; po prośbie o kapelusz i modny żakiecik, załączając uściski, gdy weszła pani Słońska. Ucałowała Ludkę, prosiła o odłożenie korespondencyi na później i, wziąwszy pod ramię zdumioną panienkę, wyprowadziła na korytarz, a ztamtąd przez wielki dziedziniec do ochrony.
— Serdecznie jestem rada — mówiła podczas tej wędrówki — i winszuję ci, drogie dziecko, że zrozumiałaś pożytek pracy dla maluczkich.
— Ależ, proszę pani — zarzekała się Ludka — nie zrozumiałam nic i nie rozumiem.
Pani Słońska wytłómaczyła sobie to zapewnienie na korzyść Ludki.
— Jakże błądzimy często, sądząc z pozorów — rzekła wzruszona. — Mój Boże, ja stara kobieta, nie umiałam na tobie się poznać. Widziałam wady, a przeoczyłam skromność, zaletę bardzo ważną i wielką. Co warto doświadczenie, gdy nawet tyle nie oświeca, nie chroni od omyłek!
Pocałowawszy raz jeszcze Ludkę, dodała wkońcu:
— Niedużo ich tam, nie — przeważnie swoi! Podziękują ci w paru wyrazach i doręczą pochwałę piśmienną, dawny nasz zwyczaj, nie wolno go zmienić. Skromność jest wielką cnotą, szanuję ją w tobie, ale nasza cicha uroczystość nie powinna-by jej urazić.
Przy wszystkich swoich wadach, Ludka miała zawsze odwagę przyznania się do winy; kłamstwo i obłuda były jej wstrętne. Nie rozumiejąc, jakim sposobem stać się mogło, że chciano ją nagrodzić za pracę Bóg wie czyją, zamierzała prosić panią przełożoną o zbadanie prawdy.
Ledwie zaczęła mówić, jakieś obce damy, bardzo wystrojone, uśmiechnięte, powitały panią Słońską, a towarzysząca im dziewczynka rzuciła się jej na szyję.
— Złota ciotunia! kochana ciotunia! — wołała, tupiąc nóżkami z ukontentowania. — Myślałam, że nie dojedziemy nigdy, tak długo i tak nudno. Ale jestem już i mam ciotunię, mam!
Pani Słońska, ucieszona również bardzo, zajęła się dzieckiem, a gdy Ludka przystanęła, niepewna, czy iść czy też uciec w samą porę, rzekła do niej:
— Idź, moje dziecko, czekają na ciebie.
— Pójdę — pomyślała Ludka — i niech się co chce dzieje, cudzej nagrody nie wezmę.
Ochronka, przybrana u wejścia wieńcami z gałązek świerkowych, miała wygląd uroczysty. Dzieci zachowywały się poważnie; krępowała je obecność starych panów, którzy dawno już zrobili swoje i mogli odejść, siedzieli jednak. Żaden z miejsca się nie ruszył, ponieważ nagroda nie została doręczona
— Panna Maliniecka! — rozległ się między dziećmi szmer radosny, zwiastujący koniec nudnego posiedzenia i Ludka, na pozór spokojna, pochyliła główkę.
Mimo obietnicy przełożonej, że ceremonia potrwa chwilę, przeciągnęła się ona dosyć długo. Był to fakt wyjątkowy.
W gronie gości znajdował się staruszek, dawny znajomy ojca Ludki i serdecznie mu życzliwy. Usłyszawszy, że córka Sewera Malinieckiego jest laureatką, prosił współobecnych o ustąpienie mu głosu, a gdy panienka weszła, przedstawił jej się żywo i pięknie przemówił.
Wspomniał o zasługach całego jej rodu „po mieczu i po kądzieli,“ o wojownikach i statystach, o Elżbiecie ze Spytków Malinieckiej, która broniła zamku przed najazdem Szwedów i poległa na wałach, zanim mąż z odsieczą nadążył. Podczas mowy pana Bonara, Ludka rumieniła się i bladła, rada uciec jakim cudem, czy w ziemię zapaść, byle nie doczekać końca i nie być zmuszoną do tłómaczeń. Pierwszy raz w życiu, i to w chwili, gdy mogła pysznić się, wołać: „Czemże wy jesteście w obec mnie, w obec moich dziadów!...“ doznawała uczucia upokorzenia i wstydu.
Zaczynała pojmować, że niespełnienie obowiązku hańbi zarówno biedaka jak i magnata, lub może nawet ostatniego więcej, gdy takich zacnych przodków miał.
Chwyciła się za głowę...
Staruszek mówił dalej. Wreszcie doszedł do konkluzyi, że potomkom ojców godnych łatwo o czyny dobre, bo od urodzenia mają w duszach pierwiastki cnót, więc byle ich nie zmarnowali...
Ludka zachwiała się.
— Panie! — krzyknęła głosem rozpaczliwym — panie!...
Byłaby upadła, lecz pochwycono ją.
Wszyscy myśleli, że zasłabła, ktoś wybiegł po doktora, a ona płakała, zanosząc się od łkań.
Goście pożegnali panią Słońską, mocno zaniepokojoną stanem Ludki, dzieci siadły do obiadu obfitego, niby w uroczyste święto, a pochwała została na stole w izbie szkolnej.


X.

Zajście w ochronce zostało zapomniane. Dzieci nie nawykłe do plotek, jeśli wspomniały je czasem, to chyba dowiadując się o panienkę, która ma takich sławnych dziadków, że kto wie o nich wszystko, całemi dniami mógłby opowiadać najrozmaitsze, bardzo ciekawe rzeczy. Pensyonarki wolały także zachować milczenie, gdy prawda się wykryła.
Bo oto było tak:
Przy wprowadzaniu Ludki do zakładu, Leonka zapewniła, że gdyby panna Maliniecka nie chciała swojej cząstki pracy podjąć, wyręczy ją kto inny. „Są na świecie chorzy, niedołęgi, dotknięci kalectwem“ — tłómaczyła Ludce — „od takich wymagać nic nie można.“
Dotknięta zestawieniem swej osoby z niedołęgami i kalekami, Ludka postanowiła wziąć udział we wszystkich obowiązkach instytucyi „Dwóch jagódek.“
Zaczęła od szwalni, gdzie jej się tak powiodło, że przybył nowy fach, świeże źródło zarobku dla dziewcząt biedniejszych; później odwiedziła ochronkę.
Przyrzekła sobie, że nigdy tam nie wróci i dotrzymała słowa; Leonka dotrzymała również swego.
Odbywszy pogadankę, powiedziała dzieciom, że spełnia zastępstwo, (inaczej być nie mogło nawet, gdyż ukończyła w przeszłym roku pensyę i straciła prawo nauczania w ochronce). Gdyby przypuszczała, że pogadanka zaimprowizowana raczej niż obmyślana, przypadnie dzieciom tak bardzo do serca, że ją sobie wybiorą, jako najmilszą, byłaby się zabezpieczyła od tego wypadku. Znając jednak doskonałe wykłady: Hornowskiej, Gałeckiej, Rutkowskiej, Wężykówny i wielu innych panienek, czuła się spokojną.
Wynik egzaminu dużo ją kosztował.
Drżała o Ludkę, pokusa bowiem dla dziewczyny ambitnej była bardzo silna, a dzieci zapomniały już nawet jak było naprawdę, tylko utkwił im w głowach fakt, że pogadanka o świętym Stanisławie jest pracą panny Malinieckiej.
Ta ostatnia jednak ani przez chwilę nie pomyślała stroić się w cudze pióra. Gdy goście wyszli, pobiegła do mieszkania pani Słońskiej i zrzekła się pochwały, na którą dopiero w przyszłości obiecywała zasłużyć.
Prawie jednocześnie przyszła tam Leonka.
Uścisnęły się w milczeniu. Ludka wiedziała już o wszystkiem, a gdy panna Mokronowska chciała się tłomaczyć, odparła z niezwykłą sobie łagodnością:
— Wszak byłam uprzedzona. Ode mnie zależało ustrzedz się wyręczenia, albo je przyjąć. Przyjęłam, więc kto winien?
Potem dodała ciszej nieco:
— Pan Bonar mnie przeraził. Nigdy nie sądziłam, że to tak wielki obowiązek... Pan Bonar mówił pięknie, ale jego słowa straszne są, miażdżą poprostu.
— Przeciwnie, moje dziecko — upewniała pani Słońska — budzą otuchę. Wszak pierwiastki cnót, to dziedzictwo najwspanialsze, jakie istota ludzka otrzymać może. Z nich płyną zdroje czynów bohaterskich, ofiar i poświęceń.
— Ale trzeba umieć... — wyjąkała Ludka — trzeba umieć...
— My cię nauczymy. Gdy pierwszy krok postawisz, pójdziesz dalej śmiało, a już dostrzegasz drogę...


☆                    ☆

Nadchodziły święta, miłe każdemu ze wspomnień lat dziecięcych: wieczór wigilijny, gwiazdka, choinka, Nowy Rok, Trzy Króle; niema chyba na świecie jednej duszy młodej, któraby nie cieszyła się niemi.
Dla pensyonarek rozłączonych z rodzicami i rodzeństwem przez cztery miesiące, są to chwile szczęścia. Nic też dziwnego, że zaraz od pierwszych dni grudnia pełno projektów i przygotowują się niespodzianki, a gdy jedne i drugie załatwione, pełno wyrzekań, że czas wlecze się powoli.
Wychowanki ochrony, o ile która miała gdzie się podziać, zostały uwolnione na tydzień przed świętami, dla pozostałych ubierano choinkę. Nauczycielki opuściły dom na Strzeleckiej również w tym czasie; tylko niemka, staruszka, nie mająca już nikogo — i Leonka, pomimo zaproszeń, lub może z przyczyny, że było ich za wiele, co utrudniało wybór, miały spędzić rocznicę Bożego Narodzenia na pensyi.
Pan Maliniecki przyjechał sam po Ludkę. Spóźnił się; dziewczynka rozpaczała, że o niej zapomniał, a potem płakała z radości, gdy ramiona ojcowskie utuliły ją w objęciach.
Była znowu pieszczoną jedynaczką, „skarbem swojego tatusia,“ najszczęśliwszem dzieckiem w świecie.
— A teraz w drogę! do domu, do domu! — wołała, rzucając do walizki, co jej pod rękę wpadło. — Tak dawno nie widziałam moich miłych pokoików, tęskno mi do parku i do wszystkiego, co ma szczęście znajdować się w Malinkach.
— Pragniesz jechać zaraz? — pytał pan Maliniecki, niezdziwiony bynajmniej bezwzględnością córki.
— Natychmiast, ojczusiu!
Pani Słońska, która weszła właśnie do pokoju, zaprotestowała żywo.
— Nie puścimy pana — rzekła z uśmiechem. — Trzeba przyjąć gościnę w naszym kobiecym grodzie, odpocząć i dopiero jechać dalej. Trzy dni w drodze i znowu trzy dni, mając możność wypoczynku, tylko nieprzyjaciel własnego zdrowia tak-by je narażał!
Gdy pan Maliniecki, któremu propozycya pani Słońskiej podobała się bardzo, nie odpowiadał zaraz, czy ją przyjmuje, dobra kobieta szepnęła do Ludki:
— Proś ojca, proś, żeby o swoje zdrowie dbał, ponieważ ma córkę, która go kocha i którą on pewno kocha także.
Rada wyjechać jak najprędzej, zajęta pakowaniem rzeczy, Ludka nie dosłyszała, czy też nie chciała dosłyszeć słów przełożonej. Ale pani Słońska jeszcze raz powtórzyła:
— Proś, kochanko, bo zwłaszcza zimą, przy silnym mrozie, jaki teraz mamy, lepiej spędzić noc w łóżku, niżeli w wagonie.
— Gdyby ojczulek był zmęczony — odparła Ludka — to, proszę pani, to...
— Jestem zmęczony rzeczywiście; ale gdy trzeba, pojadę.
— Ach, ojczulku!
— Bo przecież idzie mi o ciebie, a tobie tak pilno...
Dobroć ojca rozbroiła Ludkę. Uściskała go i prosiła, żeby natychmiast wrócił do hotelu i spać się położył, a jutro na pierwszy pociąg przyjechał po nią. Lecz dom na Strzeleckiej, ogromny, prawie pusty, nie pozwalał do hotelu wracać. Łóżko przygotowane czekało już na ojca Ludki; przyjął je z wdzięcznością i, mocno zdziwiony zachowaniem swojej „małej,“ udał się do sypialni.
„Mała“ tymczasem, powrzucawszy do walizki, potrzebne i niepotrzebne rupiecie, nie mogła tego wszystkiego zmieścić i kazała sobie kupić koszyk. Gdy go przynieśli, oświadczyła, że jest za duży i niezgrabny, dostarczono więc kilka do wyboru i znalazł się jeden odpowiedni wielkością, a także kształtem.
Ułożywszy ruchomości, niebardzo dokładnie, jak na taką drogę, Ludka spędziła wieczór w towarzystwie Leonki. Przy drugim stole, nad pięknym haftem, pracowała Rózia. Biedaczka, nie miała nikogo, ktoby ją na wilię zaprosił. Ojciec, ubogi szewc z przedmieścia, umarł kilka lat temu, wkrótce po nim matka, a krewni o sierotę mało dbali, wierząc święcie, że gdy do „hrabianek“ na naukę poszła, czeka ją lepsza dola, niż oni dzieciom własnym zapewnić mogą.
Rzeczywiście też tak było. Rózia wiedziała o tem i czuła się szczęśliwą z igłą w ręku, a cóż dopiero teraz! Jeżeli miała troskę, to chyba w wątpliwości, czy zdoła się odwdzięczyć za tyle dobrodziejstw, spłacić dług zaciągany tutaj dnia każdego i w chwili każdej — dług ogromny, święty. Spodziewała się przejść po wakacyach do klasy drugiej, a śpiew!... Chyba aniołowie w niebie większego szczęścia nie doznają, niż ona, gdy śpiewa. Nie na tym świecie jest wówczas, tylko gdzieś daleko i wysoko, ponad górami, ponad morzami, leci, leci, skrzydła ma... niby nie we śnie, a jednak się budzi, gdy przestaje śpiewać.
Rozmyślała o jutrzejszej lekcyi śpiewu, ostatniej przed świętami, panienki tymczasem chodziły po pokoju, rozmawiały, śmiały się, Ludka wesoła i z tą wesołością nadzwyczaj przyjemna, Leonka z uśmiechem na ustach, lecz poważna jak zawsze.
Rózia uczuwała wielką sympatyę do Ludki: za haft, za zabawki, rozsławione przez dzieci z ochronki, a nadewszystko za szczerość i prawdę.
Mogła się nie przyznać, bo któż wiedział? — i wziąć pochwałę; nie uczyniła tego, ponieważ jest uczciwa, jest szlachetna, a nie samolubna i zarozumiała jak przypuszczano. Wywijając zręcznie igiełką, spoglądała na Ludkę, to znowu na Leonkę.
Gdyby też zrobiła się podobną... Słyszała od dzieci, że ta panienka może być... może, gdy zechce być — chyba i świętą. Bo przecież miała różne cnoty już w kołysce, na świat przyszła z niemi. Czy to być może?... więc pan Bóg wybrał ją, jeśli tak obdarzył... Szczęśliwa!... Powiadają — i panna Leonka... taka mądra, mówi zawsze, że ludzie są równi, że są braćmi, a więc czemu niektórzy, zaraz od urodzenia, dostają i cnoty i wszystko?... Gdyby ona, Rózia.. to szłaby na wojny, szłaby, gdzie mór panuje, i gdzie trąd — zaraza, bo tyle darów mieć od Boga, to trzeba pilnie szukać, gdzie komu dobro świadczyć, i ciągle o tem tylko myśleć, o to jedno dbać!..
Magnetyzowana spojrzeniem Rózi, Ludka obróciła się w jej stronę. Wydęła usta pogardliwie i rzuciła parę słów w języku obcym. Dziewczynie sprawiło to przykrość.
Długa noc zimowa znużyła raczej Ludkę, niźli pokrzepiła. Zasnąwszy późno, z myślą o wyjeździe, budziła się kilka razy, siadała na łóżku, wreszcie wstała i wyszła na korytarz, sprawdzić, czy jej zegarek się nie spóźnia. Szedł dobrze, lecz bardzo powoli, a i tamten też nie prędzej. Trudno zrozumieć, dlaczego dziś właśnie ociężały oba, gdy jej pilno ztąd wyjechać. Nawet sekundnik osłabł w biegu. Popsuły się zegary, nie ulega wątpliwości, że są popsute, i jej mały „Patek“ i wielki regulator w sieni, co zawsze chodził znakomicie. Szczęściem, nie zaspała i nie położy się, bo inaczej zaśpi. Niby dopiero trzecia, a kto wie, czy nie czwarta, nie piąta nawet.
Otuliła się kołdrą i wzięła książkę ze stolika. Szumiało jej w głowie, dreszcz nią wstrząsał; litery skakały przed oczami, niewyraźne, małe, wreszcie tak malutkie, że ich nie odróżniała.
Ale to nic, już jedzie. Próżne były strachy: stawili się na pociąg w samą porę, dobry pociąg pośpieszny!... przeniesie ją lotem ptaka do ukochanych Malinek. Pędzi szalenie, huczy strasznie, słupy telegraficzne migają... Już przyjechali! sama nie wie, kiedy to się stało, podróż dziwnie krótka, czwarta część drogi, a może i mniej nawet.
Wysiada z powozu szczęśliwa niesłychanie i zaraz do pokoju swego idzie odpocząć.
Gdzie on jest? co to znaczy?... Dom inny, „pokoików panieńskich“ ani śladu... Przerażona, z bijącem sercem, przebiega dom niby rodzinny, a jakiś obcy, nieznany, niepodobny do tamtego, który tu zostawiła...
Chce krzyknąć, głos zamiera jej w piersiach i nie wydaje dźwięku. Wybiega do ogrodu — i ogród się zmienił; park zniknął wycięty... Dwa olbrzymie drzewa sterczą, nagie, suche...
Otwiera oczy: wszak to dzień. Zaspała na Boga! nikt jej nie obudził. Mieli jechać o siódmej, a to już dziewiąta!...
— Gdzie jest jaśnie pan? — zapytuje z gniewem dziewczyny, która weszła cicho, niosąc dla niej kawę.
Pokojówka zdawała się zmieszana i, jak gdyby niepewna, co powiedzieć.
— Pan, jaśnie pan — odrzekła wahająco — śpi, nie wstał jeszcze.
Połykając łzy żalu i drżąc z niecierpliwości, Ludka wzięła się do ubierania, a w pięć minut później była już przy ojcu. Wbiegła prędko, i ledwie nie krzyknęła: okna zasłonięte, ojciec leży na łóżku blady...
Załamała ręce, powstrzymując jęk, który ją dławił: Co za nieszczęście!
Wczoraj był zdrów, najzdrowszy, pragnął zaraz do domu wracać, i oto dziś nagle...
— Co się stało? Boże, co się stało?
Z sąsiedniego pokoju, pani Słońska na migi zalecała milczenie i wzywała do siebie Ludkę.
Niby automat, sama nie wiedząc co robi, poszła.
Nie było nic groźnego: przeziębienie lekkie, trochę gorączki, katar. Doktór zapewniał, że trzy dni wypoczynku i proszki, jakie przepisał, usuną chorobę.
Łagodne perswazye pani Słońskiej nie podziałały na Ludkę. Płakała, biegając po pokoju, wyrzekała na wyjazd z domu, podróże ojca zimą w taki straszny mróz i przykrości swoje ztąd wynikające.
— Ojczuś! ojczuś!... — wołała od czasu do czasu; a później znów wracała do swoich żalów, swoich bólów i swoich przykrości.
Około południa, gdy pan Maliniecki się przebudził, wezwał ją do siebie. Pobiegła co żywo.
Byli sami: ojczulek, wolny teraz od obcego wpływu i ona, ukochana jedynaczka...
Może już zdrowszy, może zgodzi się na wyjazd... Po co tu siedzieć wśród izb ponurych, prawie pustych, w nudach, gdy staw maliniecki ma pyszną ślizgawkę, oranżerya cudne kwiaty, a gości w święta będzie pełno!
Lecz widok bladej twarzy ojca rozwiał złudzenie. Domyśliła się, że zdrowszym nie był; wyglądał nawet gorzej i osłabł. Przepraszał córkę za swoje niedołęstwo, za kłopot, jaki sprawił jej i gospodyni domu, upewniając przytem, że najdalej jutro w wieczór opuści łóżko i pojadą.
Pieścił jedynaczkę, całował i pocieszał:
— Nie martw się, nie martw, przepędzimy święta w domu. Żałuję teraz — mówił później — że nie wysłałem starego Jana; byłabyś już w drodze. Nawet mi radził, alem go ofuknął. Niedomagałem trochę w ostatnich czasach, należało pieca pilnować. Jan miał racyę, poczciwy sługa przezorniejszy odemnie.
Patrząc na nieograniczoną dobroć ojca i jego wielką miłość, można było sobie wyobrazić, w jak szczęśliwych warunkach płynęło życie Ludki, a również nie dziwić się zbytecznie, że pieszczona jedynaczka miała wady, od jakich są wolne jedynaczki mniej pieszczone, lub dziewczęta wychowane w twardej szkole życia.
— Nie gniewaj się, nie gniewaj! — prosił blady chory człowiek. — To wszystko przejdzie i ruszymy w drogę.
Nie przeszło jednakże. Dnie mijały: lekki bronchit okazał się uporczywym; pozbawił chorego apetytu, kradł mu siły, skutkiem gorączki krew ubożył — trudno było myśleć o wyjeździe.
Dopiero w wigilię wigilii stan pana Malinieckiego znacznie się polepszył, temperatura spadła. Doktór zalecił odżywianie i uznał swoją pracę za skończoną.
Ludka nie narzekała już teraz na srogość losu; pogodziła się z „wstrętnem mieściskiem, które będzie jej grobem,“ gdy rano w wigilię, ojciec przywdział wykwintny, chociaż skromny garnitur marynarkowy i przyszedł do niej z życzeniami.
Padła mu na szyję, płacząc z radości.
Do kolacyi wigilijnej siadło sporo osób; kilka sierot z ochronki, a między niemi Rózia, niegdyś ich koleżanka, siostrzeńcy pani Słońskiej: student politechniki i młody uczeń konserwatoryum, ona sama, Leonka i pan Maliniecki z córką.
Chociaż bardzo różnorodne, towarzystwo skrępowanem się nie czuło; każdy miał coś do powiedzenia i mówił, niektórzy nawet dowcipnie, a wszyscy bez fałszywego wstydu i zażenowania.
Po kolacyi, stara Bochińska otworzyła szeroko drzwi do sali, oświetlono choinki bardzo bogate i strojne, dzięki panu Malinieckiemu, który zabronił o tem mówić.
Pod koniec wieczoru zjawiła się niespodzianka: dwa kosze, w których uczestnikom wolno było szczęścia szukać, za małą opłatą na korzyść krawca chorego. Próbowali wszyscy chętnie szczęścia i, przyznać trzeba, że nikt się nie zawiódł. Co najosobliwsze, a w przekonaniu dzieci wprost cudowne, że każdy natrafiał na rzecz dla siebie miłą, lub też użyteczną.
Stara Bochińska wniosła do oficyn, ciepły niby kożuch, kaftan trykotowy, Rózia czapeczkę z białego pluszu, przybraną barankiem, dzieci pończochy, fartuszki, zabawki, po parę sztuk razem ułożone w pudełkach.
Nawet pani Słońska nie usunęła się od współudziału: wyciągnęła cukierki, a jeden z jej siostrzeńców doskonałe czekoladki, któremi też zaraz wszystkich częstował.
Wśród żartów i śmiechu czas przeleciał niewiadomo kiedy; wesołe towarzystwo ani się spostrzegło, gdy zegar wydzwonił pierwszą po północy.
Pani Słońska dała hasło do odwrotu — jej gość przymusowy, jak nazywała pana Malinieckiego, żartując, potrzebował wypoczynku.
Gość jednak nie chciał o tem słyszeć; czuł się dosyć silnym, promieniał radością, patrząc na rozpogodzone czoło Ludki, uprzejme obejście i wesołość. Sprawiła mu serdeczną niespodziankę swojem zachowaniem. Chwilami nie poznawał dawnej kapryśnicy, wiecznie krzywej, nadąsanej, z pretensyami do każdego z osobna i do wszystkich, z wymaganiami, które zaspokoić było trudno.
Istotnie, Ludka przez ten wieczór zasłużyła na pochwałę. Traktowała wszystkich jednakowo, nie bocząc się, ani zbywając milczeniem okazyi do wymiany myśli, będącej prawie zawsze wspólną korzyścią osób, które udział w niej biorą. Rozmawiała ze wszystkimi.
Gdy pan Maliniecki mógł już wychodzić, a Ludka pojechała z Niemką kupić ów upragniony żakiecik i kapelusz, prosił Leonkę, żeby go poznajomiła z ochroną, o której słyszał podczas świąt. Panienka spełniła ochoczo wolę gościa.
Domyślając się w nim umysłu niepospolitego i odgadując serce szlachetne, pragnęła naprzód się dowiedzieć, co robią w Malinkach drobne dzieci wiejskie, podczas żniw, a także innych zajęć gospodarskich, później zaś delikatnie, lecz wprawną ręką, rzucić ziarnko, które zakiełkować musi.
Że trafi na grunt odpowiedni, że nie zmarnuje się, wierzyła instynktowo.
Niewtajemniczony ani przez siostrę, ani przez córkę w ducha instytucyi „Dwóch jagódek,“ pan Maliniecki chodził z Leonką od sali do sali, a w miarę pochodu, twarz jego zdradzała wzruszenie, w źrenicach błyskał ogień. Entuzyazm sieroty po ś. p. Ludmile z Woyniłłowiczów Mokronowskiej obudził wspomnienia, od których zadrżało mu serce: Zmartwychwstawała młodość z całym orszakiem jasnych rojeń, gorącem ukochaniem ludzi; ideały dobra dziś na dalszy plan cofnięte, wysuwały się bliżej, coraz bliżej i wołały pełnym głosem: Patrz, co może zdziałać wola silna i poczucie obowiązków!...
Miał duszę pełną tego głosu, który i wyrzutem był, i powrotną falą myśli, niegdyś płomiennemi głoskami wypisanych, wyblakłych z czasem, pozornie zatartych... Tylko pozornie wszakże, bo oto znów jaśnieją, jeszcze chwila, a ogień z nich strzeli, lody zobojętnienia połamie, w proch rozkruszy i dokaże cudów.
Z oczami spuszczonemi, jak gdyby wstyd do ziemi je przykuwał, pan Maliniecki przestąpił progi sali „Dwóch jagódek.“
Opowieść Leonki zajęła go żywo, lecz przerwał ją pytaniem, w którem drgał strach i przeczucie bólu:
— Gdzie jest skarbonka mojej córki?
Pilno mu było ją zobaczyć — nie szedł, ale biegł pędem na drugą stronę sali — wyciągnął szufladę...
Pusta!
W pierwszej chwili nic nie powiedział, tylko wzrok bardzo smutny podniósł na Leonkę, jak gdyby czyniąc ją odpowiedzialną za to co ma przed sobą, a potem rzucił jej pytanie:
— Dlaczego?
Młoda nauczycielka odparła pobłażliwie:
— To nic, zapewniam pana. Niektóre dziewczęta przez rok, a nawet dłużej, nie pamiętały o skarbonce. Było to zawsze w pierwszym roku... Mój Boże! pan się martwi! Proszę się uspokoić i wziąć pod uwagę, że przecież nie zmuszamy. Ofiara nie ma terminu, więc łatwo się zaniedbać, bez złej intencyi nawet.
I usuwając w głąb szafy pustą skarbonkę, dodała:
— Niedługo to się zmieni, ręczę panu. Będzie w niej tyle!... — tu wyciągnęła najbliższe pudło, pełne po brzegi.
Pan Maliniecki zajrzał skwapliwie do środka.
Była tam niesłychana różnorodność ofiar, po większej części drobiazgów, lecz ta właśnie różnorodność mówiła o dobrem sercu i skrupulatnem dopełnianiu podziału, była brakiem systemu lecz jednocześnie wielką sumiennością.
Znajdowało się tam wszystko, począwszy od igieł, wpiętych w kawałki papieru, nici na szpulkach, tasiemek, szpilek pojedyńczych i podwójnych, skrawków perkalu, aż do cukierków, czekoladek, białego fartuszka, kapelusza i parasolki. Otrzymawszy rzeczy nowe, dziecko składało używane dla ochronki i szwalni, a kupując dla siebie potrzebne drobiazgi dzieliło się również.
Pan Maliniecki zanurzył rękę w mieszaninie przedmiotów. Wyjął niektóre, rozpatrywał i oglądał, doznając uczucia mniej więcej podobnego, jakie nam sprawia czytanie książki zajmującej i pożytecznej. Dusza dziewczynki odsłaniała się przed nim z bezwzględną szczerością, nie wątpił, że to jest dusza prosta może trochę, lecz dobra na podziw. Nie chciało mu się wyjść z pokoju „Dwóch jagódek.“ Pragnął obejrzeć wszystko z najdrobniejszemi szczegółami — zapamiętać nawet liczbę okien, wysokość i rozmiary szaf. Gdy skończył ten przegląd, jeszcze coś sprawdzał, jak gdyby mu nie wystarczało; notował w myśli, robił przypiski i poprawki.
Leonka miała wygląd osoby szczęśliwej. A i dumnej także! Od pierwszego rzutu oka dostrzegła w panu Malinieckim materyały, które teraz wyszły na jaw, jako siły pierwszorzędne. Ochrona wiejska majaczyła przed nią w zarysach coraz realniejszych, niemal tak wyraźnych, jak gdyby na zrębie wiązania szczytowego drżały już gałązki zielone.
— Jeśli ten człowiek mnie zawiedzie — myślała zaraz w pierwszej chwili — sprawi mi to przykrość bardzo wielką, bo nieoczekiwaną.
Teraz przypuszczenia podobne były dalekie od niej — wierzyła.
Rozmawiali w dalszym ciągu, a gdy mieli opuścić pokój, pan Maliniecki otworzył raz jeszcze skarbonkę Ludki i chciał wsunąć do środka parę złotych monet.
— O, nie wolno, panie! — przestrzegła Leonka.
— Chciałbym zachęcić Ludkę — tłómaczył się pokornie. — Na cóż długo czekać, gdy przyśpieszyć można zwrot ku lepszemu?
— Nie, panie, byłoby to sztuczne. Zwrot taki powinien nastąpić sam z siebie, bez żadnej zachęty lub namowy, bo wszystko tutaj na niego się składa: przykład koleżanek, tryb zajęć, atmosfera domu, każdy dzień, godzina, chwila każda. Jest niewątpliwy, prędzej czy też później przyjść musi; mamy prawo na to liczyć.
Pan Maliniecki wyjął pieniądze, lecz zamiast do kieszeni schować, położył je na biurku.
— Wszak jest jakiś chory krawiec — rzekł z uśmiechem — znajdzie się pewno więcej chorych krawców, szewców, stolarzy... Chorych i biednych w mieście pełno, niechaj ten grosz idzie za swojem przeznaczeniem.
— Z przyjemnością mu pomogę! — zawołała Leonka — poprowadzę go i zaręczam, że trafi tam, gdzie trzeba.
— Jestem tego pewny — odparł ojciec Ludki, pochylając głowę.

XI.

Wybierano się na zwiedzenie miasta. Gdy Leonka podała ten projekt, Ludka się skrzywiła.
— Widziałam już sto razy — rzekła obojętnie — znam parę większych stolic, wszędzie jedno i to samo.
— Panienko, proszę tak nie myśleć! — zawołała obecna tej rozmowie Rózia. — Z panną Leonką pójść, z nią razem patrzeć, a słuchać, jak rozmaite rzeczy cudnie opowiada... ach, Boże, człowiekowi się zdaje, że był w Ziemi świętej!
Pan Maliniecki spojrzał na dziewczynę z zainteresowaniem bardzo żywem.
Wyraz jej twarzy świadczył, że czuje to, co mówi, w oczach jaśniała szczerość.
— A więc pójdziemy — rzekł wesoło. — Obejrzymy każdy kamień, panna Leonka musi cudnie opowiadać i będziemy wszyscy w Ziemi świętej.
Rózia uszczęśliwiona pobiegła się ubierać, Leonka wyszła także; Ludka rozłożyła jakąś ogromną książkę i zasiadła do czytania.
Pan Maliniecki udał, że tego nie widzi; gdy jednak czytała w dalszym ciągu, rzekł:
— Moje dziecko, nie każ na siebie czekać.
— Co ojczulek mówi?
— Ubierz się, panienki pewno już gotowe.
— Nie przeszkadzam im zupełnie. Zostaję w domu — rzekła Ludka.
Pan Maliniecki żywo z krzesła się podniósł. Był podrażniony, przeszedł kilka razy przez pokój, następnie usiadł. Czoło miał chmurne, a twarz bardzo bladą. Spojrzał w stronę córki, już-już drgały mu na ustach jakieś słowa, lecz je powstrzymał z widocznym wysiłkiem i, dopiero uspokoiwszy się, zapytał:
— Zkąd to postanowienie i co ono znaczy?
Ludka nie odpowiedziała.
— Wycieczka w większem gronie osób jest przyjemnością, towarzystwo tutejsze także miłe — dlaczego się wyłączasz?
— Miłe, z pewnemi wyjątkami, dosyć miłe — odparła sucho Ludka.
— Wytłómacz się, proszę.
Ludka wydęła usta.
— Na co to ojczulkowi?
Pan Maliniecki ujął jej rękę, przytrzymał w dłoni i rzekł głosem stłumionym, w którym znać było gniew:
— Na to, iż albo musisz jechać z nami, albo przedstawić słuszne powody, które cię zatrzymują w domu.
— Przedstawię — wybuchnęła Ludka. — Ale czy je kto uwzględni! Tu nie liczą się z nikim, nie zważają na nikogo!
— Tym razem masz do czynienia ze mną. Mów otwarcie, ja uwzględnię.
— Gdyby ojczulek ich nie słuchał, tak-by było...
— Usłucham własnego sumienia.
Ludka się zmieszała i, po namyśle długim, zaczęła mówić prędko, urywanemi zdaniami.
— Jest mi tu źle, okropnie, nie umiem żyć z niemi... nie umiem! Spełniam wszystko, wszystko, pracuję w szwalni i w ochronie, zarzuciłam śpiew, przyjemność jedyną — jedyną pociechę... zawsze jeszcze mało! Radzi-by ze mnie maszynę zrobić, bez myśli, bez woli, a ja nie mogę, nie mogę!... Wychowałam się w warunkach innych, swobodna — mam nawyknienia różne... Och, ojczulku!...
— Czego właściwie chcesz? bo nie wiem do tej pory.
— Ta dziewucha wybiera się iść z nami, ta sługa!
— Kto?
— Szorowała rondle, posługiwała w kuchni, teraz przyszło im do głowy uczyć ją... Wyborna towarzyszka dla mnie na czas świąt!...
To rzekłszy, Ludka się rozpłakała.
— O kim mówisz? o kim?
— O Róźce!
— Ta panienka ci przeszkadza?
Płacz przeszedł w łkanie spazmatyczne.
— Ojczulek nie widzi w tem nic złego? nic przykrego dla mnie?... Ach, Boże! Boże! Boże!
— Nie widzę. Obejrzycie razem pamiątki Krakowa, które przecież należą do ogółu.
— Owszem, niech ogląda!... choćby codzień... Ale bratać się z nią, na ulicy — wobec wszystkich — do tego mnie ojczulek nie zmusi!
— Gdybym koniecznie żądał?
— Nie mogę! nie mogę! — wołała Ludka płacząc. — Od lat najmłodszych nie przywykłam, teraz nie mogę... Proszę, niech mnie ojczulek nie przymusza!
Całowała pana Malinieckiego po rękach, po twarzy, i mówiła z żalem:
— Przez całe życie inaczej wychowaną być, a potem odrazu... ojczulek sam rozumie, że to jest wielka przykrość, a pożytek z niej żaden. W Malinkach były również dzieci, każdy oficyalista miał po kilkoro, a ja nigdy nie wdawałam się, nigdy! Chociaż nudno mi było samej.
Pan Maliniecki słuchał uważnie, lecz już bez gniewu.
— Pamiętam, raz w parku, spotkałam dziewczynkę... przemówiła do mnie pierwsza, biednie ubrana, ale grzeczna, uprzejma i widać wychowana dobrze. Odtąd szukałam jej, rozmawiałyśmy czasem... Dostrzegła to panna Augusta, wygnała ją, a mnie ukarała.
— Za co?
— Że wdaję się z dzieckiem, którego mowy ona nie rozumie, więc nie może dopilnować o czem rozmawiamy, a pilnować, zawsze i ciągle pilnować, to jej obowiązek.
Pan Maliniecki miał łzy w oczach.
— O, moja córko — rzekł łagodnie — powinienem był pamiętać, do mnie należało... Kobieta obca sumienna zresztą...
— Wcale jej nie obwiniam, bo dziś rozumiem, ale wówczas zrobiła mi przykrość.
— Tak, wszyscy ci robili przykrość, byłaś dzieckiem bardzo nieszczęśliwem... I krzywdę ci robili...
— Nie, nie!
— Widzę to, jak biedną byłaś.
— Nie! Tylko nabrałam przyzwyczajeń i proszę je uwzględnić.
— To będzie dla mnie straszna kara, największa kara. Jak gdyby wieczny wyrzut...
Ludka zbladła.
— Ojczulku!...
— A przecież ja nie jestem winien. Nie miałem czasu i nie wiedziałem, jak się wziąć do twego wychowania. Mama umarła — ona spełniłaby to inaczej, o, tak, jestem pewny... Nawykłaś, powiadasz... Na szczęście, jesteś młodą, odwyknąć jeszcze możesz — i powinnaś, jak najprędzej. Umilkł, a po chwili dodał prawie szeptem:
— Dla mego spokoju, córko, dla mnie!...
Na twarzy Ludki znać było wahanie.
— Twoja bona — zaczął znowu pan Maliniecki — czyniła, co do niej należało.
— Nie mam żalu, bo rozumiem...
— Do niej, nie — lecz do mnie — i chcesz mnie ukarać.
— Idę już! — zawołała Ludka, rzucając się do rąk ojcowskich. — Kocham cię, ojczulku! Lepszego ojca nie ma nikt na świecie, a ty jeszcze wyrzucasz sobie jakieś winy!
Pan Maliniecki uścisnął ją serdecznie.
Do pokoju wbiegła „Róźka.“
W miękkiej, białej czapeczce, promieniejąca uciechą, wbiegła prędko i zatrzymała się zdziwiona.
— Panienka nie gotowa? Może pomódz? może ubrać. Wiem, wiem: ten śliczny, nowy płaszczyk — w tej chwili przyniosę.
Zanim Ludka doprowadziła do porządku swój gruby, jasny warkocz, Róźka była już przy niej.
— Teraz umiem prędko pisać — paplała, usługując Ludce — i wszystko co zobaczę, w małym kajeciku wynotuję. Mój Boże, tyle razy już widziałam, z panną Leonką, wszystko tłómaczyła ślicznie, a połowy nie pamiętam: uciekło, przepadło!... Wynotuję, to później zawsze przypomnieć sobie będę mogła — i zostanie na długo.
Gdy wsiadali do jednego z powozów, jaki pan Maliniecki wynająć kazał, obok Ludki zajęła miejsce Rózia, onieśmielona bardzo. Powóz, prawdziwy powóz, wykwintny, elegancki, krępował jej swobodę. Siedziała sztywna. Lecz w miarę pytań pana Malinieckiego i objaśnień Leonki, uspokoiła się potrosze. Ludka mówiła niewiele; odpowiadając na pytania, mało się wtrącała do rozmowy ogólnej.
Dotknąwszy nogą ziemi, Rózia odzyskała dobry humor, a później już wszędzie, zarówno na Wawelu, jak na wystawie i w Muzeum Narodowem, miała wygląd osóbki dobrze wychowanej i myślącej.
Leonka nie próżnowała ani chwili. Oprowadzała dzieci młodsze, wskazywała przedmioty, mogące je zająć, objaśniała wykładem jędrnym i treściwym.
Przy grobach królewskich zatrzymali się dłużej: Ludka stanęła na boku, Leonka tłómaczyła dzieciom napisy łacińskie, a Rózia przed ołtarzem królowej Jadwigi modliła się gorąco.
Pan Maliniecki spoglądał na Leonkę, budzącą z grobu przeszłość, ku oświeceniu trzech małych dziewczynek, które słuchały z zapartym oddechem, wpatrzone w nią jak w obraz.
Ile energii zużywa ta dziewczyna, jakim zapałem drga każde jej słowo! — wszystko co mówi, czuje szczerze, wypowiada z gorącem przekonaniem. Ma serce i duszę apostoła, a wiarę taką, co góry przenosi.
— Pewno pan nie wie — wyrwało go z zadumy pytanie Róźki — jaka ta królowa Jadwiga była dobra?... I mądra była przytem. Założyła szkołę — no, co prawda, nie ona założyła, ale podźwignęła, bo oddała wszystkie swoje klejnoty, złoto i Bóg wie co, na szkołę, żeby z tej szkoły szła nauka dla doktorów i księży i różnych profesorów, na cały świat. A wie pan, że ta szkoła, choć stara już bardzo, jest tu jeszcze u nas, i ciągle w niej się uczą, najmądrzejszych ludzi ma.
Pan Maliniecki uśmiechnął się i odparł:
— Wiem o tem, panienko. Tę starą szkołę znam, bo w niej się uczyłem.
Róźka aż w ręce klasnęła.
— I pan? Ach, jak to dobrze! To pan nam może opowiedzieć czego tam uczą i jak uczą?...
— Bardzo chętnie!
— O królowej Jadwidze, to znów ja panu opowiem. Od starych ludzi słyszałam — od prostych ludzi; pan nie zadaje się z nimi, więc pewno pan nie słyszał.
— Zapewne nie słyszałem — rzekł pan Maliniecki, ubawiony szczerą naiwnością Rózi.
— Powiadają, że to jest najprawdziwsza prawda, bo nawet w Łobzowie jeden chłop tak samo się nazywa, jak tamto dziecko, znalezione na ulicy... Królowa Jadwiga je znalazła, raniutko, owinięte w poduszkę, bo mróz był okropny; sama zaniosła do zamku, napoiła mlekiem i kazała rozgłosić po mieście, żeby matka dziecięcia znalezionego przyszła na dwór królewski. Przez całe trzy dni nikt się nie pokazał; czwartego dnia przyszła jakaś kobiecina i zaczęła płakać, o synku mówić wciąż jedno i jedno.
Królowa do siebie ją wezwała i pyta:
— Słuchajcie, matko, waszemu dziecku będzie u mnie jak w niebie, tylko powiedzcie, jak je mam wychować, czy żeby wielkim panem zostało, czy może księdzem na usługę Bogu.
Kobieta co żywo zawołała:
— Jasna królowo, niechby dzieciak został panem, to i ojcu dola się naprawi — i mnie — i siostrom, co ich ma cztery.
Jeszcze królowa nie zdążyła odpowiedzieć, pachołek wprowadził drugą kobietę, bardzo bladą i zmizerowaną, że ledwie trzymała się na nogach. Padła na ziemię i prosiła o oddanie dziecka.
Królowa niby wzdragała się, a tłómaczyła:
— Po co? synkowi waszemu będzie u mnie jak w niebie, sama nim się zajmę i wychowam. Tylko powiedzcie, czem ma zostać: czy wielkim panem, czy księdzem na usługę Bogu?
Kobieta zrobiła się sztywna, jak nieżywa, a gdy ją z ziemi podnieśli, zawołała:
— Niech będzie prostym chłopem, święta pani, byle go cudze piersi nie karmiły i cudza ręka nie pieściła, jeno matczyna. Niech ma chleb czarny i koszulę zgrzebną, byle przy ojcach.
Królowa kazała matce prawdziwej dziecko zwrócić, a oszustkę wygnać; dała chłopakowi duże gospodarstwo i na Łobzowie osiadł, a wnuki jego dotychczas żyją.“
— Mnóstwo mamy legend o królowej Jadwidze — wtrąciła pani Słońska, która słuchała z zajęciem opowiadania Rózi. — Niektóre mało prawdopodobne nawet, wszystkie jednak świadczą, że była uwielbiana i kochana.
Obejrzawszy groby zasłużonych, a później katedrę, towarzystwo zatrzymało się dłużej w Muzeum Narodowem. Tu dopiero podziwiać wypadło zasób wiadomości Leonki. Nawet pieczęcie i zbroje nie były jej obce, znała szczegół najdrobniejszy — a z pokoju Mickiewicza wyjść się nie chciało, gdy zaczęła opowiadać o różnych pamiątkach.
Właśnie przestała mówić i skierowano się ku drzwiom, gdy sklepienia sali zadrżały od przejmującego echa pieśni:

„Pijmy zdrowie Mickiewicza!
On nam słodkich chwil użycza,
Wszystkie troski koi boski
Lutni jego dźwięk!“

Ludka spojrzała przerażona i zgorszona, pani Słońska pogroziła palcem, a Leonka uśmiechnęła się życzliwie:
— Oj, ptaku, ptaku! Myślisz że tu jest ogród, albo las — i wolno ci napełniać go wrzawą!
— Co ja zrobiłam!... Biedna Róźka dopiero teraz się spostrzegła, że wybryk podobny nie uchodzi ani w tem towarzystwie, ani na tem miejscu, i stała jak wryta.
Zaciekawiona niezwykłem zjawiskiem, publiczność z sal przyległych napływała gromadnie do pokoju Mickiewicza, oczekując czegoś...
— Skandal! — szepnęła Ludka.
Pan Maliniecki przyłożył palec do ust, na znak, by zachowywała się spokojnie, potem ująwszy rękę Rózi, drżącej ze strachu i wstydu, objaśniał jej półgłosem ważność pamiątek po wielkim Adamie, a gdy przestano oglądać się i szeptać, drugą rękę podał Ludce i wyszli z pokoju. Reszta towarzystwa udała się za nimi.
— Jaki pan dobry!... — wyjąkała Rózia i, zanim pan Maliniecki mógł temu przeszkodzić, dotknęła ustami jego dłoni.
— Dziecko, co robisz? — strofował ją łagodnie. — Nic wielkiego się nie stało, pocieszał, widząc, że jest zmartwiona. Głos piękny — wiemy teraz, wiemy wszyscy i winszujemy serdecznie. Za karę, gdy wrócimy do domu, musi nam pani zaśpiewać.
— To dla niej szczęście! — odparła Leonka.
— Trzeba kształcić, na Boga! kształcić, co się zowie — rzekł z zapałem ojciec Ludki. — Taki materyał głosowy, to rzadkie zjawisko.
— Rózia uczy się, bierze lekcye, od czasu gdy spostrzegłyśmy jej talent.
— Uczy się z krzywdą pańskiej córki — dodała pani Słońska żartobliwie.
Pan Maliniecki milczał. Przyszły mu na myśl dwa listy pełne skarg i wykrzykników: bezwstydna prostaczka, niegodziwa, drze się, aż bębenki pękają w uszach i t. p.
— Bodajby zawsze taka krzywda działa się — szepnął w duchu, rad z siebie, że nie przyczynił się ani jednem słowem do spełnienia żądań jedynaczki.
Na zwiedzenie kościołów, gmachów starej dzielnicy i wielu osobliwości Krakowa, zabrakło już czasu. Obejrzeli jeszcze kopce. Leonka zatrzymała dzieci, wskazywała i objaśniała, dopóki mocno zaczerwienione noski nie dały znać wyraźnie, że mróz im dokuczył.
Pan Maliniecki zaprosił towarzystwo do cukierni. Na wesołej rozmowie spędzono tam godzinę; Rózia ożywiła się i zapomniała o zmartwieniu, w czem jej pan Maliniecki gorliwie dopomagał.
Wycieczka doskonale się powiodła, lecz krótki dzień grudniowy zgasł niebawem i należało wracać. Zajechały powozy: w jednym Leonka, Ludka, Rózia i serdecznie miły gość „Dwóch jagódek,“ w drugim pani Słońska z dziećmi i kuzynką — konie pomknęły... Jeszcze chwila pogawędki, jeszcze sporo śmiechu, wreszcie umowa, że wieczorem odbędzie się raut w mieszkaniu pani Słońskiej.
Panny przyrzekły grać i śpiewać, a pan Maliniecki deklamować, bo mówi bardzo pięknie, jak zapewniała Ludka.
Raut, ułożony naprędce, był wspaniały. Pan Maliniecki podziwiał głos Rózi, która, z początku nieśmiało, później z całem przejęciem, zapomniawszy o słuchaczach, śpiewała rzewne dumki i piosnki ludowe, a w końcu „swoje niemądre la-la-la,“ ulubione zawsze, bo płynące z jej własnej duszy.
Wykończona gra Ludki mogła ojca zadowolnić. Sam muzykalny bardzo, widział rezultaty pracy dobrze kierowanej. Zanotował nazwisko nauczyciela i postanowił go odwiedzić, aby mu podziękować za postępy córki.
Leonka grą skrzypcową zachwyciła wszystkich. Płakały pod jej paluszkami, śpiewały, śmiały się, Rózia całowała te drobne białe rączki, a prosiła: jeszcze, jeszcze! Spełniały jej wolę bez trudu najmniejszego, jak gdyby igraszką im było, zabawką, takie zwinne, śmiałe, a delikatne w dotknięciu instrumentu, że chciałoby się słuchać bez końca i za przykładem Rózi wołać: jeszcze, jeszcze!
Młoda panienka nie drożyła się bynajmniej: grała mazurki szopenowskie, sonaty, później Beethovena.
Uczestnicy rautu, chociaż głodni po wycieczce, przyjęli z żalem zaproszenie do kolacyi, przy stole jednak wrócił im dobry humor; śmiech głośny rozlegał się co chwila, a nawet Ludka zapomniała, że to jest „shocking “
Gdy wrócili do sali, pan Maliniecki mówił parę wyjątków z „Ojca zadżumionych,“ a Leonka, na prośby Ludki, pamiętny wiersz Miriama.
Z rękami złożonemi, jak w niebowzięta, wysłuchała tych zwrotek Rózia. Czuła się przeniesioną do jakichś cudnych a nieznanych dotąd krajów i bardzo szczęśliwą.

XII.

Pan Maliniecki odjechał. Głośnym płaczem żegnała go Ludka, ze łzami w oczach Rózia. Przed samym już wyjazdem rzekł do dziewczynki:
— Proszę się uczyć pilnie i otrzymać promocyę, a o śpiew być spokojną. Rozwiniemy ten ogromny talent jak należy.
— Panie, dobry panie!... — wyjąkała Rózia. — Potem miała żal do siebie, że nie zdobyła się na nic więcej.
Pani Słońska odebrała podziękowanie serdeczne, a Leonka prośbę, aby czuwała nad Ludką i cząstkę swej gorącej duszy przelała w jej duszę.
— Moja dusza należy tu do wszystkich — odparła Leonka ze zwykłą sobie prostotą — do każdej z dziewczynek i do wszystkich razem, a ja znowu posiadani ich dusze. Czy pan sądzi, że wyłączyłam Ludkę?
— Nie, drogie dziecko! — rzekł. — Ty jesteś aniołem, lecz nie dziw się, że pragnę, aby moja córka stała się chociaż trochę do ciebie podobną.
Te słowa brzmiały zupełnie jak pochlebstwo, raziły Leonkę. Jednak, gdy pan Maliniecki opuścił Kraków, zastanowiła się nad niemi. Przesadził w wyrażeniu, intencya wszakże była jasna i prośbę trzeba spełnić. Ten ostatni wniosek trafił zupełnie do przekonania sieroty. Trzeba prośbę spełnić, a w tym celu zaprzyjaźnić się z Ludką, zyskać jej zaufanie — reszta przyjdzie sama.
Było to trudniejsze niż sądziła. Kapryśne usposobienie Ludki czyniło ją chwilami twierdzą niedostępną: czasem łagodna, szczera, innego dnia znowu skryta, zamknięta w sobie, a przytem chmurna i rozgniewana bez powodu, mogła zniechęcić osobę mniej wytrwałą od Leonki. Panna Mokronowska zniechęceniu nie uległa; owszem, badając Ludkę, nabrała wyrozumiałości, bo widziała jasno, że wpływy dawniejsze, rezultaty wychowania i nawyknień, trzymały ją dotąd jak w kleszczach. Dużo wody upłynąć jeszcze musi, zanim tamte wpływy ustaną, zanim je skruszy siła „Dwóch jagódek,“ napozór drobna, działająca bez nacisku, lecz potężna przez wysokie ideały i zawsze ostatecznie zwycięska.
Tymczasem należało się zadowolnić udziałem Ludki w ochronie, gdzie bywała często i pogadankami swemi trafiała dzieciom do serca, a także bardzo sumienną pracą w szwalni. W skarbonkę „Dwóch jagódek“ nie włożyła jeszcze wprawdzie ani pieniędzy, ani zbywających drobiazgów, szwalnia za to miała od niej atłas, jedwabie, wzory i wszelkie dodatki do haftów kościelnych. Dziewczętom, które się wyróżniały w tem zajęciu, okazywała stale życzliwość, z wyjątkiem Rózi, traktowanej obojętnie, a czasem niegrzecznie.
Przyszła artystka uwielbiała Ludkę, teraz już nietylko za to, że jest „wybraną“ przez dziedzictwo cnót wielkich, lecz także jako córkę człowieka szlachetnego, który ją, Rózię, od przykrości uchronił. Byłaby wyśmiana, wyszydzona — on, niby dziecko własne, ramieniem swojem ją osłonił, z kłopotu wyprowadził. Że przyrzekł dopomagać w kształceniu talentu, prawie zapomniała, opiekę serdeczną i wyrozumiałość dla niej, dziewczyny prostej, pamiętać mu będzie do śmierci.
Pragnęła się wywdzięczyć.
Szukała sposobności usłużenia Ludce, a gdy znalazła, chociażby najmniejszą, korzystała z niej skwapliwie. Cóż stąd, że panna Maliniecka nie zważa na nią, że do innych szwaczek się uśmiecha, rozmawia z niemi, obdziela cukierki, tylko do niej, gdy przy robocie siedzą obok siebie, nie przemówi ani jednem słowem. Postępuje, jak jej się podoba, a ona, Róźka, ma obowiązek kochać ją i w każdej chwili na usługi śpieszyć. To sobie powiedziała i dotrzyma święcie. Upartą jest — tak, ale i wytrwałą.
Chwilami i upór i wytrwałość zawodziły jednak Rózię, nadewszystko, gdy Ludka nie chciała swoich cierpień z nią podzielić.
Pan Maliniecki był słaby, słyszała o tem Rózia przez osoby trzecie, kaszlał, a gdy wrócił stąd po świętach, wysłano go na południe, aby tam pozostał do maja. Wprawdzie Ludka o zdrowie ojca zdawała się być spokojna, kto zaręczy jednak, czy umyślnie jej nie łudzą.
Rózia poznała się z nieszczęściem: doświadczyła, że ludzie ukrywają zwykle smutną prawdę, gdy niema już innej rady. Dziecko o chorobie rodziców, a czasem i śmierci, dowiaduje się ostatnie.
Pragnęła zbliżyć się do Ludki, u kolan jej siąść i patrząc w oczy (podobne do oczu ojcowskich, szczerem, choć nie tyle co tamte łagodnem wejrzeniem), wypytać, co pan Maliniecki pisze do niej, jak się czuje, kiedy wróci; dowiedzieć się o wszystkiem, co dotyczy tego człowieka zacnego.
Ale opuszczała ją odwaga. Już, już szła z tą myślą, a potem... utraciła śmiałość, zupełnie inaczej do Ludki się odnosi, bo... tu żal ogarnia Rózię, płakałaby i płakała rzewnemi łzami, na sercu ma kamień. Nic złego nie zrobiła, a cierpi okropnie. Usłyszała słowo, które ją objaśniło, że Ludka jest zazdrosną o życzliwość ojca i teraz wie, dlaczego jej, Róźki, tak nie lubi.
Prosta dusza dziewczyny bolała bardzo nad tem, cóż było jednak robić? Narzucać się — jeszcze bardziej rozgniewa i odstręczy Ludkę, chyba usunąć się i czekać.
Wybrała dobrą drogę.
Nawykła do jej usług przy pracy w szwalni, do spojrzeń wielbiących, baczności na każde skinienie, Ludka dostrzegła chłód, zdziwiona nim, a później dotknięta. Spoglądała od czasu do czasu w stronę Rózi, nie odezwała się, lecz i z innemi dziewczynkami, dla których była zawsze łaskawą, nie rozmawiała również. Ale co najdziwniejsze, robota jej nie szła: ruch igiełki, żywy chwilami, wolniał, ustawał, opuszczała ręce na kolana, jak gdyby w zamyśleniu. Aż panna Zofia zapytała:
— Co tobie, Ludko?
— Mnie?... Nic... nic mi nie jest.
Spojrzenie Rózi gorące, serdeczne, padło na nią jak płomień, lecz, ruchem błyskawicznym, cofnęło się i ukryło w głębi źrenic. Pochylona nad robotą, dziewczyna pracowała pilnie; ani razu nie udało się Ludce pochwycić jej wzroku.
Trzy lekcye, trzy godziny pracy wspólnej upłynęły w ten sposób; przed czwartą Ludka sama zbliżyła się do Rózi.
— Mam list od ojca — rzekła uprzejmie — list długi i bardzo zajmujący. Przeczytam ci, gdy zechcesz.
Dziewczyna ledwie stłumiła okrzyk radości.
— Panienko!...
— No, i cóż?
Gdy Rózia milczała, odurzona niespodziewanem szczęściem, Ludka dodała po chwili:
— W pokoju bilardowym, o ósmej punktualnie, czekać będę.
Czekać na nią, na Rózię, gdzieżby pozwoliła! Przyszła pół godziny zawcześnie i sama czekała, z radością, to zwątpieniem, że może panienka powiedziała na żart tylko, dla ukarania jej.
— A jeśli przyjdzie?...
Tu rozległy się kroki... Rózia obie ręce wyciągnęła; chłodny wzrok Ludki ją powstrzymał.
— Czemu tak dziwnie patrzysz? Od niejakiego czasu bardzo się zmieniłaś, jesteś inna... Może usłyszałaś... może ci kto powtórzył?... Zresztą, przyznam się sama, ile razy ojciec mój wyróżni kogo, ta osoba jest mi wstrętną... Ale ty, wiem, ty co innego przecież i nie powinnam nawet...
Rózia ucałowała dłonie Ludki.
— Panienko, czyż ja, dziewczyna prosta, równać się z wami mogę!
— No, prawda...
— A dobre słowo — dodała Rózia z przekonaniem — dobre słowo i psu powiedzieć można, nietylko człowiekowi.
— Tak, prawda, widzę, że masz rozum — pochwaliła ją Ludka — i dlatego chcę być z tobą po dawnemu, to jest, chcę, żebyś zachowała dla mnie dawne miłe obejście, bo tak jak teraz, w ostatnich czasach, to...
— Panienko — zawołała dziewczyna prawie z płaczem — już nie będę nigdy, nigdy! Kocham was jak sługa, bo taką naturę mam, że gdy mi kto co dobrego zrobi, do śmierci nie zapomnę, sto razy wywdzięczyćbym się chciała i zawsze mi za mało, zawsze jeszcze nie dość!
— A gdy ci kto co złego zrobi — zapytała Ludka, śmiejąc się — czy także pamiętasz?
— O, niech Bóg zachowa! To byłoby przecież grzechem śmiertelnym.
Usiadły obok siebie; Ludka przeczytała Rózi list ojcowski: Karnawał na Rivierze, walka kwiatowa, pochody korporacyjne, grupy alegoryczne, wszystko ilustrowane za pomocą fotografij, których kilkanaście pan Maliniecki sam wykonał.
Rózia słuchała z zainteresowaniem. Było jej dziwno trochę, że dorośli bawią się jak dzieci, ale nabierała przeświadczenia, że pan Maliniecki chorym nie jest, gdy w zabawach udział bierze i cieszyła się serdecznie.
Łaskawość Ludki zaszła tak daleko, że przeczytane było nawet zakończenie listu: „Co porabia ptaszę polne, czy pracuje, czy wesołe? Pozdrów je ode mnie.”
Ale zdrój łask został wyczerpany bardzo prędko, nazajutrz i dni następnych Ludka ani spojrzała na Rózię. Gołąbkówna nie czuła się pokrzywdzoną. Wszak zawarły układ i panna Maliniecka nie ma zupełnie obowiązku jej wyróżniać, ona zaś co robiła, robić będzie, musi. Polnem ptaszęciem jest, ptaszęciem tylko, jednak lubianem i pozdrawianem w listach!
Nadchodziła wiosna. Kurs ogrodniczy był rozpoczęty: pensyonarki pracowały w ogrodzie od wczesnego ranka, w późniejszych zaś godzinach partyami, dzieląc czas między lekcye na pensyi, a zatrudnienia praktyczne, co przy tutejszym systemie kształcenia okazało się nietrudne.
Ola Wężykówna, najstarsza z trzech siostrzyczek, panienek bardzo miłych, do wszelkiej roboty śpieszących jak najchętniej, oczyszczała truskawki, Kazia Bętkowska koło szparagów się kręciła, a Halka Bętkowska i Jadzia Kossuthówna pracowały w szkółce. Przy inspektach wiodły rej cztery Bieńkowiczówny, Litwineczki jasnowłose, rumiane i bardzo żywe.
Przy kwiatach było mniej gwarno; trafem, czy umyślnie, zebrały się tam same freblanki i doprowadzając do porządku róże, oraz inne krzewy, zrywając pierwiosnki i fiołki, rozmawiały głosem przyciszonym. Zenia Hornowska miała minę płaczliwą, cóż dopiero inne wobec tej śmieszki!...
Przyczyna ich zmartwienia jest bardzo ciężka. Jak pensya pensyą, dwanaście lat blizko, takie nieszczęście nigdy się nie zdarzyło. Ochronka zamknięta; połowa malców zasłabła na krosty i choć epidemia straszna w mieście panuje, pani Słońska musiała dzieci porozsyłać do rodziców, niektóre do szpitala. Tylko Emilek Bochiński, również bardzo chory, pozostał przy babce. Dawna sługa rodziny Leonki sama go pielęgnuje, a tak rozpacza... Przez noc ostatnią wybiegała kilka razy na podwórze i zawodziła głośno, aż pensyonarki z łóżek się zerwały.
Na pensyi wypadku zasłabnięcia dotąd nie było, pani Słońska zamierza jednak w połowie postu uwolnić dwie niższe klasy i zdezynfekować pokoje, aby mieć pewność, że epidemia się nie rozszerzy.
Jeszcze więc tylko tydzień — zakład „Dwóch jagódek“ opustoszeje, zrobi się wyludniony i ponury.
Panienki ubolewają nad tem, wspominając chwile ożywionego ruchu we wszystkich oddziałach instytucyi.
Kiedyż dawny stan powróci, czy nie zabraknie kogo z pośród tych miłych dzieciaków, a zwłaszcza najmłodszych?!
Ludka zagląda również czasem do ogrodu, nie na robotę wszakże. Brudzić paluszki, w ziemi się grzebać, to nie dla niej. Zresztą, sama nie wie, co się z nią dzieje: ból głowy, to niby strach jakiś, niby tęsknota, smutek...
Pustki w oficynach sprawiają wrażenie okropne, i pewno od tego...
Do ojca o epidemii nie pisała, choremu niepokój mógłby szkodzić, a jej nic nie grozi. Starsza już jest, nie dziecko, prawie dorosła, choć krost nie przechodziła, czy można przypuścić, że teraz zapadnie?
Dzieci żal jej bardzo... Ten biedny Emilek, rozpaczliwe krzyki starej... Zdenerwowała się, myśląc o tem wszystkiem, płacze, ona, taka dawniej spokojna i chłodna. Płacze i głowa boli ją.
Pełno jagódek: na ścianach, na podłodze, na stolikach, na łóżkach — tak pełno, że własnego ciała się dotknąć, wszędzie jagódki i jagódki. Ruszają się, chodzą, mają głowy dziewczynek i ręce, pełzają jak robaki, głucho, cicho, tylko ruch ciągły, ciągłe pełzanie, niby wężów...
Później nagle powstaje hałas: huk, turkot olbrzymiego pociągu kolei żelaznej, jakieś jęki, wrzaski, wycia. Jagódki chodzą, ruszają się, pełzają po ścianach, to małe, z główkami dziecięcemi: Emilek, Jóźka, Marynka; to potwornie wykrzywione, wielkie, straszne...
— Precz! precz!
— Może panienka lekarstwo teraz weźmie? — odzywa się głos przyciszony, a brzmiący tak mile, że głuszy te piekielne gwary.
— Może lekarstwo dać?
Ludka leży czerwona, cała w plamach szkarlatyny, z gardłem obolałem, oddechem ciężkim — nad nią pochyla się Rózia i wlewa w jej usta łyżkę chłodnego płynu. Mimo napomnień pani Słońskiej, a nawet serdecznych próśb Leonki, usunąć się nie dała i od początku choroby, od pierwszego dnia zaraz — dozoruje Ludkę. Czy Ludka wie o tem? Już trzeci dzień majaczy, ani na chwilę nie odzyskała przytomności, ale głos Rózi lubi, słucha go rada i ulega mu nawet.
— Ojczusiu!
— Jestem.
Ten jeden wyraz łagodzi wykrzywione rysy chorej, uspokaja chwilowo. Widocznie cierpi ona bardzo; z trudem chwyta powietrze, rwie bieliznę, kołdrę, rzuca się i znów woła, krzyczy...
Pan Maliniecki nie wie. Napisano do niego, niby wyręczając Ludkę, której obiera się palec i pióra utrzymać nie może. Odpowiedział, drugi list wysłano i tak być musi do końca choroby.
On również jest słaby, leczy się, przerwie kuracyę, a nic tutaj nie pomoże. Lepiej, by nie wiedział...
Godziny upływają powoli; noc najdłuższa i najcięższa. Dozorczyni zasiada przy Ludce, Rózia jednak nie ufa jej, i ledwie odrobinę wypocząwszy, pilnuje lekarstwa, wentylacyi, skrapia łóżko chorej. Z zegarkiem w ręku, strzeże punktualności wykonania poleceń doktora. Nawet raz jeden pędzlowała gardło. Felczer się spóźnił, drżała, że będzie trzeba długo czekać — i zrobiła to sama.
A zrobiła dobrze, z pewnością dobrze, cóż, że pani Słońska ją straszy!...
Rózia sierotą jest, po niej płakać nikt nie będzie, ta zaś ojcu swojemu bardzo droga!... Gdyby ten zacny człowiek miał ją stracić!... Pod wpływem tej myśli, Rózia pada na kolana i modli się żarliwie:
— Boże, ocal ją! Zabierz mnie, weź mnie, a ją zostaw!
Z załamanemi rękami modli się i płacze. Klęczy długą chwilę, przyciszona, bez ruchu, jak gdyby usnęła. Czwarta noc czuwania, nie byłoby nic dziwnego... Ale Rózia nie śpi — tylko rozważa sobie..
— Ojczusiu!
Jest znowu na nogach, czujna, roztropna; patrzy w twarz chorej, do czoła rękę przyłożyła:
— Chłodne!...
Wszystka krew zbiegła do serca Rózi. Przypuszczenie straszne uderzyło w nią jak piorun...
Źrenice Ludki odchylają się z trudem. Patrzy wkoło siebie, rozważnie, powoli, wreszcie zapytuje:
— Kto to i gdzie ja jestem?
Uszczęśliwiona Rózia nie śmie odpowiedzieć, boi się rozdrażniać chorą. Ale staje przy łóżku, by poznała sama.
— Dlaczego ty przy mnie?... pokój inny — inne ściany?...
— Niech panienka nie rozmawia.
Ludka usypia; po paru godzinach budzi się i odrazu już poznaje Rózię, prawie rozumie, co z nią się stało, przytomniejsza, spokojna.
Od tej chwili stan Ludki poprawiać się zaczął, ale Rózia w dalszym ciągu jej nie opuszczała. Przy wyjściu z choroby, troskliwa opieka bardzo jest potrzebna; starania, niby małoznaczące, drobne, ale miłe choremu, uzdrawiają.
Gorliwość Rózi nie zdołała wszakże zapobiedz powikłaniom, będącym bardzo często następstwem szkarlatyny. Ludka przeleżała jeszcze tydzień, a gdy wstała przedwcześnie, znów musiała się położyć.
Stosunek jej do Rózi zmienił się na lepsze; traktowała swą dozorczynię uprzejmie, nawet serdecznie i trudno uwierzyć, raz pocałowała ją.
Rózia bardzo blada i osłabiona trudami czuwania, zarumieniła się po same czoło. Pocałunek wynagrodził jej wszystkie noce niespane, łzy, niepokój, przycisnęła usta do ramienia Ludki i zalała się łzami.
Odtąd podwoiła troskliwość; sama bardzo już zmęczona, nie dała się wyręczyć. Ludka należała teraz do niej i nikt przystępu mieć nie mógł.
Czytywała głośno, opowiadała bajki, bawiąc panienkę naiwną swoją wiarą w wypadki nieprawdopodobne zupełnie, fantastyczne, których mało rozwinięty jej umysł nie krytykował, nie rozbierał, lecz przyjmował do wiadomości literalnie i bez zastrzeżeń.
Odosobnione, niby na wyspie odludnej, w samotności, przerywanej tylko wejściem służących, dozorczyni i doktora, zżyły się z sobą, gdy pewnego dnia, w wieczór, Rózia zniknęła.
Ludka spostrzegła dopiero nazajutrz nieobecność towarzyszki. Wytłómaczono jej, że panna Rózia z polecenia doktora wzięła kąpiel, spać się położyła i dwa dni przynajmniej musi wypocząć.
Ludka czekała cierpliwie. Miała książki, robotę jakąś łatwą, list od ojca, świeżo otrzymany, zajęła się to tem, to owem, ale godziny samotności były ciężkie, towarzystwo dozorczyni nudne.
Ledwie wytrzymała pierwszy dzień i drugi — wytrzymała wszakże. Ani jednem słowem nie upomniała się o Rózię.
— Biedaczka! Pomizerniała bardzo, ledwie chodzi, straciła rumieńce, dawną figlarność i wesołość. Zrobiła się poważna, zamyślona, ale tak jej z tem ładnie, taka jest śliczna, miła... Drogie ptaszę polne! Owszem, niech wypocznie, niech się wyśpi za tyle nocy przy łóżku spędzonych. I przy łóżku czyjem te noce spędziła? Komu oddała zdrowie i siły, które są przecież jej majątkiem — jej wszystkiem?...
Dlaczego to zrobiła? w jakim celu? kto jej kazał i kto ją przysłał tutaj? Na ostatnie pytanie, wyrzeczone głośno, Ludka otrzymała odpowiedź.
Rada, że nareszcie chora panienka przemówiła do niej, bo słowa nie zagadać w pokoju zamkniętym siedząc, to przecież jest okropność, dozorczyni zaczęła rozwodzić się szeroko.
Ona, Gawędzka, tyle osób już wypielęgnowała — i państwa, o nie takich jeszcze!... zna się na chorobach lepiej może niż sam doktór, spełniłaby i tutaj swoje, bo przecież wie co trzeba. Ale gdzie!... ta jak wpadnie, ukradkiem w nocy wpadła, nikt nie wiedział i pani nie kazała, jak zacznie molestować, prosić: niech Gawędzka się położy, ja sama, ja tu zrobię wszystko, abym wiedziała co robić, nie zaniedbam, minuty nie opóźnię!... Chyba na sen jej zadała, czy co takiego, ani wie, kiedy oczy przymknęła i spała całe sześć godzin. Ale prawdę powiedziawszy, nie było co przyganiać, zrobiła wszystko i nawet dobrze, akuratnie. Ale cóż! rano ją, Gawędzką, całkiem usunęła, niby niepotrzebną szmatę, panią się stała w tym pokoju. A to przewietrzyć, a to poduszki poprawić, a to chorej przesłać i bieliznę zmienić, a to wody pachnącej nadmuchać, gorączkę coraz mierzyć, zapisywać, jaka jest, gardło pędzlować nawet. Felczer miał przyjść za moment, ona nie czeka: pilno, pilno!... Aż ręce jej się trzęsły i oczy pałały, wyglądała jak dzika. Do tego jeszcze dniami i nocami nie spać, wciąż na nogach. To jakieś drewno wytrzymałe, kamień!...
Ludka słuchała wzruszona serdecznie, a taka stęskniona, już nie z nudów, nie z samotności, nie z potrzeby rozrywki, lecz z duszy, przejętej wdzięcznością, że gdyby Rózia nagle teraz weszła, to... Lecz Rózia nie weszła. Upłynęły jeszcze trzy dni, jeszcze tydzień; zaczęto Ludkę odwiedzać: pani Słońska, Leonka, niektóre koleżanki i nauczycielki; zatrudniano i rozrywano ją. Z zakładu były wiadomości coraz pomyślniejsze: epidemia ustała, Emilek wyzdrowiał, po świętach Wielkiejnocy i ochronka w ruch puszczoną będzie i szwalnia; całe życie „Dwóch jagódek“ pulsować znowu zacznie jak przed temi fatalnemi dniami, które, na szczęście, przeszły już. Wszystko, wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko Rózia...
Tak, ale właśnie o Rózi Ludka nie może się dowiedzieć, nie wie nic zupełnie. Dopiero zapewniają, że Rózia przyjdzie zaraz, już znowu, że jest bardzo zatrudniona, że pani Słońska po jakieś sprawunki ją wysłała, to wujaszek ją zabrał, w każdej chwili coś innego...
Zwłóczą, murem nieprzebytym odgrodzili od niej Rózię i ani nawet wiedzą, jak to boli strasznie. Ludka wypłakała łzy tęsknoty na sercu ojcowskiem. Wracając z za granicy, pan Maliniecki wstąpił zabrać córkę na święta i dopiero teraz o chorobie się dowiedział. Ukrywali przed nim: odbierał listy, sam pisywał i nie przeczuł...
Ludka mówiła ojcu o Rózi długo, długo.
On milczał, wiedział już: Rózia przeszła chorobę gardła, a teraz bardzo powoli do zdrowia powraca. Jej głos wspaniały przepadł. Pan Maliniecki ledwie zdołał wstrzymać łkanie, trząsł się cały pod wrażeniem tej wiadomości, otrzymanej przed chwilą, dygotał jak w febrze, ręce drżały mu nerwowo.
— Czy Rózia wie? — szepnął do Leonki.
— Wie i jest spokojna.
— Boże!...
Nawet rozmowa z ojcem, nawet jego pieszczoty nie wystarczały Ludce. Wspominała wciąż Rózię, pragnęła ją zobaczyć, koniecznie ją zobaczyć, zaraz i z serca ciężar zrzucić, powiedzieć jej wszystko, jeśli to wypowiedzieć można.
A gdyby umarła?...
Przypuszczenie wydało się Ludce tak okropnem, jak gdyby Rózia była blizką krewną — najbliższą i najdroższą.
Zaczęła płakać po Rózi umarłej, po Rózi, której już nie zobaczy nigdy w życiu, nie podziękuje, nigdy, nigdy...
Próżno ojciec zapewniał — nie wierzyła.
— Oni mnie łudzą, oszukują, całemi tygodniami przyrzekają! — wołała płacząc. — Rózia umarła!... Gdyby żyła, ktoby ją utrzymał zdaleka ode mnie!
Pan Maliniecki wyszedł; nie było go długo, a gdy powrócił rzekł do córki:
— Odwiedzimy Rózię.


∗                    ∗

Stanęli w progu: Mógłżeby ten cień blady przypomnieć im Rózię, kwitnącą zdrowiem, silną, z ustami niby duże wisienki?...
Ludka rzuciła się naprzód i padła przy łóżku na kolana.
— O, moja siostro!... — zawołała z głębi duszy, przejętej wdzięcznością.
— Nie płacz — odpowiedział jej głos przytłumiony, ani podobny do srebrnego głosu Rózi — Bóg mi pozwolił oddać wam to, co miałam najlepszego.
— I nie żałujesz, drogie dziecię? — pytał pan Maliniecki zalany łzami.
— Jestem szczęśliwa!
Ludka obsypywała pocałunkami twarz i ręce Rózi, a pan Maliniecki rozmawiał z Leonką.
Postanowił „obie“ córki zabrać do Malinek, na co się zgodzono. Jaśniejący radością wzrok Rózi świadczył, że i ona nie ma nic przeciwko temu.







  1. Miriam „Ogień święty.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.