Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Panienki, z natury powolniejsze, nie przejmujące się zbytnio, umiały jeszcze nad sobą zapanować; żywsze — przechodziły mękę. Nie szło tak bardzo o pierwszeństwo; honor ten uszczęśliwiał — w warunkach wszakże, jakie panowały tutaj, w obec szeroko rozwiniętych uczuć koleżeństwa, nie budził zazdrości.
Szło tylko o to, żeby lekcya „nie zginęła.“ Gdy dzień oczekiwany nadszedł, w klasach wyższych pensyi „Dwóch jagódek,“ profesorowie nie mogli dojść do ładu. Mało która uczennica wiedziała o czem mowa; słuchały z roztargnieniem, jak gdyby myślą nieobecne, niektóre bardzo blade, inne całe w ogniach.
W ochronie tymczasem gwar panował. Dzieci, niezmieszane bynajmniej widokiem obcych twarzy, wychodziły śmiało na środek pokoju i odpowiadały roztropnie. Emilek Bochiński, wnuk starej sługi, „jaśnie panów,“ jedyny mężczyzna pomiędzy tyloma dziewczętami i to poważny, bo pięcioletni, zapamiętał psa. O wyżłach wiedział, o kundlach, o mopsach nawet, a owczarka kochał. Inne gatunki były mu obojętne — przyznawał, że istnieją, lecz nie chciał ich wspominać. Wymachiwał rączkami i, głosem śpiewnym, krzykliwym nieco, opowiadał. Później się ukłonił i wrócił na miejsce.
Gdy Franusia Grąbczanka opowiadała o igle: cudownem narzędziu, chłopczyk nie mógł się powstrzymać. Krzyknął ze swej ławki:
— Ja też znam igiełkę, dużą i maluśką, wszystkie znam.
Słońce, woda, węgiel — zdradzały freblankę przyrodniczkę, opowiadania o krajach, rzekach, górach, wreszcie o pniu ogromnym i jednej tegoż gałązce, były lekcyami panienek, zamiłowanych w geografii i historyi. Każda mogła mówić o przedmiocie ulubionym; korzystały ze swobody, nie krępując się programem, gdyż ochrona go nie miała. Streszczał się w jednym wielkim wyrazie: oświecać — wystarczającym na bardzo długą metę i dającym polot każdej myśli.
Punktualnie o dwunastej, z oficyn do gmachu głównego biegła dziewczynka, a w chwilę później, po wszystkich klasach, zwłaszcza wyższych, szczególnie zainteresowanych, przechodziło z ust do ust nazwisko panienki odznaczonej:
Ludwika Maliniecka.
Wiadomość była tak niespodziewaną, że panienki osłupiały.
Kto mógłby przypuścić, że posiada ona i tę zdolność!... Pyszniła się innemi, tę ukrywała, niby coś mniej godnego. Szczęśliwa, ma tyle darów, jeszcze ten!..
Pierwsze wrażenie przeszło niebawem, zaraz też koleżanki z klasy piątej, a za niemi czwarta i szósta, zebrały się powinszować Ludce, która pisała list do ojca, nie słysząc, co wkoło niej mówią, zajęta swojemi sprawami: jakimś kapeluszem, widzianym na wystawie (szczęście, że chociaż wolno tu się ubrać po ludzku!) a także okryciem, bo futro pewno przez całą zimę nie będzie jej potrzebne, a nowy żakiecik, modny, zgrabniutki, przyda się. Bardzo ładne teraz noszą.

(Dalszy ciąg nastąpi).