Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

inne bowiem obrazy miał przed sobą. Nie jaśniały one ani błękitem niebios, przeglądającym się w rzece, która snuła swe fale za sztachetami ogrodu, ani zielenią gazonów, ani pstrocizną kwiatów, bogatą w swej różnorodności — składały się z barw ponurych.
Jedyne dziecko, cel życia, nadzieja przyszłości, kryło w sobie tyle szkaradnych wad... a ojciec o nich nie wiedział. On, najbliższy, ani się domyślał. Zasłaniano je przed nim z całą skwapliwością; domownicy, życzliwi mu, chronili go w ten sposób od zmartwienia.
Rok za rokiem upływał, dziecko wzrastało w wadach, rozwijało się z niemi — ojciec, przyjaciel i opiekun, ani miał pojęcie, co za szkodliwe ziele wybujało tuż przy jego sercu, ogrzane tchnieniem tego serca i wypielęgnowane troskliwością najczulszą. Przechodziły lata, jad złej rośliny zatruwał wszystko, co znalazło się w pobliżu; kto mógł, uciekał przed nim, uciekali nawet tacy, którzy nie wiedzieli, gdzie się schronić i dopiero po staraniach uciążliwych zdobywali sobie miejsce bezpieczniejsze. Dwie ostatnie nauczycielki, poprzedniczki Julii, która odważyła się oczy mu otworzyć, te dwie szczególniej, bardzo niezdecydowane wyruszały z Malinek. Dokąd się udadzą, nie mówiła żadna; oczekiwały listów, czytały je ze drżeniem; pan Maliniecki wiedział to, lecz nie przypuszczał nawet cienia smutnej prawdy, jaka teraz nagle przed nim się odsłoniła.
Nie pytał, będąc z natury delikatnym i dyskretnym. Każdy ma swoje sprawy dla siebie, nie dla całego świata, kto lubi o nich mówić, niechaj mówi, kto milczy, też nie błądzi. Panna Helena, małomówna bardzo, przyzwyczaiła go zresztą do swoich lakonicznych odpowiedzi, druga wszakże, Stefa, żywa jak iskra, a wesoła, niby młode świergotliwe ptaszę, wprowadziła go w zdumienie.
Odjeżdżając, ze łzami podała mu rękę i, nie pożegnawszy ani jednem słowem, wybiegła na ganek; gdy wyszedł, konie ruszyły już — ona miała chustkę przy oczach, lecz nie odwróciła się nawet.
Biedaczka!..
Pan Maliniecki rozmyślał, chodząc po ogrodzie; cygaro mu zgasło, nie wiedział o tem, nie spostrzegł również, że ściemniło się, chmury zaległy niebo i deszcz, naprzód bardzo drobny, potem rzęsisty padać zaczął. Dopiero gdy chłodne krople zwilżyły mu czoło, spostrzegł burzę i przyśpieszonym krokiem do domu podążył. Służba zamykała okna i podnosiła żaluzye, umieszczone na zewnątrz w południowej stronie domu, wystawionej zbytnio na działanie słońca. Wiatr wstrząsał drzewami, błyskawice krzyżowały się coraz częściej, grzmoty huczały gwałtownie — potoki deszczu zalały ogród, werenda, choć dobrze płótnem osłonięta, kąpała się w wodzie.
Ludka tej walki żywiołów nie widziała. Zmęczona płaczem, usnęła na kozetce w swoim pokoju; panna Eugenia siedziała obok, czytając książkę i, aby śpiącej nie obudzić, nie ruszała się z miejsca.
Pan Maliniecki chodził jeszcze po swoim gabinecie, nareszcie siadł przy biurku, kartkę papieru listowego z pudełka wyjął i do pisania się zabrał.