Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok upłynął, i Seneka z rodziną, dotrzymując słowa, znowu, tym samym żydem i tąż samą bryką, trochę lepiej wysłaną, przybył do Żulina.
Zamierzony kres próbie kończył się, lecz podobno nie czekając nań, w czasie świąt już Wielkanocnych, zaręczył się Kwiryn z panną Faustyną. Wesele więc nastąpiło w Sierpniu, a odbyło się tak cicho i skromnie, bez gości (wyjąwszy proboszcza), iż mało kto o niém wiedział. Kwiryn nie znosił żadnych występów, obawiał się towarzystw tłumniejszych i chciał uroczyste dni życia przebyć w skupieniu ducha, sam na sam ze swą młodą żoną i jej rodzicami.
W sąsiedztwie wyrzucano mu to jako skąpstwo — o czém on nie wiedział. Stosunek przyjacielski z panną Faustyną tak przygotował oboje, iż nie potrzebowali prawie nic zmieniać w obejściu się z sobą.
Seneka z żoną, zrozumiawszy to, iż pobyt ich obojga teraz mógł dla młodego małżeństwa być niewygodnym, choć wstrzymywano ich i proszono, obiecawszy się na święta, powrócił do Świsłoczy.
Młoda gospodyni, której Jadzia zaraz chciała oddać kluczyki i rządy, ofiarując się jej być pomocą, zwróciła jej śmiejąc się te godła panowania, zarzekając się iż wcale nie myśli psuć tego co ona tak dobrze zagospodarowała.
— Czasu nawet nie mam, odparła; najprzód z Kwirynem muszę o tysiącu rzeczach radzić i kłócić się z nim; chcę być z nim ciągle razem. Muszę doprowadzić go do tego, aby się i sam rozkochał szalenie i w moję miłość dla siebie uwierzył!!
Po całych dniach siadywali razem w kancelaryi, przy stoliku z książkami, ale Jadzia dowodziła że żadne z nich ani kartki nie tknęło i że sobą a nie nauką się zajmowali. Wieczorem chodzili najczęściej sami na przechadzki... Kwiryn, dotąd regularny bardzo i pilnujący zegara, pod wpływem żony, której poddał się najzupełniej, zaniedbał i zapomniał o dawnych nałogach...
Siadywali czasem do późna, wstawali o dziesiątej, obiad przychodził gdy chciał i już w końcu Jadzia musiała zaprowadzać jakiś porządek. Więcej roku trwało to życie jakieś niesforne a bardzo szczęśliwe, urodzenie syna dało hasło do uspokojenia i ładu. Faustyna karmiła go sama, profesor siedział nad kolebką, chociaż go odpędzano.
Mamyż opisywać zwykły przebieg życia ludzkiego, które jest ciągłą, choć czasem wolną metamorfozą człowieka, uczucia, i sił jego? Wszystko ulega temu prawu zmiany, a szczęśliwym jest kto raz obrawszy kierunek stały, nie zbacza z niego, podlegając tylko wpływom, które jego prądem idą. W sercach poczciwych, w umysłach niespaczonych nie zmienia się przynajmniej zasadnicza ich natura — pozostaje sobą. Tak Kwiryn z całem swém przywiązaniem do żony przetrwał pierwszą gorączkę miłosną, i ona zachowała dlań uczucie, z którém niemal mu się niegdyś narzucać musiała...
Po synku, przyszła w lat parę córeczka, która nie żyła długo.
Lat dziesiątek przeminął jakoś na wsi niepostrzeżony, nieliczony. Zmarła stara profesorowa, a Seneka dla coraz słabnącego wzroku, musiał z emeryturą wycofać się ze swego zawodu. Zamierzał osiąść gdzieś w miasteczku, lecz ani córka ani zięć nie pozwolili na to. Ściągnięto go gwałtem do Żulina. Kwiryn osobny dlań domek wystawił w ogrodzie.
W ciągu tego dosyć długiego czasu dla innych — co się z panem Rajmundem działo, Kwiryn wiedział tylko ze słuchów, przez ludzi. Nigdy brat się nie zgłosił do niego, nie okazał chęci przyznawania się z nim do pokrewieństwa. Powiadano nawet, że pytany przez kogoś czy był w jakim stosunku z Marwiczem z kobryńskiego, zaledwie do dalekiego jakiegoś przyznawał się kuzynostwa. Rajmund był teraz co się zwało wielkim panem. Oprócz dóbr białoruskich, miał znaczne majętności około Wilna, dom własny w mieście — i — jak powiadano, kapitały. Brał udział w wielu przedsiębierstwach budowy kolei, gmachów, mostów, i — wiodło mu się doskonale. Ludzie mówili o nim z poszanowaniem, jakie należy wielkiej sile. Co się tyczy charakteru i osoby, wyrażano się różnie. Przyznawano mu tylko jednomyślnie nadzwyczajnie trafny rzut oka w interesach, zręczność niezrównaną i energią niczém niezachwianą w przeprowadzaniu raz powziętych planów.
Byłto już człowiek znany i chętnie widziany w sferach wyższych, zaszczycony kilku honorowemi prezesostwami i tytułem Radcy. Powiadano że przyjaciół nie miał tak dalece, ale, z czém mu lepiej było — obawiano go się i kłaniano nisko.
Opowiadania te dochodziły do Kwiryna, który ich słuchał ciekawie, a im bardziej szczegółowe były, tém mniej zachęcały do zbliżenia się i zawiązania stosunków nanowo. Drogi dwóch braci rozchodziły się teraz tak daleko od siebie, iż ich sobie obcemi uczyniły.
Z zapisu biednego Ottona zmarłego tak wcześnie, Kwiryn odzyskał był prawie wszystko; pozostało jednak parę tysięcy rubli, dla których nieodzowną stała się podróż do Wilna. Stary Soter obiecywał je wypłacić z ustępstwem zaległych procentów, wzywając profesora aby sam na dni kilka przyjechał dla formalnego pokwitowania.
Nawykły do domu, w którym mu było dobrze, nie oddalał się Kwiryn nigdy, chyba zmuszony, na kilka godzin. Dłuższa podróż bardzo ciężką dlań była, zakłopotał się koniecznością przedsięwzięcia jej i posmutniał. Porzucić żonę, dzieci, dom, a wreszcie i książki ukochane, odbywać podróż niewygodną, kosztowną, samemu, z niepokojem w duszy o ten Żulin, do którego był przyrósł — wydawało mu się nieszczęściem prawie.
Przez te lata ostatnie ociężał był, zardzawiał, postarzał, a żona się tém niepokoiła. O ile on podróży się tej opierał, o tyle ona zaczęła do niej namawiać i zachęcać.
— Potrzeba żebyś jechał, doprawdy, nie tak dla tych pieniędzy, jak żebyś się przetrząsł, rozruszał i orzeźwił. Nadto bo zasiedziałeś się w domu, mówiła do niego.
— Ale, duszeczko moja — po co się ja mam trząść? Świata nie ciekawym, podróż mnie zmęczy, odwykłem od niej. Dałbym plenipotencyą i wszystkoby się skończyło...
— A ja mówię żebyś jechał, nalegała żona. Sam mi później podziękujesz... Przed czasem, siedząc, starzejesz i robisz się ociężałym, książki cię pochłaniają. Umysł potrzebuje spoczynku i odmiany. Jedź... Ja mam dużo sprawunków, które mi porobić musisz...
— Właśnie ja się do tego zdałem! mruczał profesor...
— Potrafisz je zrobić, bo ja dam bardzo dokładne informacye — mówiła żona. Naostatek i książki się tam u Zawadzkiego znajdą, do których wzdychasz dawno...
Faustyna miała wpływ wielki na profesora, wzięła w pomoc starego ojca i Jadzię — tak że gdy się wszyscy naposiedli na Kwiryna, w końcu i on przyznać musiał, że podróż była nieuchronną. Odkładał ją z dnia na dzień, zwlekał, nudził — nareszcie prawie niewiedząc sam jak do tego przyszło — wybrać się musiał.
Parę książek wziął z sobą do bryczki, aby na piaskach powoli jadać zaglądać do nich, i na popasach a noclegach czasu nie tracić. Jechał dosyć wygodnie starą bryką, tą jeszcze którą dawniej Senece pożyczał, odnowioną tylko i pomalowaną nanowo, własnemi końmi i z chłopakiem do usług, który podróżą pierwszą w życiu tak długą, radował się wielce.
Zapasy z domu aż do samego Wilna starczyć miały.
Jesień była jeszcze bardzo ciepła i piękna, drogi nie zbyt popsute, piaski stężałe od deszczów, i profesor prędzej daleko na miejscu stanął niż się spodziewał. Doznał téż na samym wstępie wrażenia, którego nie przewidywał. Czasy akademickie zapomniane, przypomniały mu się żywo i serce uderzyło wspomnieniami młodości. Na każdym kroku stało jakieś widmo przeszłości, witając go i uśmiechając mu się. To co sądził zupełnie już martwém i przysypaném popiołami, wstało z grobu. Młodość którą tu widział, odżywiła go; poweselał i posmutniał razem, lecz z odrętwienia, w jakie go wprawiło szczęście domowe, otrząść się musiał.
Uczuł się jakby innym człowiekiem i nie było mu z tém przykro; doznawał tylko chwilami uczucia jakby zgryzoty sumienia, za to iż w myśli niewiernym się stał szczęściu swojemu teraźniejszemu.
Pierwszego wieczora zaraz powstrzymać się nie mógł od błądzenia po ulicach, na których szukał zmian i pozostałości po dawnych czasach. W wielu kątach znalazł dzień wczorajszy tak zachowany, jakby go od dzisiejszego lat wiele nie dzieliło...
Łzy mu się kilka razy zakręciły w oczach.
Nazajutrz poszedł do Sotera. Stary posunął się bardzo, lecz interesów nie rzucał, trybu życia nie zmieniał i trzymał się na swój wiek dobrze. Oczy mu tylko nie służyły, nad papierami popsute.
Rozmowa pierwsza przekonała Kwiryna, że wyśmienicieby się był mógł obejść bez podróży i sprawę załatwić przez posły. Domyślał się w tém nawet intrygi żony, która chciała go koniecznie zmusić do rozerwania się i odświeżenia wrażeniami nowemi. W ciągu gawędy, Soter począł mówić o panu Rajmundzie.
— Juściż nie może to być, abyś asindziej nie odwiedził chociażby brata. Prawda że to dziś jest figura, wielki pan, ale związki krwi nie zrywają się nigdy.
— Ja tam o tém nie myślałem, żeby mu się narzucać — odparł Kwiryn. Widziećbym go rad zapewne, alebym sobie nie życzył, aby mnie posądził, iż mogę czego żądać od niego, albo się chce stosunkami z nim przechwalać.
— Choćby dla ciekawości powinieneś asindziej zajrzeć do niego, dodał Soter.
Kwiryn zamilkł, wspomnienie to o bracie jednak utkwiło w nim. Wyszedłszy od adwokata, powiedział sobie, że go tam przecież nie zjedzą, gdy pójdzie.
— A nie przyjmą mnie! Bóg z nim.
Drugiego dnia począł myśleć seryo o odwiedzeniu brata. Jako niedoświadczony i niepewien zwyczajów wielkiego świata, do którego Rajmund należał, postanowił ustroić się we frak z rana, wziąść chustkę białą na szyję i — nie chybiając panu Radcy, pójść mu się pokłonić.
Wybrawszy się, przechodząc około restauracyi w której z Wilna wyjeżdżając się żegnali, pomyślał sobie jak się to zmieniły czasy. Rajmund dotrzymał słowa, wyrósł jak obiecywał, lecz czy był szczęśliwym?? O tém się miał dopiéro przekonać. Żydek poprowadził go do kamienicy, będącej teraz własnością p. Rajmunda. Kwiryn znał ją dawniej, lecz była do niepoznania odmienioną, aby na mały pałacyk wyglądała. Państwo Marwiczowie zajmowali ją całą. Na dole stała służba i znajdowały się składy, na pierwszém piętrze apartamenta paradne i pokoje pani, na drugiém stał sam p. Rajmund, sekretarz jego i kancelarya. Mnogie interesa czyniły ten dwór nieodbicie potrzebnym.
We wrotach opatrzonych we dwie misternie rzeźbione latarnie, stał szwajcar, który mu ukazał na wschody, a że żądał widzenia się z panem, kwaśno posłał go na drugie piętro.. Cisza uroczysta panowała w domu pięknie urządzonym, ale smutnym. Zaszedłszy po dywanach na piętro, domyślił się Kwiryn drzwi i otwarłszy je znalazł w obszernym przedpokoju. Tu na krześle wygodném spoczywał służący w liberyi, poważna i przejęta ważnością stanowiska swojego postać, która się podniosła z pogardliwą miną na widok wchodzącego i mierząc go od stóp do głowy, spytała czego sobie życzył.
Kwiryn odparł, że chciałby się widzieć z panem.
Tymczasem płaszcz mu się odchylił, i pod nim pokazał frak — a biała chustka na szyi.
Służący wiedział, że po fraku przed południem włożonym i po białej chustce na rano, poznaje się ubogich natrętów, którzy obyczajów świata nie znają; skrzywił się i patrząc w okno, odparł mu zimno, iż Jaśnie Pan Radca o tej godzinie nie przyjmuje.
Profesor zapytał więc pokornie, kiedyby mógł się widzieć.
Na to pytanie natrętne, służący nie odpowiedział rychło i lekceważąco w końcu, siadając na swe krzesło, rzekł, jakby się go pozbywał.
— Bywa różnie — ja tam nie wiém. Proszę przyjść kiedyindziej...
Kwiryn który przewidywał, iż go tu coś podobnego spotkać może, miał już zawczasu przygotowany bilet, wystrzyżony z kawałka papieru i własnoręcznie podpisany; wyciągnął go więc służącemu, który nawykły będąc do kart wizytowych na pięknym papierze, z herbami, ledwie raczył przyjąć i rzucił na stoliczek stojący blisko, o który ziewając się opierał.
Krótka ta scena w przedpokoju brata, uczyniła na Kwirynie wrażenie dziwne; śmiać mu się chciało. Cała ta wielkość i państwo nie obudziły w nim najmniejszego ani poszanowania ani za- zdrości. Radby był tylko zobaczył, co się za tą teatralną dekoracyą kryło.
Zwolna zszedł po wschodach, na które właśnie dwóch panów niemłodych, wyglądających bardzo poważnie, wstępowało — i znalazł się znowu w bramie. Tu szwajcar, figura opasła, który w niepoczesnym profesorze domyślał się z kwitkiem odprawionego solicytanta, zaczepił go poufale.
— A co? nie przyjęli pana?
— Nie — odparł Kwiryn.
— Bo o tej godzinie z prośbami i interesami nie przyjmują, dodał łaskawie szwajcar.
— Ale ja ani prośby ani interesu nie mam — odezwał się, uśmiechem żegnając go, Kwiryn i — odszedł...
Na górze p. Rajmund, który się dokończył właśnie ubierać, po chwili zadzwonił na służącego.
— Był tam kto?
Sługa, który na bilet pisany nawet nie spójrzał, podał go panu w milczeniu.
Obojętném z razu okiem rzucił nań znudzony, zestarzały, dumny pan Radca. Wejrzenie zatrzymało się na kartce i zdumione pozostało długo w nią wlepione.
„Kwiryn Marwicz. “
Dwa te wyrazy cały świat przeróżnych wspomnień, i myśli wywołały w duszy dorobkowicza. Począwszy od ubogiego domku w Żulinie, od czasów akademickich, od dworku w Świsłoczy, w różnych postaciach przedstawiał mu się ten brat, o którym słyszał że się nędznie z córką profesora ożenił i biedę na wsi klepał. Nie widział go od tak dawna. Kwiryn się nie zgłaszał do niego przez lat tyle, iż przypuścić nie było podobna, aby bez przyczyny ważnej jechał do Wilna i stawił się u niego.
Rajmundowi zaraz na myśl przyszło, iż niepraktyczny pedagog wszystko stracić musiał, znajdował się w potrzebie i przybywał brata błagać o pomoc i ratunek.
Zmarszczył się i usta zaciął.
Służący czekał, czytając w twarzy pana.
— Czy jaśnie pan każe przyjąć tego jegomościa, gdyby przyszedł drugi raz? zapytał służący.
Jaśnie pan właśnie dumał nad tém. Całkowicie odtrącić brata, drzwi mu zamknąć przed nosem, nie wypadało. Niedbał Rajmund o opinią, z której się zwykł był śmiać pogardliwie, jednakże nie chciał jej drażnić.
W duchu mówił sobie.
— Prawdziwe nasłanie Boże i kara ci biedni ludzie, co na majętnych rzucają się jak na pastwę. Pokoju od nich niema; zdaje się im że człek całe życie na to pracował, aby ich potém obdzielał... Trzebaby siedzieć tylko na zawołanie z ręką w kieszeni!!
Nie był jeszcze pewnym co ma zrobić z bratem, a im więcej myślał, tém mocniej się w tém utwierdzał, że musiał doń po sukurs przybywać.
— A to tego nie zbyć lada czém! myślał dalej — ani setką ani półtora rubli... Wie żem bogaty. Każe sobie służyć i będzie wprost domagał się tego jak obowiązku. Raz zaś począwszy dawać, końca temu nigdy nie będzie.
Marszczył się coraz bardziej.
Bilet rzucił od niechcenia na stolik, potém go zasunął pod jakąś miseczkę i odparł czekającemu.
— Jeśli nikogo u mnie nie będzie, przyjąć go...
Kwiryn szedł powoli do swej gospody, rozmyślając nad tém czy ma być powtórnie u brata, czy drugi raz szczęścia nie próbować — gdy posłyszał za sobą chód żywy; obejrzał się i zdało mu się że mocno zestarzałego, zmienionego widzi brata.
W istocie onto był. Doktorowie nakazali mu dla braku apetytu przedobiednią przechadzkę, i zaraz po odejściu Kwiryna, po odprawieniu służącego, p. Rajmund wybiegł, bo się był opóźnił.
Piękna niegdyś twarz, tak była wymęczona i blada, że się dużo starszym niż był wydawał; gdy profesor utył i ociężał, on wysechł, pożółkł, wczesne marszczki krajały mu już twarz, która wyraz miała surowy, zimny, niemiły, odstręczający.
Nadzwyczaj staranne i modne ubranie, na pierwszy rzut oka dawało poznać w nim człowieka majętnego i wyższego towarzystwa; w dziurce od guzika tkwiła rozetka dwukolorowa, w ręku miał laskę z przepysznie rzeźbioną główką.
Obok niego Kwiryn ze swą białą krawatą, cylindrem nieco przedawnionym, płaszczem który kobryńskiego krawca był dziełem, wydawał się prawie śmiesznie; lecz na jego wypełnionej, rumianej wieśniaczej twarzy świeciła pogoda sumienia i serca...
Rajmund w całym swym blasku zdawał się światu złorzeczyć i wyzywać go, Kwiryn mu się dobrodusznie uśmiechnął.
Profesor nie był pewien czy ów mężczyzna przypominający Rajmunda, był nim w istocie. Przypatrywał mu się ostrożnie, gdy właśnie pan Radca raz nań skierowawszy wzrok roztargniony, także na pół poznał w nim brata, i wahał się jeszcze czy ma go wyminąć, nie postrzedz, czy od razu się go pozbyć w ulicy. Niepewność trwała czas jakiś. Kwiryn idący przodem począł zwalniać kroku, Rajmund w niepewności — ociągał się także.
Radca nie był z rodzaju tych ludzi, którzy wymijają niebezpieczeństwo; w naturze jego było przyjmować walkę, nie odkładać i kończyć od jednego cięcia. Zdało mu się i tu, że najlepiej będzie zbyć się natręta od razu: przyśpieszył więc kroku, brwi ściągnąwszy i wzrok wlepiając w Kwiryna, natarł na niego.
Profesor, który pośpiech ten wziął za objaw uczucia, wzruszony sam, zapomniawszy gdzie byli i jakie to mogło za sobą pociągnąć następstwa, rzucił się z okrzykiem bratu na szyję.
Rajmund nigdy się tak poufałej napaści nie spodziewał, pochwycony nagle, osłupiał na moment. Serce mu nie uderzyło, zarumienił się, chciał odepchnąć, sapnął, a gdy Kwiryn z uścisku go uwolnił, długo nie mogąc przyjść do siebie — stal w niepewności, wesołą czy kwaśną twarzą ma go przywitać.
Kwiryn wpatrywał się w niego i drżał, śmiał się, radby był ściskać go jeszcze — zapomniał wszystkiego czém Rajmund przeciwko niemu przewinił. Miłość braterska stara pochłonęła czarne wspomnienia, świeciła jasném.
— O mój Boże, jakżem ja szczęśliwy, że ciebie widzę! zawołał. Odprawili mnie od twoich drzwi z kwitkiem. Nie dziwuję się, bo natrętów napadać na ciebie musi mnóstwo... Nie wiedziałem już czy się dobiję, aby cię zobaczyć i uściskać, bo ja tu gościem na niedługo.
Rajmund, z mowy to tylko wymiarkował, że Kwiryn, przeciw wszelkiemu spodziewaniu, interesu nie musiał mieć. Odetchnął.
— Cóż tu robisz? — odezwał się z pańska — od tylu lat ani dawałeś znaku życia.
Nie podobało mu się że Kwiryn, jeszcze pod wrażeniem pierwszego wzruszenia, chwycił go poufale pod rękę i ciągnął z sobą dalej.
— Mój drogi, mówił głosem w którym radość brzmiała — nie chciałem ci się naprzykrzać. Dochodziły mnie wieści o sukcesach, ludzie szczęśliwi aż nadto dworaków mają, po com miał nudzić cię sobą?
Istnym przypadkiem, przeciw woli mej będąc w Wilnie, juściż minąć cię nie mogłem.
— Nie godziło się — sucho odparł Rajmund, idąc z nim powoli, a namyślając się co ma począć aby ani go sobie narazić, ani się zbyt nim obciążać.
— No — jakże ci się powodzi?
— Mnie! ale, chwalić pana Boga — rzekł Kwiryn — nie mogę się skarżyć. Głodem nie mrę, na dziatek wychowanie mi starczy.
— A! ożeniłeś się! Słyszałem z córką profesora!
— Tak, kobieta wyjątkowa! Żona wzorowa, matka rozumna, anioł dobroci, pracowita...
Słysząc te pochwały, Rajmund się uśmiechał ironicznie.
— No — to chwała Bogu! dodał, bardzo się cieszę.
Wypadało z tych niewielu zwierzeń Kwiryna, że stanowczo pomocy potrzebować nie musiał. Zmieniało to położenie, i pan Radca począł się namyślać, że wypadałoby brata prosić choćby raz na obiad. Ułożył to już naprędce tak, że nie miało być więcej nikogo, oprócz ich dwojga z żoną, i gościa. Chwalić się z tą figurą pocieszną trochę, niesalonową wcale, nie myślał.
Idąc zbliżyli się do hotelu w którym stał Kwiryn, a ten jeszcze rozgrzany, brata począł ciągnąć do siebie.
— Nie zastałem cię w domu — zawołał — zajdźże na moment do mnie! proszę cię!
Bądź co bądź, Radca wolał tego brata między czterma ścianami niż na ulicy, gdzie ich razem idących mógł ktoś zobaczyć niepotrzebnie. Zgodził się więc na to, i choć ze wstrętem wszedł do małego pokoiku, którego znaczną część zajmował staroświecki tłumok, na pół wypakowany.
Kwiryn zapomniał zupełnie, że miał z wysokim dygnitarzem i magnatem do czynienia.
— A! gdybyś ty wiedział, żywo zaczął mówić przysuwając się do siedzącego ostrożnie brata, który się lękał powalać o zapylone sprzęty — gdybyś wiedział jak mi to Wilno poruszyło serce, ile wspomnień odnowiło! Przechodząc koło domu Orłowskiej mało nie zapłakałem, przypominając naszę rozmowę przy butelce wina, w ciemnej izdebce na tyle!
Uścisnął go.
— Tak! mówił dalej — dotrzymałeś coś wówczas sobie zamierzał, doszedłeś do wszystkiego czego pragnąłeś — musisz być szczęśliwy! Ja, także — mam czegom pożądał, mierność i spokój, chatę cichą, książki...
— Z tą różnicą, przerwał z trochą dumy Rajmund, że ja — zdobyłem com chciał mieć, a ty na drodze naukowej, którą iść chciałeś, nie zaszedłszy daleko, cofnąłeś się.
— Ale mylisz się! mylisz! zawołał żwawo profesor. Nie sprzeniewierzyłem się mojemu Bogu. Jak ślęczałem i uczyłem się w akademii, tak uczę się i studyuję coś ciągle. Zakres wiedzy mojej rozszerzył się. Nie chwaląc się, umiem dużo, a niechcąc być zacofanym, ciągle zdobycze nowe do dawnych dokładam. Nauka jest studnią niewyczerpaną, a więc i źródłem zawsze żywém nowych roskoszy...
Żona, poczciwa żona pracuje ze mną, pomaga mi!
Kwiryn śmiał się mówiąc i promieniał. Rajmund uśmiechnął się téż.
— Przecież jaki z tego rezultat? co ci z tej nauki? Ze światem się nią nie dzielisz! Nie drukujesz podobno nic? nie słyszałem przynajmniej.
— Mało! mało! odparł profesor skromnie spuszczając oczy — lecz — kochany Rajmundzie — celem nauki niekoniecznie jest, aby się nią chwaliło przed światem. Ja się podnoszę nią, uzupełniam, wykształcam, rosnę. Myśli zaś które na tak uprawnym gruncie zakiełkują i dojrzeją, jeśli istotnie zasługiwać będą na to, zostawię po sobie!!
Możeż piękniejszy cel mieć człowiek nad zużytkowanie tych darów, które otrzymał, i spotęgowanie sił pożyczonych mu od Boga!
Zapał z jakim profesor mówił, w początku usposobił Rajmunda szydersko, potém zaczął go zdumiewać, naostatek obudził w nim rodzaj poszanowania.
Biedak ten, którego cały majątek nie równał się rocznemu dochodowi p. Radcy, taki był jakiś wielki, potężny, swobodny w tej chwili egzaltacyi, iż Rajmund mimowolnie mu pozazdrościł. Poruszył głową, zrobił jakiś ruch dwuznaczny — odpowiedzieć nie umiał.
Nad wszystko uderzało go to, że ten hreczkosiej uczony był tak rad ze swojego losu, tak szczęśliwy, tak obojętny na to co się działo w reszcie świata — jakby sobie lekceważył to właśnie, o co w pocie czoła, w walkach ciężkich on się dobijał, a dobiwszy się, nie czuł się wcale zaspokojonym.
Z jego chciwością majątku i wywyższenia działo się jak z żądzą wiedzy profesora: im więcej się napawał, zdobywał, tém pragnął więcej. Ta tylko różnica była między niemi, iż Kwiryn na każdym kroku swej drogi stal spokojny, pewien siebie, wiedział że studnia dna nie miała, gdy Rajmund dna budował, które się pod nim załamywały....
Chciał ze swej strony także się czémś pochwalić.
— No — odezwał się — ja ci wielce twych zdobyczy naukowych winszuję, lecz muszę ci téż pochwalić się, żem i ja nie wyszedł z rękami próżnemi.
Prawda, pierwsze kotki za płotki, ożenienie moje z Różą wcale mi się nie powiodło — ale następstwa jego zapłaciły za tę omyłkę. Poszczęściło mi się z teraźniejszą żoną moją, jej winienem całą krescytywę...
W czasie pierwszego pobytu w stolicy poznałem grunt, później z tego korzystałem, Róża mi pomagała. Wykwitowałem kredytorów, pospłacałem ich, majątek nabyłem... Później przyszły spekulacye różne, które się wiodły, dziś...
Tu Rajmundowi na myśl przyszło, że chwalić się zbytniemi dostatkami nie było bezpiecznie, i — dokończył.
— Dziś, prawda jestem jeszcze w dorobku, mam ciężary, ale z niczego zrobić to co ja — także sztuka!
Kwiryn nie zaprzeczał.
— Główna rzecz, zapytał — jesteś szczęśliwy?
Zagadnienie było niedyskretne, ale z list brata ujść mogło. Radca pomilczał trochę i odparł zimno.
— Bardzo!!
Ten wyraz stanowczy, zamykający usta dalszemu badaniu, był wyrzeczony tak jakoś bez uczucia, bez przekonania, iż profesor posłyszawszy go, zwrócił oczy na wychudłą, bladą i pomarszczoną twarz brata, i — nie pytał więcej. Czuł że ten biedny człowiek nie chciał być badanym.
— Chciałbym cię — odezwał się Rajmund, prosić do mnie choć raz na obiad. Ale jestem tak ciągle obarczony natrętami, gośćmi, klientami, iż nie wiem którego dnia potrafię drzwi im zamknąć, abyśmy byli sami. Bawisz tu długo?
— Rad nie rad, dni kilka jeszcze — rzekł profesor — ale proszę cię, ze mną sobie nie rób subiekcyi. Szczęśliwy jestem żeśmy się widzieli, mam nadzieję że choć na chwilę widzieć się będziemy jeszcze...
— Ja ci dam znać, którego dnia będą wolny, odparł Radca.
Zapraszać cię, kiedy muszę przyjmować damy wielkiego świata dla mojej żony, lub dygnitarzy których ja potrzebuję, byłoby to męczyć cię niepotrzebnie...
To mówiąc wstał p. Rajmund, ręką potarł czoło zmarszczone, i za kapelusz biorąc, zabrał się do wyjścia.
— Zatém do widzenia! rzekł w progu — oznajmię ci o dniu i godzinie.
— Powiada że jest bardzo szczęśliwy! w duchu pomyślał Kwiryn; może to być, lecz, że nie wygląda na zbyt uszczęśliwionego — to pewna. — Troska mu siedzi na czole!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.