Przejdź do zawartości

Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lat siedem upłynęło od ożenienia pana Rajmunda.
Znajdujemy się w pustym, wielkim salonie nad Newą w rannej godzinie, o której ledwie się rozpoczynają interesa, a wizyty wcale jeszcze nie przyjmują.
Salon wygląda przepysznie i lśni się tém wszystkiém, czego od paradnego apartamentu w stolicy wymagać można. Na ścianach wiszą olbrzymie zwierciadła w przepysznie rzeźbionych ramach, przy oknach ciężkie adamaszkowe draperye, którym podobne, stanowią u drzwi portyery. Kandelabry złocone stoją w rogach, stoły okrywają gobelinowe kobierce, podłogę ciepłe, grube dywany. Złoto połyskuje nietylko na gzemsach, ale nawet na krzesełkach naśladujących stare włoskie sprzęty.
Wszystko to razem wzięte jest wspaniałe i pańskie, nie brak nawet pewnego spowszedniałego smaku, pewnej łatwej do zdobycia harmonii. Widać że ręka i oko wprawnego tapicera pracowały nad tém, ale nie czuć nigdzie własnego pomysłu gospodarza ni gospodyni. Jestto jak być powinno aby ludzie mówili:
— O! ci się mieć muszą dobrze!
Lecz nikt nie powie wszedłszy i obejrzawszy się: Ludzie co tu mieszkają smak mieć muszą wykształcony.
Niesposób poznać ani kto tu mieszka, ani co robi, trudnoby nawet zawyrokować czy salon ma gospodarza tylko czy i gospodynię, bo troskliwa kobieca ręka nigdzie tu śladów nie zostawiła po sobie. Parę obrazów na ścianach towarzyszących źwierciadłom, przedstawiają widoki Szwajcaryi, bardzo ładniuchne, lecz tak już spospolitowane, iż się je wita jak dawnych znajomych.
Salon oknami wychodzi na jednę z najbardziej ożywionych ulic wielkiej stolicy, i oprócz drzwi wchodowych, ma ich dwoje po bokach.
W tej chwili cicho tu i nic nie słychać w sąsiednich pokojach, turkot tylko uliczny i przebiegające cięższe wozy, przynoszą tu stłumione szmery i sprowadzają drganie lekkie firanek. Nagle drzwi jedne otwarły się z trzaskiem i weszła w stroju rannym kobieta.
Nic piękniejszego cieleśnie wyobrazić sobie nie można nad nią, nic mniej sympatycznego dla kogoś coby szukał w kobiecie ideału dobroci, łagodności, słodyczy niewieściej.
Świeża jak kwiatek tylko co rozwinięty pod gorącym słońca promieniem, biała rumiana, z oczyma czarnemi, z formami wszystkiémi wypełnionemi szczęśliwie, swobodnie używaném życiem bez troski, — pomimo że jej na świecie dobrze być musi, piękna pani twarzyczkę ma wyrazem dumnym surowym, zniecierpliwionym napiętnowaną. Budzi ona obawę raczej niż sympatyą. Pomimo wytworności stroju, arystokratycznych kształtów i rysów twarzy, coś trywialnego, pospolitego, gburowatego niemal ma w ruchach i układzie. Tego pańskiego spokoju, obojętności, łagodnego lekceważenia świata, który prawdziwą arystokracyą cechuje, brak w niej zupełnie. Widać namiętność, pragnienie życia, niezaspokojone żądze i tę dumę która przychodzi małym ludziom, gdy czują że ich za nisko cenią. Nie jestto wzór do bachantki, bo jej brak wesołości i zapału, choć rysunek postaci przystałby Rubensowskiej orgii satyrów i ich towarzyszek: nie jestto ani typ zepsutej wielkiej pani, ani coś z pół świata, któremu wdzięk zastępuje wychowanie — jestto coś zmięszanego, nieokreślonego, — trochę krwi niebieskiej i czerwonej, pół wychowania, pół dzikości, niby przyzwoita kobieta, a razem istota emancypowana.
Być może jednak że dla wielu będzie to nawet ideał... bo i ten jest stosunkowym. Ideały parobków mieszkają w garderobach, a pisarze prowentowi są niemi dla dziewcząt wiejskich. Strój pani jest drogi, pstry, bijący w oczy, może nawet ładny, ale tak niespokojny jak ona. Rączka biała która unosi suknię trochę, tłuściuchna, wypieszczona, jest tak pierścieniami okryta, jakby się palców trochę krótkich — wstydziła.
Otwarłszy drzwi, rzuciła pani okiem po salonie obojetném, żywo przeszła wzdłuż niego aż do przeciwległych drzwi drugich, otworzyła je i znalazła się w gabinecie niebieskim, na który równie się sztuka tapicera wysilać musiała. Jeszcze jedne drzwi, jeszcze salon jeden jadalny z meblami skórą wyciskaną okrytemi, — ztąd małe i nieznaczne wyjście prowadzi dalej. Niecierpliwa rączka puka. Przyłożyła ucho, słychać żywą rozmowę, która tłumi zapewne uderzenie. Powtarza je niecierpliwie piękna pani, niezwykła ani czekać, ani odchodzić z niczém. Na twarzyczce maluje się już przyniesione z sobą rozdraźnienie jakieś. Nareszcie słychać chód szybki, drzwiczki się uchyliły nieco, głowa młoda, twarz nalana, pełna, nieco przywiędła i zmęczona, ukazuje się i wygląda.
— Zaraz!
Drzwiczki się przymknęły znowu, kobieta odstąpiła od nich ruszając ramionami.
Czytelnik w tej pani domyślił się pewnie Różyczki, która się tu zowie „Rozą Michajłowną“ a w zbladłym panu, Radcy dworu Rajmunda Filipowicza Marwicza.
Odprawiwszy klienta, mąż z cygarem w ręku wyszedł do żony, trochę zdziwiony że aż tu do niego fatygować się raczyła.
Postąpił kilka kroków, czekając aby mu oznajmiła z czém przyszła.
— Senator jest dziś na obiedzie — odezwała się cierpko, proszę żebyś pamiętał o winie które lubi i o deserze, jak zawsze....
— A! to się przedziwnie składa — odparł mąż poprawując czapeczkę na głowie — właśnie mam do niego niezmiernej wagi interes! Spodziewam się, Różyczko, że mu o nim wspomnisz i powiesz że ci na nim niezmiernie wiele zależy.
— Ale mnie na nim nic a nic nie zależy! odparła kwaśno kobieta — tylko tobie!
— Nam obojgu — poprawił Rajmund. Wiesz że losy nasze są wspólne.
Ironicznie trochę uśmiechnęła się Róża.
— O interesie tym powiém ci później słów kilka — dodał mocno zajęty nim mąż, zdaje mi się że wypadnie nawet abyś ty mu ze swych pięknych rączek dała „zapiskę.“
Kobieta milczała chwilę....
— Nudzi mnie to, przyznam ci się — mogę powiedzieć że zatruwa życie. Wiecznie służyć muszę do tych nieznośnych interesów.
— Konieczności położenia naszego, szepnął mąż. Wiesz przecie że za to masz zupełną swobodę i swoim wszystkim fantazyom czynisz zadość, a ja się do tego nie mięszam — i nie przeszkadzam.
— Wszystkie te fantazye mnie już nudzą! dodała Róża.
— Temu ja niewinienem, — rzekł uśmiechając się mąż, zmieniasz je dosyć często — nie powinnyby więc znużyć.
— Cóż to? wymówki? kwaśno odparła Róża, jak gdyby potrzebowała się czegoś chwycić.
— Bynajmniej! rzekł ruszając ramionami zlekka mąż. Wiesz jak jestem wyrozumiały.
— Wieczorem mam lożę w teatrze, więc nie przyjmuję — przerwała nagle tok rozmowy Róża. Proszę o winie i deserze pamiętać.
Rajmund skłonił lekko głową.
— „Zapiskę“ przyniosę z sobą — potrzeba abyś mu ją oddała koniecznie — rzekł podchodząc za nią. Sprawa to dla nas bardzo ważna, idzie mnie samemu o blisko sto tysięcy rubli.
— Z których ja ani jednego nie zobaczę — wtrąciła Róża.
Rajmund się uśmiechnął.
— Możesz-że się skarżyć? zapytał.
Nic nie mówiąc Róża skierowała się ku drzwiom, któremi weszła i niezwróciwszy się już do męża, pośpieszyła napowrót.
Rajmund stał chwilę patrząc za nią i nagle, jakby coś sobie przypomniawszy, poszedł do swojego pokoju.
Pokój był razem człowieka do wygód przywykłego i zajętego interesami zapowiadający. Ogromne biuro pełne papierów i wytwornych fraszek. Kilka różnej objętości i wysokości fotelów i fotelików do wyboru, szezląg, kanapa i szafy pełne książek. Wszystko to aż do zbytku wytworne i kosztowne, zdało się stać więcej na pokaz i dla dania pojęcia o zamożności gospodarza, niż dla rzeczywistej potrzeby.
Gdy pan Rajmund wszedł tu, zdziwił się trochę, znajdując młodego, pięknego, modnie ubranego mężczyznę, zupełnie sobie nieznajomego, którego — ponieważ to była godzina przyjmowania klientów, służący wpuścił, sądząc iż pan jest u siebie.
Młody panicz rozglądał się po pokoju z tą śmiałością, jaką daje pewne położenie w świecie i fortuna. Zwykle na radę do gabinetu prawnika, choć przybywali ludzie imion wielkich i bogaci, — szli tu jak chorzy do doktora, więc z wypiętnowaną na twarzy troską, z frasunkiem na czole. Takich tylko gości zwykł był widywać u siebie pan Rajmund; ten zdziwił go nie pomału, bo i wiek jego i oblicze wolne od najmniejszej chmurki, nie czyniło prawdopodobném aby mógł z interesem przychodzić.
Twarz gościa była uśmiechnięta, jasna, pełna życia, które dopiéro świeżo swobodnie na wierzch wypłynęło.
— Pan Rajmund Marwicz? zapytał wesoło.
— Tak jest, do usług.
— Otto von Kellner!! rzekł młodzieniec kłaniając się. Zdziwi to może pana że nieznajomy narzucam mu się i to — nie mając właściwie żadnego ważnego interesu — ale, jestem uczniem i wychowańcem pańskiego brata, profesora Kwiryna. Wiedząc że pan jesteś w stolicy, a przybywszy tu z powodu małego interesiku, chciałem go poznać.
Skłonił się, pan Rajmund, oddał ukłon dosyć zimno i prosił siedzieć.
Wspomnienie brata było mu zupełnie obojętném, bo z rodziną mało bardzo miał stosunków, a wzmianka o „małym interesie “ źle go usposabiała. Małych interesów nie lubił.
Widać było że chciał się zbyć co najrychlej natręta, ale natręt miał minę impertynencko śmiałą i lekceważącą.
— Wolno mi spytać — rzekł Rajmund, w czémbym mógł służyć panu dobrodziejowi?
— Interes jest, ja sądzę nie groźny, ale kłopotliwy — odparł pan Otton, ale przyznam się panu że ja tak mało mam w ogóle do interesów zdolności, tak je mało rozumiem, tak mnie one nie bawią, iż wolę aby (jeśli pozwolisz) opowiedział o nim mój plenipotent, którego przywiozłem z sobą.
— Straciłem niedawno ojca — dodał p. Otton, mam dosyć znaczne dobra i kapitały rozmaicie polokowane. Są tam jakieś formalności... nie wiem.
Rozśmiał się obojętnie.
Gdy mówił o dobrach, kapitałach, o plenipotencie i to z takiém młodzieńczém lekceważeniem, które zapowiadało że z niego korzystać można — pan Rajmund powoli z chmurnego i nadętego jakim był, stawać się zaczął coraz bardziej uprzejmym. Twarz nabrała uśmiechu, głowa się podniosła, wstał aby ofiarować cygaro, i naostatek spytał o brata.
— Nie wie pan co się z Kwirynom dzieje? ja od tego dziwaka nie mam prawie żadnych wiadomości.
— A... to mój najukochańszy, najdroższy preceptor i przyjaciel, odezwał się wesoło Otto — i gdyby możliwém było ze mnie co zrobić porządnego, jeden to człowiek coby tego dokazał! Kocham go — ale masz pan słuszność że to dziwak! Błagałem go ażeby pozostał u mnie gdzie chce na wsi, wybierając sobie czy Barweniszki czy inny jaki dwór, którybym mu był oddał na jego użytek... Niepodobna go było skłonić do tego, wyobraził bowiem sobie, iż obowiązany jest służyć ogółowi i męczyć się na nędznej profesurze.
Więc bakałarzuje w gimnazym! Ruszył ramionami.
— Z nauczyciela sądząc — ciągnął dalej p. Otto, wieleby się po uczniu można spodziewać!! Tymczasem trzpiota wychował, który żyć pragnie, bawić się i świata użyć. Nie jego w tém wina.
P. Rajmund podchwycił wesoło ten początek rozmowy, i stawszy się nagle prawie nadskakującym, niemal natarczywym, począł zabawiać różnemi powiastkami przyszłego klienta, okazywać mu swe stosunki z ludźmi wyższych sfer towarzystwa, a naostatek tak się jakoś poprzyjaźnili, iż Rajmund zaprosił gościa na obiad dnia tego do siebie.
P. Otton, który, jak sam powiadał, stosunków jeszcze nie miał w stolicy a pragnął ich, przyjął zaproszenie chciwie i wdzięcznie. Rozstali się najlepszemi przyjaciołmi. Rozmowa trwała więcej godziny i panu Rajmundowi który ją tak prowadzić umiał jakby gościa auskultował, pomogła do poznania go, a poznanie rodziło coraz czulszą sympatyą, uprzejmość większą coraz.
Słowem, żegnając się z sobą w przedpokoju doszli już byli do pewnego rodzaju poufałości, do któréj p. Otton zdawał się skłonnym — zapowiadającej w przyszłości przyjaźń serdeczną.
Podstawą do niej była miłość dla Kwiryna pozornie, a w istocie świetne majątkowe położenie p. Ottona, obiecujące plenipotentowi, przy jego małej znajomości interesów — łatwe korzyści. Widzieliśmy jak w początku pan Rajmund był ostrożnym i chłodnym, trwało to jednak tylko póty, póki się nie przekonał, że gość stać mu się może użytecznym. Przejście z zimna do serdeczności było kunsztownie wykonane, stopniowane, motywowane i nierażące.
Po pożegnaniu z Ottonem, pan Rajmund spojrzawszy na zegar i przekonawszy się że godzina przyjmowania już minęła, żywym krokiem tą samą drogą którą żona szła do niego, udał się do niej.
Za salonem był salonik pani wytworny bardzo i tuż buduar, do którego mąż zastukał.
Głos niecierpliwy i ostry pozwolił mu wejść. Pani siedziała przy biurku zajęta pisaniem listu, który zwolna bibułą przykryła i nie wstając spojrzała zmarszczona na wchodzącego.
Zdziwiło ją to wtargnięcie do jej państwa, w którem mąż musiał być rzadkim gościem.
Rajmund wchodził wesoły.
— Proszę mi podziękować — rzekł, zaprosiłem ci dziś na obiad młodzieńca, lat dwadzieścia parę, z prowincyi, naiwnego, wesołego i — bogacza!! Daję ci go na pastwę.
Róża się zarumieniła.
— Nieznośny jesteś — krzyknęła. Cóż to ja, jak ty eksploatuję ludzi?!
— Nie gniewajże się. Bez eksploatowania możesz się niemi bawić! Ja, jako twój furniser z urzędu, dostarczam lalek... które lubisz łamać i zmieniać.
— Co za ton! przebąknęła Róża.
— No, żart na bok, — rzekł trochę bardziej seryo Rajmund, podchodząc do biurka. P. Otto von Kellner, jest uczniem mojego brata Kwiryna, którego bardzo kocha. Jestto pierwszy klient, którego winienem mojej familii. Podoba ci się niezawodnie.... Wesół, trzpiot, młody, — chce żyć, życia nic nie zna. Zdaje się że mi swe interesu powierzy; w najgorszym razie, gdyby nic do czynienia nie było, zawsze to kilka tysięcy rubli...
— Cóż mnie to ma obchodzić!! znudzonym tonem odpowiedziała Róża, wracając do pióra.
— Moim obowiązkiem było, — zakończył Rajmund z dobrym humorem, zdać raport pani domu.
Widząc że Róża schyliła się do pisania — Rajmund ukłonił się i wyszedł nucąc.
Obiad u państwa Marwiczów był dosyć późny: wymagał tego obyczaj świata w którym, lub właściwiej, z którym żyli. Z gości nie było jeszcze nikogo, gdy pani domu w ciężkiej sukni jedwabnej z koronkami, strojna do zbytku, świecąca od różnych błyskotek, łańcuchów, spinek, pierścieni, wyszła do salonu. Minkę miała znudzoną, jak zawsze, lecz zwierciadło, w którém się przejrzała, pokazało jej, że z tém jest do twarzy.
Śliczną była w istocie, bo stała właśnie na tej linii skrajnej życia, która jest jeszcze młodością, ale zarazem pełnym wszystkich wdzięków rozkwitem. Ponętniejszej istoty wystawić sobie było trudno, ani z większą wzgardą patrzącej na wielbicieli.
Drzwi się otworzyły, szelest sukni oznajmił wchodzącą panią, ku której obróciła się zwolna gospodyni.
Przybyła nie piękna ale świeża, rumiana i z twarzyczką wesoło rozigraną, ustrojona jasno i jaskrawo — byłato owa niegdyś panna Julia Marwiczówna, ulubienica brata, którą on przed parą laty wziął był ze wsi dla towarzystwa żony, prawie mimo woli matki — teraz już pani Baronowa i Jenerałowa Renner, żona niemłodego ale bardzo majętnego wojskowego.
Baron poznał ją u państwa Rajmundostwa, pokochał się w niej, a panna Julia była tak praktyczną, że wcale nie mogąc wypłacić wzajemnością nie młodemu i mocno brzydkiemu wdowcowi, chętnie mu rękę swą oddała.
Pobyt w domu brata i nowe towarzystwo w które weszła, zmieniły tak dawną pannę Julią, że matka własna z trudnościąby ją może była poznała.
Wesoło i żwawo wpadła do salonu.
— A mąż? zapytała gospodyni.
— Chwała Bogu, jestem dziś od niego wolną, odparła Julia. Czyż ci na co potrzebny?
— A! nie — ale dziwię się że cię puścił samą!
— Trochę go wykurowałam z zazdrości, rzekła śmiejąc się Julia — wmawiam mu, że ona jest mauvais genre. Powinienby téż wiedzieć, jako mąż doświadczony, że się na nic nie zdała.
Uściskały się zlekka, przypatrując sobie.
— Ale ty dziś jesteś, jakbyś chciała zrobić nową konkietę! zaśmiała się, przyglądając bratowej Julia — choć masz już ich tyle, że powinnabyś się pozbyć ich trochę.
— Prawdę zgadłaś, dodała zimno Róża — mamy dziś młodzika, z prowincyi — jakąś nowalią świeżo debarkującą — pana Ottona von Kellner, wychowańca Kwiryna.
Julia zrazu zrobiła minę zdziwioną, jakby uszom wierzyć nie chciała — potem parsknęła śmiechem.
— Ale ja go znam! krzyknęła. Kochał się we mnie mając lat — czternaście!!
Róża spojrzała na siostrę.
— Masz więc do niego pierwsze prawo! rzekła.
— Daj mi pokój z nim! Kochał się we mnie naówczas, gdy się chłopcy we wszystkich spódniczkach kochają, — a przy tobie wszystkie prawa giną. Ty jesteś siłą, która idzie przed prawem.
Kamerdyner oznajmił pana Senatora.
W progu ukazał się, dosyć młodo jak na tak wysoką dostojność wyglądający, mężczyzna, bardzo miłej, łagodnej i — dotąd ślicznej twarzy. Średnich lat, miał jeszcze ruchy młodego człowieka, choć widać było że go one nieco kosztowały. Z powierzchowności można go było wziąść za francuza, tak obejściem się swém, mową, grzecznością przypominał wielkich panów z przedmieścia St. Germain.
Znać w nim było krew dostojną i wielkie imię, któremu winien był stanowisko jakie zajmował. Kochany przez wszystkich, dobry z kościami, równie uprzejmy bez wyboru dla tych co byli tego warci i którzy nie byli godni, Senator był jednym z tych ludzi, co nie mają nieprzyjaciół innych oprócz samych siebie.
Gospodyni domu wyszła żywo naprzeciw niemu, poufale mu podając rączkę i coś szepcząc po cichu. Z lubością wpatrując się w nią, zatrzymał się gość długo przy czarodziejce, nim z wyszukaną grzecznością pozdrowił piękną Julią.
Dawał bowiem i jej ten epitet, chociaż hożą była raczej, niż się pięknością odznaczała.
Baronowa przywitała go poufale, z lekkim odcieniem jakiegoś szyderstwa.
Towarzystwo znajdowało się jeszcze na swém miejscu w środku salonu, gdy sam gospodarz domu wprowadził pana Ottona. Na widok jego, muskuły twarzy pani Baronowej zadrgały. Otton ubrany według najświeższej mody, przystojny chłop nieco rubaszny, prezentował się śmiało i z pańska.
Rzuciwszy nań okiem gospodyni domu, zarumieniona, powitała go zimno. Otton przedstawiając się jej był nieco zmięszany, wzroki ich zbiegły się i wnet uciekły od siebie.
Piękna Róża poznała w p. Ottonie nieznajomego, który ją z wielką natarczywością lornetował przez kilka wieczorów w teatrze, i z którym zrobiła rodzaj znajomości — oczyma. Była najpewniejszą, że znalazł się w domu jej nie przypadkiem, chociaż spotkanie istotnie trafem było szczęśliwym.
Otton się nim wielce ucieszył, lecz musiał się przyznać przed sobą do winy, iż bardzo, jak się okazało, przyzwoitą osobę wziął zdaleka za coś — z pół świata. I dla tego tak natarczywie ścigał ją wzrokiem, a gonił przy wyjściu z loży. Dopiéro po krótkiej przerwie jaką stanowiło przywitanie gospodyni domu, znalazł się p. Otton w obec dawnej znajomej, której nie poznał!!
Byłoto grzechem! Baronowa nie czyniąc wymówek, z uśmiechem przypomniała mu się.
P. Otton z całą swą rubasznością wybuchnął.
— O mój Boże! a ja śmiałem nie poznać pani, której obraz nosiłem w sercu pierwszy! zawołał chwytając jej ręce. Ale któż się mógł spodziewać znaleźć ją tu i —
— No — i tak zestarzałą! odezwała się Julia.
— Chyba rozkwitłą! dodał Otton, wpatrując się w nią z widoczném rozradowaniem, przecież choć jednę dawną znajomość znalazłem w stolicy.
— Przestrzegam pana — wtrącił stojący obok p. Rajmund, że ma strasznie zazdrośnego męża
— A! to tém lepiej! odparł Otton. Miłość z przeszkodami, czy może być co ponętniejszego!
Wesoło tak zaczęła się ogólna rozmowa, wśród któréj oczy gospodyni nadto może często spotykały się ze wzrokiem pana Ottona, czego nikt nie dostrzegł oprócz Senatora.
Ten posmutniał widocznie.
Róża jednak umiała tak obdzielać jego i nowego wielbiciela, o jednym tylko mężu zapominając zupełnie — że oba mogli być zaspokojeni.
Do stołu Senator podał rękę gospodyni, Otton pani Baronowej, i posadzono go przy niej, na co się skarżyć nie mógł, siedział bowiem za Senatorem i niepostrzeżony rzucać mógł płomieniste wejrzenia ku zachwycającej Róży.
Tego dnia, jakby przybyciem nowej ofiary ożywiona, pani Marwiczowa była wesoła prawie, mars rzadko się zjawiał na czole, mówiła wiele, a choć to z czém występowała nie odznaczało się ani dowcipem ani oryginalnością, z ust tak różowych i ślicznych wychodząc, przybierało urok wielki.
Senator był oczarowany.
Szeptał on coś ciągle do swej sąsiadki pocichu i choć niezwykły humor, jakby dla nowego przywdziany gościa, niespokoił go, — zajęty był nią wyłącznie.
Baronowa utrzymywała rozmowę ustną z sąsiadem, ożywiając ją przypomnieniami pobytu p. Ottona w Żulinie.
Przyznawał się on teraz jak był po raz pierwszy w życiu zakochany śmiertelnie i do tego stopnia nawet, że zwiędłe jakieś kwiatki wywiózł na piersiach z Żulina.
Senator, który nigdy w życiu nie uchybił nikomu, znalazł kilka słów grzecznych dla p. Ottona, ale Rajmund zajęty nim był ze szczególną troskliwością, jakby chciał przy nim przejąć przyjacielskie stanowisko swojego brata.
Otton jednak dosyć zimno to przyjmował.
Z panią domu udało mu się zaledwie parę słów mało znaczących wymienić przy stole, za to wzroki ich obojga z coraz większą potęgą przemawiały do siebie. Tłómaczyć to mogło wyborny humor młodzieńca, którego w zachwyt wprawiało że ta pani nieznajoma, teraz poznana przyjmowała go jakby bliższej znajomości wcale nie chciała unikać.
Dla Ottona był to pierwszy w życiu owoc zakazany, który się spragnionym, gorącym jego ustom uśmiechał; to mu nadawało cenę, często chętnie życiem opłacaną. I on téż w tej chwili był gotów do nieokreślonych ofiar. Tłómaczył sobie bowiem wyjątkową sympatyą dla siebie to, co było bardzo powszednią zalotnością.
Zalotność względem drugich wydaje się nam zawsze grzechem, ale względem nas — jest ofiarnością i — cnotą!!
P. Otton wstał od stołu upojony nie winem, chociaż i to pił nie licząc się z kieliszkami — ale oczyma Różyczki.
Przemówić do niej zbliska nie miał zręczności, gdyż zaraz po obiedzie złożyło się tak, że została na długi czas z Senatorem w gabinecie, a Ottonowi zdawało się nawet, że mu jakiś papierek oddawała. Nie przypuszczał jednak w tém nic zdrożnego, a tak ufał szczęściu swej młodości, że gotów był walczyć o lepszą choćby z senatorami. Tymczasem przedłużał rozmowę z Julią, która pod koniec jej dostrzegłszy ciągłego, niespokojnego rzucania oczyma ku gospodyni, instynktem kobiecym odgadłszy wrażenie jakie uczyniła na panu Ottonie, zaczęła mu przymawiać.
— Widzę, rzekła, że pan oczyma zjadasz moję bratowę!
— Ja? schwytany na uczynku podchwycił Otton, — ja?
— Pan! tak! Mogłabym być zazdrośną, dodała śmiejąc się — lecz wolę ostrzedz, jako starego znajomego, o niebezpieczeństwie. Moja bratowa jest bardzo niebezpieczną czarodziejką, kochają się w niej wszyscy, nie licząc mojego brata i — wszyscy nadaremnie. Prawda że piękna?
Otton był tak rozmarzony że kłamać nie mógł, i nie było to w jego młodzieńczém usposobieniu.
— O! że piękna! toć uznania nie potrzebuje — ale, dodał, jest razem straszną. Twarz jej przybiera czasem taki wyraz....
Julia się rozśmiała.
— Strzeż się pan!
Gdy Senator rozmawiając jeszcze z Różą wyszedł z gabinetu, pochwycił go natychmiast Rajmund i pocichu żywą z nim zaczął rozmowę. Róża zbliżyła się do Baronowej, przy której siedział Otton i zawiązała z nią obojętną rozmowę, krótkotrwałą, gdyż Julia spojrzawszy figlarnie na Ottona, wymknęła się.
Kellner był tak szczęśliwy że mógł przemówić do zjadanej oczyma gospodyni! Zbliska teraz, bo stała bardzo blisko, rozpatrując się w jej wdziękach, znajdował piękniejszą jeszcze. Stała przed nim znudzona, obojętna, z minką pogardliwą, ale z oczyma zabijającemi..
— Chociaż dziś mam szczęście panią oglądać zbliska po raz pierwszy — odezwał się Otton, zdaleka, w teatrze admirowałem już ją wiélekroć.
Uśmiechnęła się dając poznać że pamiętała o tém i wiedziała dobrze. Nie odpowiedziała nic.
— Mam to za nadzwyczajną łaskę losu, że mi dziś dozwolono zbliżyć się do pani.
— Pan tu zabawisz długo? zapytała, niby unikając wyraźniejszej odpowiedzi.
— To zależy — od, od wielu bardzo okoliczności — rzekł śmiało Otton. Gdybym zawsze miał dnie tak szczęśliwe jak dzisiejszy, trudnoby mi się ztąd wyrwać.
Różyczka patrzała to na swe białe, pierścieniami okryte ręce, to z pod oka wprost na niego. Wejrzenie mówiło wyraźnie,
— Któż ci broni patrzeć na mnie?
— Pani dziś będzie w teatrze? zapytał Otton.
— Będę — szepnęła cicho.
Otton się się skłonił zlekka.
— Nie weźmie mi pani za złe, jeśli się ośmielę...
Różyczka się rozśmiała nie dając mu dokończyć, wzrok jej mówił.
— Nie bądźże śmiesznym — a bądź śmielszym.
Otton prawie to zrozumiał, a gdy Julia znowu nadeszła, mowa była o operze i o śpiewakach włoskich.
Tak skończyły się obiadowe odwiedziny u państwa Marwiczów, gdyż wkrótce Senator się wymknął po angielsku, pani Baronowa włożyła szal i pożegnała p. Ottona odchodząc, a Kellner wysunął się, przeprowadzany przez gospodarza do sieni.
— Bądźże pan łaskaw — rzekł mu Rajmund przy rozstaniu, dom mój uważać za przyjacielski, i nie zapominać o nas. Moja żona, jeśli nie jest w teatrze, przyjmuje małe kółko znajomych w domu... czy ja jestem czy mnie niema!!
— A cóż to za poczciwy człek z tego Marwicza! zawołał sam do siebie Otto wyrwawszy się na ulicę. Co za nieoszacowany człek z tém — czy ja jestem czy mnie niema!!
Gotowem go pokochać jak Kwiryna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.