Przejdź do zawartości

Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nim pani Marwiczowa zebrała się napisać do syna, nim on list jej odebrał, wyjechał i mógł przybyć do Żulina, pan Rajmund naglony przez Szambelana, wszelkiemi środkami starał się o przyśpieszenie ślubu, który raz będąc faktem spełnionym, musiał być przez panią Marwiczową i familią uznanym i przyjętym.
Z księdzem Gawryłowskim nie było sposobu nic zrobić, ani go przekonać, ni uprosić, ni ująć datkiem. Łajał i burzył się coraz bardziej, tak, że pomimo poszanowania dla imienia hrabiego, na cztery oczy i jego zburczał. Hrabia łagodny zawsze, w rękę go pocałował i odszedł śmiejąc się, ale po to tylko aby gdzieindziej szukać pomocy.
W sąsiedztwie był młody ksiądz wikaryusz, który odwiedzał Szambelaństwo oboje, a zdawał się nader grzeczny i powolny we wszystkiém. Uderzył więc pan Szambelan do niego. Młody księżyna odparł, że gdyby ślub dał nawet, takowy nie byłby ważnym bez pozwolenia proboszcza, on zaś sam naraziłby się na rekollekcye, na utratę miejsca i kary kościelne. Ale jeżeli Szambelan zechce koniecznie, — gotów na wszystko. Rajmund zaręczał że jakikolwiekby był ślub, matka go rozrywać nie zechce, nikt protestować nie będzie.
Ze swej strony Szambelan ofiarował wikaremu protekcyą, miejsce w razie utraty teraźniejszej posady w swych dobrach na Białej rusi — i pomoc wszelką..
Ksiądz więc się zgadzał.
Przyśpieszano tak połączenie narzeczonych nie bez przyczyny, obawiał się bowiem Rajmund, aby matka nie napisała do opiekuna.
Był nim daleki krewny, ale wielki przyjaciel nieboszczyka Marwicza, jenerał Dybowski, od którego dotąd żadnej pomocy nie żądano, pomimo że się z nią narzucał. Wdowa przez pewną dumę nikomu nic nie chciała być winną, na listy więc jego odpowiadała grzecznie, zapewniając że ona i dzieci same sobie rady dadzą.
Jenerał był majętny, miał tylko jednę córkę, a że dla Marwicza czuł wdzięczność za jakąś ważną przysługę w młodych latach wyświadczoną, zdaleka czuwał nad osieroconą rodziną. Dosyć było listu wdowy aby go sprowadzić, a raz przybywszy Jenerał, człowiek surowy, energiczny, czynny, byłby wszystko obalił i wywrócił. Szambelan znał go i obawiał się mocno. Wprawdzie dotąd wcale się nie mięszał do spraw wdowy, lecz regularnie co kwartał zapytywał ją, czy nie może czém służyć.
Wdowa wahała się jeszcze odzywać do niego; napisała do Kwiryna, zdawało jej się że to wystarczy, a nie spodziewała się ażeby Rajmund mógł tak nagle stanąć przed ołtarzem. Tymczasem nim Kwiryn przyjechał, do Żulina nadszedł list, który w rozpacz niemal wprawił biedną matkę. Oznajmywał w nim Rajmund z wielką pokorą i zaklęciami aby gniewu na siebie nie ściągnął, iż okoliczności zmuszały go ślub wziąść tego samego dnia. Prosił matki o błogosławieństwo i zapowiadał przybycie swe do Żulina z żoną.
Odebrawszy pismo to, zachorowała biedna wdowa. Kwiryna nie było jeszcze. Dziewczęta we łzach klęczały przy jej łóżku przestraszone, a Julka nawet, która potajemnie dotąd stronę Rajmunda utrzymywała, nie spodziewając się aby na takie zuchwałe ważył się nieposłuszeństwo — zaczęła się nań gniewać i narzekać.
Choroba staruszki nie zagrażała jej i nie była niebezpieczną, lecz z początku tak strwożyła dziewczęta, iż po doktora Brusiusa posłały.
Byłto lekarz niegdyś wojskowy, staruszek osiadły w okolicy, niepraktykujący już medycyny, ale przyjaciel domu i człowiek serdeczny. Miał to do siebie, że choć lekarz niewiele wierzył w aptekę i lekarstwa, a używał środków jak najprostszych. Ten przybywszy nad wieczór, z pulsu i języka trochę gorączki poznawszy, coś chłodzącego przepisał, kazał odpoczywać i dzieci zapłakane uspokoił.
Spytał o przyczynę, nie tajono mu jej. Ruszył ramionami.
— Moja mościa dobrodziejko, rzeki, niema się już czém gryźć, co z wozu spadło, to przepadło. Nie powstrzymać młodego gdy się rozbryka! Daj mu asińdźka pokój! Czasem co się po ludzku wydaje najgorszém, wyjdzie niespodzianie na dobre.
Mała to była pociecha, staruszka płakała ciągle; w oczach jej stał nieboszczyk mąż i przeszłość, której syn płochością swą robił zakałę. Gryzła się i tém, że niepotrzebnie teraz nastraszyła Kwiryna, który mógł się zerwać ze swego miejsca, stracić je, a przybyć zapóźno.
Nazajutrz rano trochę ochłonąwszy, osłabiona jeszcze, wstała z głową związaną Marwiczowa i wyszła na świeże powietrze, gdy spostrzeżono bryczkę czterokonną zbliżającą się do dworu. Wdowa ulękła się czy nie Rajmund jej wiózł żonę, na której przyjęcie wcale nie była przygotowaną i uciekła do sypialnego pokoju.
Julka i Jadzia ciekawie wyglądały oknem, gdy Kwiryn z Ottonem (ale już nie na koźle) — stanął przed gankiem.
Otton przejęty wielkiemi obowiązkami jakie wziął na siebie, wysiadał bardzo sztywny i poważny.
— Niech pan będzie spokojny, ja nic nie zbroję, słowo daję — ale na polowanie... pan mi obiecał...
Julka i Jadzia wybiegły do brata, który im ucznia swego zaprezentował, szepcząc starszej aby się paniczem zaopiekowały i nakarmiły go, a nie spuszczały z ócz.
Gdy więc po uściskach w ganku, Ottonka wprowadzano do saloniku zastawionego staremi gratami, które natychmiast uwagę jego ściągnęły, Kwiryn pobiegł do matki.
Po drodze Jadzia wieszając mu się na szyi szepnęła: przybyłeś zapóźno!
Matka, której służąca oznajmiła przyjazd syna, już szła na jego powitanie. Padł jej do nóg Kwiryn i uściskali się w milczeniu. Nie było już ani co radzić, ni co mówić nawet.
Gierstut, który niespokojny śledził kroki Rajmunda, wiedział że już było po ślubie.
Marwiczowej pozostawało opłakiwać tylko ten wypadek, czekać zjawienia się młodego małżeństwa, a nacieszyć Kwirynem.
Zmusiwszy matkę aby w swoim pokoju siadła i wypoczęła, opowiedział jej przybyły, z jakim ciężarem jechał, i że inaczejby, nie tracąc miejsca nie mógł spełnić jej rozkazów.
Nowy to był kłopot dla wdowy, ale Otton w istocie wziął na punkt honoru i z ładnemi panienkami udając słusznego kawalera dosyć pociesznie, zabawiał się bardzo przyzwoicie. Julka usiłując go rozerwać, sama téż śmiała się mimowoli i rozbawiła mimowolnie.
Ottonek był zabawny, bo bardzo prędko się obywszy, rozpoczął opowiadanie o bogactwie rodziców, ich wielkości, swoich nadziejach, potém o miłości swej dla Kwiryna, razem o kucyku którego mu ojciec kupił, o pałacu, o starym konsyliarzu Hirszu, o pannie Lorici, i t. p.
Przyniesiono dla niego śniadanie, a Kwiryn miał czas rozmówić się z bolejącą matką. Oboje godzili się na to, że nie pozostawało jej nic, tylko przyjąć w pokorze co Bóg zsyłał, i czekać jak się Rajmundowi życie złoży przyszłe. Wdowa nie życzyła sobie aby jej córki z młodą panią bardzo się przyjaźniły, ale téż tego obawiać się nie mogła, bo znała dumę całego domu Okułowiczów.
— Rajmundek przepadł — mówiła po cichu zapłakana staruszka, mój Kwirynie, ty mi choć pozostań wiernym i dobrym synem!
Widok poczciwego Kwiryna, może przymusowe zajęcie obcém dzieckiem, tak szczęśliwie wpłynęły na stan pani Marwiczowęj, że prawie zrezygnowaną była i spokojną. Tylko gdy co zahuczało na drodze, porywała ją trwoga, azali już nie jadą młodzi państwo.
Na przyjęcie ich potrzebowała całej swej powagi, całych sił — całej mocy nad sobą, aby nie wybuchnąć, nie okazać co czuła i nie zbyt stać się powolną. Z góry sobie zakreślała jak miała postąpić, ale wśród tych postanowień serce biło i łza się kręciła w oku. Obawiała się sama siebie, nie wiedząc czy będzie panią uczuć które nią miotały.
Szczęściem, dnia tego państwo Rajmundowstwo nie przybyli, przyjmowano ich u Szambelaństwa; tam przesiedzieli do wieczora i zanocowali, dopiéro nazajutrz postanowiono Żulin odwiedzić. Ekwipażu dostarczył Szambelan.
Różyczka wiedziała że musiała być u matki mężowskiej, i prosić o jej błogosławieństwo; nie sprzeciwiała się temu, bo Szambelan wymagał tej formalności, lecz mocno ją to upokorzenie oburzało. Chodziła nadąsana i pierwsze zaraz godziny po ślubie zatrute zostały tą myślą natrętną, że do jakiegoś lichego dworku jechać musi, i kłaniać się starej babie, która ją obraziła tém, że na małżeństwo pozwolić nie chciała.
Z rana tego dnia gdy jechać mieli do Żulina, spróbowała męża nawrócić na swą wiarę.
— Ale czegoż bo się mamy tak bardzo śpieszyć? Co tak pilnego? Kiedyś pojechać, nie mówię — a teraz kiedy się tam jeszcze dąsają, ażebym ja się naraziła, broń Boże, na co nieprzyjemnego! To jest tyrania!
Rajmund odparł, że Szambelan sobie tego życzył.
Różyczka więc pobiegła do niego, chcąc odwiedziny do Żulina odwlec. Szambelan łagodnie się sprzeciwił.
— Lepiej, przyzwoiciej daleko, teraz to zbyć z głowy! odezwał się całując jej ręce. Jedźcie dziś, co prędzéj to bezpieczniej. Na co odkładać? Co na tém zyskacie? Źle was przyjmą, no, to siądziecie do powozu i wrócicie. Trzeba jechać — dla oka, dla ludzi, żeby gadania nie było.
Skwaszona Różyczka zamilkła, ale mocno sobie postanowiła.
— No, pojechać pojadę kiedy koniecznie chcą, ale że się upokarzać nie będę, ani tam do nóg padać, to pewno. Oniby mnie jeszcze podziękować powinni..
Rajmund jechał nie bez wewnętrznego poruszenia i strachu — tak że przez cały ciąg drogi był milczący i pomięszany. Różyczka téż gryzła koniec chustki i złościła się że ją przymuszono. Gdy Wulka się ukazała, pobladła trochę, wyprostowała się, szyderski uśmieszek przebiegł po jej ustach.
Z okien dworku zdaleka postrzeżono powóz i poznano. Marwiczowa w swoim czepku białym codziennym, w sukni ciemnej i chustce starej nie chciała się pójść przebrać, zakazała córkom zmieniać ubranie, a Kwirynowi nie pozwoliła się oddalać od siebie.
Ottonek szczęściem był na polowaniu czy przechadzce ze starym Gierstutem.
Gdy powóz stanął przed gankiem, nikt nie wyszedł na spotkanie, czekali wszyscy w pokoju bawialnym. Zmięszany tém już trochę Rajmund podał rękę żonie i tak, sami sobie drzwi otworzywszy, weszli.
Nieporuszona w swém krześle siedziała staruszka; Kwiryn stał przy niej. Rajmund tak czuł fałszywe swe położenie, winę, — trudność wybrnięcia z tego zawikłania bolesnego, iż nie wiedząc co mówić, zbliżył się do matki, pochylił, i szepnął niewyraźnie.
— Moja żona!
Cała w płomieniach, stała Różyczka, podnosząc głowę dumnie. Kipiało w niej, tak była obrażoną przyjęciem mroźném rodziny.
Wszyscy stali jak wkuci, milczący, nikt ich nie witał.
— Siadajcie państwo! Proszę! przebąknęła wdowa, jakby do obcych.
Kwiryn, na którego skinęła, przysunął krzesła.
Milczenie groźne panowało w pokoju.
— Niech Mama dobrodziejka przebaczy — począł Rajmund.
— Nie masz co już dziś prosić ani o przebaczenie ani o błogosławieństwo — odezwała się matka głosem drżącym. Postąpiłeś sobie jak człowiek obcy — i jesteś mi już obcym. Życzę państwu, jak wszystkim w świecie, po chrześcijańsku — wszelkiej pomyślności.
Skłoniła głową. Róża patrzała do koła gryząc wargi; nie umiała się odezwać, nie wiedziała co zrobić z sobą, czuła wszystkich oczy zwrócone na siebie.
— Więc nie mamy tu co dłużej pozostać — szepnęła do męża.
Rajmund dał jej znak aby zamilkła: zżymnęła się niecierpliwie.
— Chciałem, odezwał się do matki — tém bardziej przedstawić żonę Mamie i prosić aby na nią była łaskawą, że my zmuszeni jesteśmy te strony opuścić.
(Gdy polecał Różyczkę łasce matki, uśmiechnęła się szydersko).
Marwiczowa nic nie odpowiedziała. Położenie stawało się coraz przykrzejszém.
Rajmund spodziewał się zimnego przyjęcia, wymówek, sceny może i płaczów, ale nie tej zabójczej obojętności całej rodziny. Julka na którą spoglądał, odpowiadała mu wzrokiem gniewnym, wskazywała aby się do nóg rzucił matce. Lecz cóżby to było pomogło, gdy Różyczka ani myślała ugiąć główki i kręciła się tylko okazując dobitnie, jak pilno jej wyjechać było.
Gościnność nawet względem obcych na wsi nakazywała przyjąć ich czémśkolwiek. Pani Marwiczowa wcale do tego nie miała ani chęci ani przygotowania.
— Wyjeżdżamy do Petersburga! dodał Rajmund.
— Szczęśliwej drogi! odparła obrażona matka.
Lecz tych słów domawiając, jakby na nie ostatnią wyszafowała siłę, jęknęła, pochyliła się na poręcz krzesła, i gwałtownie głośno szlochać zaczęła.
Rajmund się do nóg jej rzucił. Róża wstała i z pogardliwém wejrzeniem cofnęła się w głąb pokoju. Córki z Kwirynem starały się napróżno uspokoić ją. Rajmunda jakby nie widziała, płacz stawał się spazmatycznym, strasznym, przejmującym.
— Jedźcie — szepnęła Julka — kiedyindziej może. Teraz, widzisz stan matki. Twoja żona.... Schyliła mu się do ucha — lecz Rajmund nie miał widać nadziei skłonienia żony do jakiegoś kroku pokory względem matki.
Potrząsł głową, wstał jakby zrozpaczony i nie wiedział już co pocznie, gdy Różyczka podbiegła do niego, mówiąc szybko półgłosem.
— Widzisz pan, że nie mamy tu co robić, bo nas tu nie chcą. Jedźmy — ja tu nie mogę pozostać dłużej.
I pochwyciła go za rękę, a Rajmund dał się jej wyprowadzić do ganku. Dobrego serca Kwiryn, rzucił się za bratem do sieni.
— Na miłość Bożą — zawołał razem do niego i do bratowej, nie odjeżdżajcie tak! Lepiej było nie przyjeżdżać, niż tak obrazić matkę.
Zwrócił się do młodej pani.
— Trzeba się było rzucić do nóg mamie, byłaby się rozrzewniła, byłaby przebaczyła.
— Przebaczyła! szepnęła dumnie Różyczka. Jeszcze czego! Do nóg! Ale jedźmyż już.
Rajmund się wahał.
Wyrwawszy rękę którą trzymał, coraz bardziej podrażniona, młoda pani wybiegła przed ganek, wołając o konie. Woźnica właśnie siadał na kozieł i miał podjechać.
Rajmund sparł się o słup w ganku, stał bez ruchu i bez woli już, przybity i nielitością matki i buntem swej żony. Rad nie rad, gdy Róża już wsiadła do powozu, ścisnąwszy rękę Kwiryna, poszedł za nią, drzwiczki zatrzaśnięto — odjechali.
Nierychło zdołała się uspokoić pani Marwiczowa, którą dzieci obstąpiły, całowały, błagały aby płakać przestała. Gdy powóz zaturkotał, nanowo wybuchnęła łzami i jękiem — potém zwolna zacząwszy się modlić, popatrzywszy na tych co jej pozostali, przyszła do siebie. Nikt teraz odezwać się nie śmiał, aby słówkiem jakiém niezręczném matki żalu nie wznowić. Długo tak przetrwali wszyscy w milczeniu....
Nareszcie sama ona coś zaczęła szeptać, bolejąc nad Rajmunda losem.
— Cóż się on może spodziewać po takiej żonie, która gwałtem wparłszy się do rodziny, przed matką męża głowy uchylić nie chciała.
— To dziecko, — odezwał się Kwiryn.
Julka tłómaczyła ją tém, że była zmięszana i strwożona.... Przestano mówić o tém wprędce, gdyż Ottonek powrócił z polowania, na którem nic nie ubił, lecz o swej wyprawie miał mnóstwo do opowiadania, osobliwie pannie Julii, dla której okazywał szczególną sympatyą, która wszystkich rozśmieszała.
Od swawoli niepohamowanej w Barweniszkach ratowało go tu, że chciał koniecznie dorosłego kawalera udawać.
Gdy się to działo w Żulinie, powóz Szambelana wracał z milczącą parą nowożeńców do Korznicy. Różyczka wcisnąwszy się w kąt powozu, odsunięta od męża, wrząca gniewem, uspokoić się nie mogła. Niekiedy rzucała się, wspomniawszy przyjęcie jakie ją spotkało; to spoglądała z pogardą na Rajmunda, który siedział nieśmiejąc przemówić do niej.
Wpół drogi dopiéro usta się jej rozwiązały.
— Mówiłam że nie potrzeba mnie było tam wlec, na upokorzenie i na sceny. Ja nie wiem, ja to odchoruję! taka jestem zła.
Rajmund chciał ją wziąść za rączkę, wyrwała gwałtownie.
— Nie tykaj mnie pan! Mogłabym bić i drapać! Takie upokorzenie, to nie do zniesienia!
Nigdy więcej tam noga moja nie postanie — słowo daję!
W takiém usposobieniu dosyć późno, choć wcześniej niż się ich tam spodziewano, dojechali do Korznicy. W ganku czekał Szambelan, pytać nie miał o co. Różyczka wysiadając rzuciła mu zaraz.
— Ślicznie mnie państwo wykierowali!
— Cóż się stało? strwożony spytał stary.
— Ale ani znać, ani wiedzieć o nas niechcą — wołała młoda pani — niech ten pan powie, ja nie mogę.
Pobiegła do pani Szambelanowej, a Rajmund został ze starym. Opowiedzieć mu prawie nie umiał jak i co zaszło. Nie śmiał obwiniać żony. Nie pozostawało nic, tylko zapomniawszy o Żulinie, rozpocząć życie z nowemi ludźmi, stosunkami i nadziejami.
Chciał jeszcze probować Rajmund pośrednictwa brata do matki, i odezwać się do niego, potém siostry Julii, lecz po namyśle zaniechał obojga.
Dłuższy pobyt w okolicy stawał się i nieznośnym i do niczego nie prowadzącym. Wszystka szlachta miała dla Marwiczowej szacunek i wraz z ks. Gawryłowskim potępiała syna. A że i dla Okułowiczów wielkiej miłości nie miał nikt, oburzano się na to ożenienie; przy czém i Szambelanowi się dostawało.
Ten téż nie myślał już długo bawić w Korznicy i pomimo rozrywki jaką miał patrząc na rozkwitłą bujnie pannę Telesforę, gotów był wracać do Wilna. Szambelanowa zupełnie się zgadzała na to.
Rajmund wybierał się do Petersburga, czekał tylko na listy, które mu od osób różnych miał pościągać Szambelan.
Młoda pani potrzebowała dni kilku dla ochłonięcia z doznanych wrażeń; gniew jej pomięszany z szyderstwem, przeszedł w ironią i śmieszki, skończył się wesołém wyszydzaniem dumy ubogiej szlachty... Nadzieja przeniesienia się do wielkiego miasta, osładzała wspomnienia przykrości i upokorzenia.
Kwiryn już nie był tak potrzebnym matce, aby miał pobyt swój w Żulinie przeciągać, chociaż Ottonek tak się tu znajdował szczęśliwym asystując pannie Julii, trzymając jej motki do zwijania i godzinami zabawiając rozmową, że mu wcale do Barweniszek pilno nie było. Chciał tylko Kwiryn choć spróbować jeszcze brata skłonić do przebłagania, do przejednania się z matką. Widział on postępowanie młodej pani i nawrócenia jej małą miał nadzieję; pragnął przynajmniej Rajmunda samego ściągnąć do Żulina po błogosławieństwo. W tym celu Kwiryn, Ottona powierzywszy znowu staremu Gierstutowi, który doskonale sobie z chłopakiem dawał rady, sam pod pozorem interesu do miasteczka, wyrwał się do Korznicy, wiedząc że tam zapewne znajdzie brata.
Tego dnia wszakże państwo młodzi gościli u Okułowiczów, i Kwiryn zmuszony był gonić nazad do Kobrynia. Do Rajmunda posławszy faktora, sam oczekiwał nań w karczmie.
Nierychło nadszedł pan młody. Bracia uścisnęli się w milczeniu.
— Mój Rajmundzie, — począł młodszy, w przeciągu bardzo krótkiego czasu dokonały się rzeczy tak niespodziane, straszne, stanowcze, że mnie się zdaje myśląc o nich, iż marzę, że to sen szkaradny.... Na Boga! coś ty uczynił!
— Proszę cię — odparł zimno, urażony Rajmund, nie czyń mi wymówek. Wiedziałem dobrze co robiłem, jestem w zastosowaniu moich zasad do życia konsekwentnym. Przypomnij sobie ostatnią rozmowę naszę. Czas jest drogi, ja chcę wdrapać się wysoko, a kto na górę idzie, ten rano bierze pierwszego lepszego przewodnika i do dnia wychodzi. Nie mogłem czekać. Trafiała mi się zręczność wydobycia z tych nizin, w których mi duszno, zużytkowałem ją!
— Romku! ale matka! rodzina! na Boga!
— Niewinien jestem że poczciwa, dobra matka nasza nie rozumie położenia, żyje w przeszłości i nie chce widzieć tego co dla mnie jest jasne, mówił Rajmund.
— Przepraszam cię, mówisz o matce tylko, ja ci powiem że ja widzę jak ona. Tą drogą którą ty chcesz iść, idzie się częściej na zgubę.
— Dajże mi pokój! przerwał Rajmund, wiesz że mnie nie przekonasz. Mam wyobrażenia inne.
— Potępiają cię wszyscy!
— Kto? wszyscy? tacy ślepi i zacofani jak wy? zawołał Rajmund. Któż tu jest co mnie może sądzić? ks. Gawryłowski? pan P. pan W? — Ruszył ramionami.
— I ty się puścisz w świat nie przejednawszy z matką? spytał Kwiryn.
— Widziałeś przecie jak mnie przyjęła!
Kwiryn zbliżył się i ściskać go zaczął.
— Mundku — Romku! jedź raz jeszcze, upokórz się, padnij do nóg! Pamiętaj jakie matka czyniła ofiary dla nas. Winieneś jej wszystko!
Rajmund chwilę stał niepewny, wzruszony nieco.
— Nie mówię ci ażebyś drugi raz przywiózł żonę, widzę że to jest niepodobieństwem i wątpię aby to co pomogło. Przyjedź sam, utorujesz i jej drogę. Jeśli nie przejednawszy się puścisz w świat, to będzie znaczyło żeś zerwał z rodziną — że się jej wyrzekłeś.
— Ona mnie! — odparł Rajmund zimniej.
Nie ustępując poczciwy Kwiryn nalegał tak, był natarczywy, prosił, błagał, że w końcu Rajmunda złamał.
— No, to pojadę — rzekł. Czekaj na mnie jutro — będę ci posłusznym. Zobaczysz że i to nie pomoże....
Otrzymawszy przyrzeczenie, Kwiryn lękał się już bawić dłużej, pożegnał brata i odjechał. Rajmund kwaśny wrócił do Okułowiczów i zapowiedział, że nazajutrz ma interes pilny do załatwienia, dla którego wyjechać musi.
Nie dopytywano go się o nic, tylko Kaznaczej przy wieczerzy od niechcenia rzucił.
— A niech no pan pamięta, żebyś nic nie podpisywał i nie zrzekał się — bo choć Żulin kiepski, ale to ojcowizna; panu się będzie należeć połowa, a panny idą do czternastej części. Zawsze coś kapnie, wyzuwać się nie trzeba.
Słówko to rzucone tak nawiasowo — utkwiło przecież w pamięci p. Rajmunda, który choć złej myśli nie miał, ale w rachunkach był ścisłym.
— Zrzekać się nie myślę — odparł, ale tymczasem matka ma dożywocie.
Na tém się skończyło.
Domyślano się iż Rajmund pojedzie do Żulina. Żona, która go jeszcze panem nazywała, powiedziała wieczorem z przekąsem.
— Niech tylko pan wcale nikomu nie przyrzeka, że ja przyjadę i pokłonię się, bo ja ani jechać drugi raz, ani się myślę kłaniać.
Nic nie odpowiedział Rajmund.
Na grobli od rana czekał na niego Kwiryn i Julia.
Ta się rozpłakała na widok jego i rzuciła mu się na szyję.
— Coś ty zrobił najlepszego! zawołała. Ty, niewdzięczny! Co to biedną matkę i nas kosztuje! Ilemyśmy łez wyleli dla ciebie!
Nie bronił się Rajmund. Widok tego dworku, wrażenie jakie on na nim czynił teraz, gdy był znowu sam, i jak dawniej zbliżał się do niego może po raz ostatni, oddziałało chwilowo. Był moment że się uczuł winnym, że pożałował tego co uczynił, miał jakby jasnowidzenie następstw — i gdyby w mocy jego było, cofnąłby się może. Niestety! zapóźno było! To co się stało, odrobioném być nie mogło. Był niewolnikiem ludzi, z któremi łączył go interes, ale dla których nie miał szacunku, nie miał do nich serca.
W ciągu tych kilku dni doznał już przedsmaku tego co go z żoną czekało. W najszczęśliwszym razie charakter jej, nawet ulegając pewnemu złagodzeniu, nigdy nie mógł uczynić go szczęśliwym. Jak on, tak ona myślała tylko o sobie. On ożenił się z nią przez rachubę, ona go wzięła jako przewodnika na drogę, którą sobie sama wytknąć miała.
Wpływ Szambelana który mu się zdawał wielkim dawniej, teraz, gdy się nim trzeba było posłużyć, coraz okazywał się słabszym. Rajmund rachował tylko na siebie i pocieszał się tém, że siłę czuł i wolę żelazną.
Gdy szli z siostrą i bratem, myśli te wszystkie przebiegały mu głowę na przemiany — padał i dźwigał się. Nim weszli, Kwiryn pobiegł przodem zobaczyć gdzie jest matka. Siedziała w bawialnym pokoju z różańcem na ręku; tak skamieniała, jak teraz prawie ciągle była. Czasem córki po kilka razy, stanąwszy przed nią, powtarzać musiały pytania, nim posłyszała je i zebrała się na odpowiedź.
Kwiryn wziął ją za rękę i przycisnął do ust.
— Mamciu! mam prośbę wielką!
Wzięła go za głowę i pocałowała.
— Mów, poczciwe dziecko moje — cóżbym ja nie zrobiła dla ciebie, co nigdy nic nie żądasz ode mnie.
Kwiryn przykląkł.
— Przyjmij Rajmunda — łaskawie, po macierzyńsku! Przebacz mu....
— Rajmunda! z żoną? spytała nastraszona matka.
— Nie — sam jest. — Przywlókł, się bo nie mógł tak odejść na długo bez twojego błogosławieństwa.
Biednego Rajmunda źli ludzie na złą drogę wprowadzili. Lituj się matuniu — i nie odpychaj!
Łzy pobiegły z oczu starej; byłyto zwiastuny tego przebaczenia, o które Kwiryn prosił.
Rajmund wchodził właśnie; serce mu zadrgało, stał się dawném dziecięciem, padł do nóg matki. Nie mówił nic, całował ręce jej i kolana, i uczuł jak, po dawnemu, ścisnęła głowę jego drżącemi dłońmi.
Wszyscy mieli łzy na oczach. Dziewczęta poweselały; dom, jakby promień nań padł słoneczny, ożywił się, zaśmiał. Julka zaczęła szczebiotać. W rozmowie jednak nikt nie śmiał dotknąć nic takiego, coby postępek Rajmunda mogło przypomnieć.
Nie rychło matka go zapytała po cichu.
— Jedziesz ty?
— Muszę.
Milczeli znowu, Rajmund dodał.
— Nie dla siebie samego potrzebuję przyszłości, ale razem dla was, nawet dla Kwiryna, który nie potrafi nigdy dorobić się niczego. Muszę mieć odwagę za wszystkich.
— Odwagę? powtórzyła z pewną wątpliwością matka.
— I mam nadzieję, dodał Rajmund śmielej, że wprędce mama się przekona, iż nie darmo czyniłem ofiary....
— Daj to Boże! zamruczała staruszka spuszczając oczy. Tyś młody, wszystko jeszcze widzisz jasno; ja przeżyłam wiele i niczemu nie ufam! Daj Boże! Pracuj dla siebie przedewszystkiém: Kwiryn ma mało ale nie potrzebuje wiele, — ja i siostry zaspokajamy się tém co nam zostało. Nie myśl o nas...
Spokojnie potém przez kilka godzin mówili o przeszłości; pani Marwiczowa była zrezygnowaną — ale ani słówkiem nie przypomniała żony Rajmunda, nie napomknęła o niej, ani o tém co się do niej ściągać mogło.
Gdy nadeszła godzina odjazdu, Rajmund znowu uczuł się słabszym, żal ścisnął serce, kląkł przed matką, która go pobłogosławiła zachodząc się od płaczu. W uściskach sióstr i brata zmiękła i rozgrzała się pierś dobrowolnie idącego na wygnanie: był znowu dawném dzieckiem tego domu.
Julka i Kwiryn odprowadzili go za wrota, bo Jadwiga przy matce zostać musiała.
Siadłszy do bryczki Rajmund jechał pół drogi może jeszcze z ciepłém tém uczuciem w sercu, które wyniósł z domu. Zaczęły potém wracać myśli o przyszłości i studzić zwolna, tak że gdy do miasteczka dojeżdżał, prawie całe wzruszenie jakiego doznał zatarło się i zniknęło.
Wracał tylko wesół i szczęśliwy, iż przekleństwa i łez matki nie ma już na sobie.
Szambelan spotkał go w ganku i po twarzy poznał że przyjechał z dobrą nowiną.
— Cóż matka?
— Przebaczyła!! szepnął Rajmund.
Szambelan, który się mocno gryzł nieporozumieniem familijném (tak on je nazywał), ucieszył się prawie tak mocno jak sam Marwicz. Miał naturę taką że sporów nie lubił, a każdego by najsłabszego nieprzyjaciela obawiał się, bo go niepokoił.
W dziesięć dni potém państwo Marwiczowie młodzi, przeprowadzani przez dość liczne grono przyjaciół, protektorów, znajomych, ciekawych, siadali do powozu darowanego przez Szambelana i czterma końmi pocztowemi puszczali się w podróż. Różyczka uszczęśliwiona, wesoła, roztrzpiotana, z bukietem w ręku, z lornetką u pasa, z torebką na ramieniu, z pledem przewieszonym przez drugie, Rajmund kilku kieliszkami szampana podochocony i pełen najbujniejszych nadziei.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.