Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.
Pan Półkownik.

Parę miesięcy upłynęło od pogrzebu; stary wstał z łóżka, ale śmierć żony, wypiętnowała na jego umyśle niezgładzoną pamiątkę; od téj chwili nie odzyskał przytomności i rozumu. Myśl jego jak sprężyna przykuta do koła, kręciła się ciągle w koło jednego obrazu, który go najmocniéj uderzył. Zdawało mu się że był ciągle przytomny konaniu swojéj drogiéj Marij; szukał jéj bezustannie i pytał wszystkich gdzie się podziała. Nie chciał wierzyć, żeby umarła, nie przypuszczał tego. Smutnie było patrzéć na siwy włos jego okrywający głowę, z któréj rozum przed zgonem uleciał, smutno było widzieć go wlokącego ciężar życia, ogołocony ze wszystkich przyjemności które dźwiganie jego płodzą. Była to sucha łodyga, z któréj kwiat upadł na zawsze, uginająca się wiatrom, wdeptana w zielsko i chwasty. Proszęż sobie wyobrazić położenie Adolfa zostawionego sam na sam z dziecięciem niepojmującém jeszcze cierpienia i obłąkanym ojcem; proszę pojąć, (jeśli to chłodno da się pojmować) uczucie jego na głos zimny patentowanego lekarza, który zażywając tabakę, powiedział mu na ostatku.
— To próżno, Jegomość pewno nie odzyszcze przytomności.
Mijały dni jednostajne, długie, głuche, smutne, stary chodził tylko jęcząc boleśnie po całym domu i pytał w każdym kątku, w każdym pokoju:
— Gdzie ona? gdzie Marysia?
Potém nie czekając odpowiedzi szedł daléj, szpérał i pytanie swoje powtarzał. Często kiedy Adolf siedział smutny, myśląc o swojém położeniu okropném, drzwi otwiérały się powoli, ukazywała się głowa starca i cichy, bojaźliwy głos dawał się słyszéć.
— Czy jéj tu niéma?
Ktożby znalazł odpowiedź na pytania, sięgające za groby? Starzec szedł daléj, pytał ciągle, a nikt, nawet słudzy, nie mieli odwagi powiedzieć mu, gdzie ona.
Pytał przez sen w nocy, pytał na jawie od rana do wieczora, nikt nie odpowiadał, każdy wzdychał, ruszał ramionami lub rękawem suche oczy obciérał, dla pokazania przed drugiemi że jest czuły, a w duszy nic nie czując przecie. Prości ludzie tak samo czułość udają, jak wyższego towarzystwa osoby odrętwiałość na wszystko.
Wieczor był, zachodziło słońce; na dziedzińcu dwóch powracających z polowania sług rozmawiało z woźnicą, który konie od wody prowadził; wtém pojazd jakiś zajechał przed wrota i głos z niego dał się słyszéć.
— Ha! a otwórzcie tam przecie.
Spójrzeli myśliwi w tę stronę i ujrzeli koczyk żółty niewielki, czterma końmi wzdłuż zaprzężony, z tłumokiem z tyłu.
Pośpieszono otworzyć wrota, pojazd wtoczył się na dziedziniec.
— A czy jest pan w domu? zapytał głos z koczyka.
— Jest! jest! odezwali się słudzy ponuro potrzęsając głową.
Pojazd stanął przed gankiem, z niego za pomocą dwóch barczystych lokajów wysiadł otyły, sapiący jak wół mężczyzna, i stanąwszy na progu, spytał z nich jednego.
— Słuchaj ty, a co pan robi?
Sługa nie wiedział co robić i ramionami tylko ruszył.
— Czyś głuchy? co pan robi?
— Jest w domu! odpowiedział zapytany i unikając dalszych badań umknął.
Adolf, którego hałas na ganek sprowadził, zaszedł w téj chwili drogę przybywającemu. Do niego natychmiast obrócił mowę.
— Słuchaj no Wasan, czy jest pan Jerzy w domu?
— Kto? spytał Adolf.
— Kto! pan Jerzy, toż mówię Wasanu! czyś i Wasan głuchy? Mój brat, rodzony brat z którym Bóg wié jak dawno nie widziałem się, pan Jerzy.
— Jest panie, ale chory.
— Co? hę? chory? O fe! chory! no proszę! A Jejmość ta wasza, ta, ta! jakże ją tam nazywacie?
Adolf zaczerwienił się cały i ustami tylko poruszył boleśnie.
— Ta zdrowa, odpowiedział ze łzą krwawą w oku — bo już nie żyje.
— Co? hę? co? przerwał sapiąc ciągle przybyły i opierając się o kolumnę ganku — Umarła? co? no, czemuż nie gadasz? A Wasan co za jeden jesteś?
Jakże miał na takie pytanie odpowiedziéć Adolf?
— Co? milczysz? hę? pytam, co za jeden Wasan jesteś? co? no, mów! Co? Pisarz? nie? Kommisarz? co? nie? No gadajże! tfu z lichem! Ja tu ładu nie dójdę! No cóż?
— Jestem syn téj która umarła, odpowiedział cicho udręczony Adolf.
— Co? Alboż ja wiém tam, która umarła? A! a! to ta! krzyknął sapiąc po chwilce. A! to ta! wasza Jéjmość! To Wasan jesteś, a wiém! syn, syn — A no, jak się ma Jerzy?
— Chory, mówiłem panu dobrodziejowi —
— Chory! To ze smutku pewnie, ha? Czy bardzo chory, nie można by się z nim widziéć, co?
— Stracił zupełnie przytomność, od czasu śmierci mojéj matki, rzekł Adolf, i chociaż w sobie zdrów jest na pozór, nic nie mówi prawie, nie rozumie i mało kogo poznaje.
— A! pfe! co ja słyszę, pan brat mój! A, pfe! to głupstwo! A ja mówiłem że się to tak skończy! Uu! I cóż? Kto tu interessa prowadzi? hę? Opiekun jaki, co? przecież ja jestem naturalny?
— Dotąd niéma opiekuna, bo mamy jeszcze nadzieję że z pomocą lekarzy, po których posyłam nieustannie, przyjdzie do zdrowia. Interessami ja się sam zajmuję.
— Dajcie no mi tu krzesło, przerwał przybyły sapiąc zmordowany, muszę się z Wasanem rozmówić. Konie niechaj odejdą. Słuchaj! Tłumok wypakować i lulkę mi tu dać, i kapciuch średni. Hę? co? uuu! tegom się nie spodziewał!
— Możebyśmy przeszli do pokojów —
— A no, dobrze, niech mi tylko który rękę poda.
Służący poskoczył i z jego pomocą, przeniósł się przybyły do pokoju Adolfa, sapiąc, dysząc i kaszląc niemiłosiernie. Usiadłszy na kanapie, wysapawszy się trochę, spójrzawszy marsem na stojącego przed sobą Adolfa, przybyły odezwał się po chwili.
— A! a ja mówiłem jemu! No, czy doprawdy mój pan brat zwarjował?
— Tak jest, cicho rzekł Adolf, a znowu mimowolnie łzy mu się potoczyły z oczu.
— Nu, co? czego płaczesz jak baba! fe! Czego? porzuć Waspan! fe! Czy dacie mi tam lulkę? hę? — Proszę! Wasan syn jego jesteś? syn? tęgi chłopak! jaka szkoda? nu proszę!
To mówisz, gdérał daléj, mówisz, że interessami sam się zatrudniasz? Węgla mi daj do fajki, ja papierkiem nigdy nie zapalam. A macie tu co jeść? Dobrze że tu przyjechałem, to ja się wszystkiém zajmę, a Waspana uwolnię, będziesz sobie mógł pojechać, żebyś tu darmo nie wisiał.
Adolf spojrzał pękając od żalu i gniewu, ale zmilczał.
Zapaliwszy fajkę, przybyły rozparł się wygodnie i odezwał się znowu.
— To tak Mosanie! A czy jest was może więcéj dzieci:
— Mam brata małego.
— Brata jeszcze! A kiedy Wasan chcesz, u mnie do jednego folwarku potrzeba officjalisty, to ja wezmę Wasana, jeżeli co umiesz, a będziesz wiernie służył. Brata, za moją protekcyą, można będzie umieścić u Xięży w miasteczku, między Paupery. Co? hę?
— Znajdziemy sposób utrzymania się, odpowiedział Adolf poruszony do żywego, z pewną dumą.
— No! no! A poduszkę mi tam skórzaną przynieść każ z koczyka. Uu! To tak! Proszę! że to go ta śmierć tak mocno zmartwiła! pst! osobliwsza! Ja bo myślałem, czemu to on do mnie tak dawno ani literki nie napisał! A i Waspan także zrobiłeś bez sensu; toć to przecie choć ja u niego nie bywałem od dawna, wiedziałeś że ma brata, trzeba mi było zaraz dać znać! Karolin mój, nie Ameryka panie. A to ja wiem, że to Waspan młody jesteś, to i interessa po diable poszły pewnie.
— Starałem się je w jak najlepszym stanie utrzymać, odezwał się Adolf zniecierpliwiony — jeśli uchybiłem, to chyba z niewiadomości, szczérzebym tego żałował.
— Tak, mosanie, ale to żal pieniędzy nie wróci, a widzisz Waspan z drugiéj strony, że mnie to diabelnie interessuje, bo to na mnie spada po bracie, bliższych niema, a on jak powiadasz mente captus i lada dzień może zadrzeć nogi. Czy zrobił on testament, nim zwarjował?
— Nie wiem!
— Tha! juściż to mi wszystko jedno! Ale, niedobrze że stary odwlekał; uf! bo to i Wasanom by po parze tysięcy złotych wypadało zapisać. Ja to znam te okoliczności, i ze mną to było, Wasana matka, może i swego co miała?
— Nie wiemy.
— Nie wiesz! hm to prawnego nic nie ma, dokumentów? hę? Choćby i było, to przepadło! Hm! kiedy testamentu niema to i Waspanom nic się nie dostanie! hm! co? Bo juściż ślubu nie brali, przyznania was za dzieci nie było? Co? Bękarty! tak!
Adolf zmarszczył się i nasrożył straszliwie usłyszawszy te słowa, ale miałże się bić z głupcem? przybyły palił fajkę, wyciągał się na poduszce, patrząc na niego jak na człowieka, z którym tylko rozmawiał z potrzeby koniecznéj, jak na człowieka, któremu bezkarnie mógł prawić największe niedorzeczności, a w przypadku poszczuć nawet chartami dla zabawki swojéj.
— Więc przyznania was za dzieci nie było? spytał po chwili.
— Nie wiem, odpowiedział odwracając się Adolf.
— I jak to Waspan interessami możesz się trudnić, kiedy nic nie wiesz? Co! hę? Kiedy ja się tu do nich wezmę, inaczéj będzie. Hm! ale jeśli on zupełnie sfixował, to on civiliter mortuus, jabym jego do bonifratelów odesłał, czy co? hę?
Gdy to mówił jakby sam do siebie, drzwi się otwarły powoli, i przybyły oniemiał na widok siwéj głowy starca, osłupiał usłyszawszy zwykłe jego pytanie, bojaźliwie wymówione.
— Czy jéj tu niema? Gdzie ona?
I zchylony z posępną miną, z zapadłémi oczyma, z drżącemi rękoma, siwy jak gołąb staruszek, krokiem niepewnym przeszedł pokój, jakby szukał kogo, lub też czekał odpowiedzi. Zbliżył się do brata, nie poznał go, głową potrząsnął i powtórzył.
— Gdzie ona? Adolfie? gdzie ona? czy widziałeś ją?
Adolf w milczeniu przybliżył się do starca, a pan brat sparty na poduszce wypuścił z ust cybuch i jak na dziwo patrząc na nieszczęśliwego, z tą zimną krwią i suchém okiem właściwém samolubom, otworzył szeroko gębę oniemiałą i wytrzeszczył oczy. Potém nie mogąc pojąć, żeby brat go nie poznał, choć się bardzo dawno nie widzieli, w te się odezwał słowa.
— Ps! panie bracie! Cóż to! to i mnie nie poznałeś? Półkownika Salezego, brata rodzonego? hę? hę? co?
Starzec usłyszał tylko głos, obłąkany wzrok powiódł po nim, spójrzał po kątach i cicho jakby się lękał kogo obudzić, spytał znowu obracając się do Adolfa.
— Czy jéj tu niéma?
— Proszę! zawołał półkownik, dalipan zewszystkiém sfixował! fe! uu! fe! Wszak i mnie nie poznaje!
To mówiąc ciężko podniósł się z kanapy i sapiąc okropnie, z fajką w zębach zbliżył się do starca, który na widok jego, z przestrachem zasłaniając sobie oczy, w kąt uciekł i przytulił się do ściany.
— Proszę Waspana, jak gdyby nigdy nieznał! Co? To dziwnie dalipan!
To mówiąc poszedł znowu za starcem do kąta, a on jak dziecię, zatulając twarz i siwą głowę rękoma stał, tulił się, unikał go napróżno.
— Czy mnie nie znasz? zakrzyczał mu nielitościwie nad uchem. Co? hę? brat Półkownik Salezy jestem! hę?
Starzec drżał cały i piskliwym bełkocząc tylko głosem zdawał się prosić aby mu pokój dano. Głos ten jego bez słów, dość miał wyrazu, aby każdy zrozumiał o co prosił; — był to okropny jęk boleści, jaki się tylko z ust obłąkanych wyrywa, gdy ich przyciśnie nadzwyczajne cierpienie. Półkownik jednak stał ciągle nad nim i pytał — Co? i dym puszczał kłębami.
Oburzony tém Adolf odważył się przybliżyć nareście i odezwał do Półkownika.
— Uwolńże go pan, czy nie widzisz jak się lęka i drży?
— Ale! poczekaj! krzyknął Półkownik i znowu pytał.
— Czy mnie nie znasz, hę?
Starzec pisnął raz jeszcze przeraźliwie — Ten odgłos przeszył na nowo duszę syna, który stał i patrzał na męki, z zimną krwią ojcu jego zadawane. Wziął nareście Adolf powoli ojca, i chciał go ku drzwiom poprowadzić, ale biédny obłąkany, drżący z przestrachu stał w kącie i tak silnie się upiérał zakrywając sobie oczy, że biedny syn nie śmiejąc użyć gwałtu, nie mógł go ztąd wynieść.
Półkownik ciągle stał nad nimi, fajkę palił i powtarzał.
— U! bracie, czyż ty mnie nie znasz? nie znasz doprawdy? a to fe! hm?
— Widzisz panie Półkowniku, boleśnie przerwał Adolf, widzisz że się lęka ciebie, głosu twego, czyż nie będziesz miał litości?
— A to osobliwość! Ten młokos mnie uczy! Czy ja nie wiém jak się z nim obchodzić, czy co? to także! Puść, puść go Waspan, co się tobie dzieje? Ja przecie muszę się z nim rozmówić! fe! puść go zaraz!
Adolf był jak na mękach, bo biédny starzec piszczał boleśnie, drżąc cały i zakrywając ciągle twarz rękoma, a półkownik z wytrzeszczonemi oczyma i otwartą gębą, kroku nie ustępował.
— Toż i jutro będziesz mógł sprobować rozmówić się panie półkowniku, rzekł Adolf pokornie, sądząc że go ujmie tonem swego przełożenia, widzisz pan dobrodziéj, jak mu przykro, cały drżący, słyszysz pan te jęki?
— Tfu! plunął półkownik i odszedł rzucić się na kanapę, a Adolf powolnie wziąwszy za rękę starca, przemówiwszy do niego, nareście ku drzwiom go wyprowadził. Obłąkany obrócił się na progu raz jeszcze, drżąc rzucił okiem na półkownika i szepnął do Adolfa smutnie przenikającym głosem:
— Tu jéj niéma!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.