Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
Pogrzeb.

Na smętarzu parafjalnym w W........ pełno było ludzi wszelkiego stanu; — wóz żałobny przybliżał się ku niemu, ze spruchniałéj dzwonicy odzywały się dzwony, kościół stał otworem, a w nim widać było przygotowany, oświecony katafalk.
Z całego miasteczka zbiegli się ludzie patrzeć na kondukt; z małych okien drewnianych domków, wyglądały jak z ramek flamandskich obrazów, głowy bab i dzieci. Każdy był niémy — Każdego przypomnienie i obraz Królowéj świata śmierci, poruszał do głębi duszy.
Zbliżając się do miasteczka, trzéj xięża wiodący kondukt śpiéwać zaczęli, wyszedł naprzeciw ciała proboszcza z chorągwiami i bractwem, szmer ludu, śpiéw xięży, odgłos rozbitych dzwonów mięszały się w powietrzu i składały jeden z tych nieopisanych dźwięków pozbawionych wyrazu, nie czyniących na człowieku innego wrażenia, prócz nieukontentowania.
Adolf szedł za trumną, zadumany, płaczący, myśli bez początku i końca, urywane, poplątane, snuły się po jego duszy; wspomnienie matki, przeczucia przyszłości, przypomnienia lat młodszych i to okropne nigdy towarzyszące śmierci ulubionych nam osób, szarpały jego serce. Wśród tego, dziwném zjawiskiem stawała mu na myśli Matylda, szczęście, — błyskały nadzieje i rozwinięte nikły przytłumione dzikim śpiéwem, piskliwym krzykiem dzwonów, wyobrażeniami o śmierci. W chwilach najstraszniéjszéj boleści, nie może się człowiek obronić od tych natrętnych, obcych całkiem jego najżywszym ówczesnym uczuciom, myśli, które przybywają tłumem najgrawać się jego cierpieniu i pokazywać strapionemu, dalekie niepodobne, niedostępne rozkosze. I biedny Adolf przelotem miał myśli podobne; chociaż jeśli nie żal po zgonie matki, to osobiste jego położenie tak go zajmowało, że długo niémi zajęty być nie mógł. Adolf w powszechnéj opinij świata, miał tylko matkę, powiadano i on sam tak sądził, że w obliczu praw i ustaw towarzyskich nie miał ojca; gdyż ojciec jego i matka nie powiązani byli stułą, nie przysięgali się kochać, i bez przysięgi się kochali do śmierci, nie błogosławioną miłością.
O dwa kroki od Adolfa, stali dwaj jacyś ludzie na smętarzu i nie znając go zapewne, taką prowadzili rozmowę.
Pierwszy. Tak — Aspan nie wierzysz, ale bodajem się z tego miejsca nie ruszył, jeżelim tego sam, na swoje własne uszy nie słyszał, od ich własnego sługi. Oniż to przecie słyszeli także od tych co wprzódy służyli u nich, toć to Mosanie wszyscy o tém wiedzą.
Drugi. Ej! gdzie zaś by tam —
Pierwszy. Ale mówię Aspanu, to pewna że nie była żona ślubna!
Trzeci. Jać to także wiém pewnie, od brata ich lokaja Tomasza. A co to strasznego! żył jednak stary z nią przykładnie lat dwadzieścia i kilka, i miał z nią dwóch synów. Mówią że im zapisał cały majątek nawet.
Czwarty. Zapomniałem ja tylko Mosanie, jak się ona zwała z piérwszego męża. Bodajże! Ot, ot — Była za kassjerem jednym ubogim człowiekiem w Ostrołęce. Jeszczem ja był chłopak niewielki, pamiętam jak bywało chodziła z dziećmi do kościoła; bo i z pierwszego męża miała pięknych dwóch synaczków.
Pierwszy. I ona porzuciła męża? hę?
Czwarty. Porzuciła panie!
Pierwszy. Ciężko jéj z tym grzechem na tamten świat pójść! Męża i dzieci porzuciła! I dzieci!
Czwarty. A mąż słyszę umarł w nędzy.
Drugi. A dzieci?
Czwarty. Nie wiadomo co się z niémi stało, powiadają, że gdzieś ich ubodzy krewni pobrali czy coś.
Drugi. Ależ to serce, żeby tak dzieci porzucić!
Pierwszy. Zwyczajnie panie młodość, może tego potém i pożałowała nieraz potém.
Trzeci. A no, zmówmy za jéj duszę po Zdrowaśce.
Adolf słyszał tę całą rozmowę wyraźnie, żadne słowo go nie minęło, im boleśniéj utkwić w nim miały, tém wyraźniéj dochodziły jego uszów. Biédny! został na ziemi żeby wysłuchał wszystkiego, żeby wycierpiał wszystko za matkę, i gdy mu serce krwią zabiegało, myślał, że Bóg w niedocieczonych sądach swoich musi czasem karać dzieci, za grzechy rodziców. Obcy otaczającemu go tłumowi, stał i patrzał na trumnę, straszne nigdy więcéj wpijało się w jego duszę, wnosząc w nią z sobą wszystkie przekleństwa, wszystkie smutki i boleści, do jakich tylko wmięszać i przyczynić się może.
Kilku panów szlachty okolicznéj, stało na smętarzu, poglądając na niego okiem politowania i wzgardy, nie śmiejąc go powierzchownie nawet pocieszać, żeby się politowaniem nad odrzuconą z towarzystwa ich dostojnego istotą, nie poniżyć w oczach drugich i w oczach własnych.
Przez miasteczko, dwóch jakichś młodych, wracali z polowania, na koniach zhasanych, pianą i pyłem okrytych. Mijali właśnie smętarz, spójrzeli; pogrzeb.
Pan Alexy (niewielki, przez nos mówiący). Hej panie Djonizy zsiądźmy z koni, toż to pogrzeb staréj...... warto zmówić kawałek paciérza, dobra była kobiéta, a do tego filozofka! Słyszałeś jéj historją!
Pan Djonizy (wysoki gapiowaty). A zsiądziem, zobaczym, tu i Adolf być musi.
P. Alexy. A, ot tam stoi! No chodź, obejdziemy go bokiem, nie będziem go witać ani z nim gadać, ambarassownie by było, jabym się na to nie potrafił zdecydować przy tylu świadkach — Jeszcze taki od płaczu zamazany; co jabym z nim gadał.
P. Djonizy. Chodźże tędy.
P. Alexy. Powoli tylko, bo mnie od polowania dobrze nogi bolą, jak rozłamane. Jaki to jéj, panie, pogrzeb wyprawili, co za katafalk! Nie było tego kiedy mojego ojca chowali! Chodź, wejdziemy do kościoła.
P. Djonizy. Poco? tam swąd od lamp i swiéc być musi. Cóż tam osobliwego zobaczysz? Choć nie dosłyszym mowy, nie wielka szkoda, proboszcz właśnie zaczyna.
P. Alexy. To fanatyk okropny, niéma czego słuchać!
P. Djonizy. Fanatyk?
P. Alexy. Prześladuje mnie że się nie spowiadam, wyobraź sobie, albo koniecznie chce żeby my wszyscy pościli! — A, a wiesz ty, że jakoby ten Adolf udaje się do Prezesównéj? Nie wiesz, czy to prawda?
P. Djonizy. Bajki! wysokie progi na jego nogi. Patrz no jak płacze! Dalibóg żal mi go trochę. Na honor płacze jak bóbr.
P. Alexy. Widzę tylko że oczy obciéra, wstydziłby się płakać, w mężczyźnie to znak babskiego wychowania — Odstąpmy, będzie ścisk, niosą trumnę do dołu — Chodź, nasypiem jéj garść piasku na oczy!
P. Djonizy. Ot, jedźmy lepiéj, bo się jeść chce.
Tak rozmawiając P. Alexy z P. Djonizym spoglądali okiem zimném, uzbrojoném w lornetkę, na trumnę w któréj leżały zwłoki kobiéty, jakiéj nie jedną podobną, od jakiéj tysiąc gorszych, kochali, szanowali pozornie. Śmierć rozwięzuje dopiéro usta zimnym tym ludziom, którzy za życia wstrzymują się dla pewnych względów przyzwoitości lub rachub miłości własnéj. Trup idący do mogiły w ich oczach już był tylko gliną; nie mógł im bowiem, pomodz ani zaszkodzić. A tam gdzie się nie lękają i nie spodziewają, ludzie bez czucia wyuzdani są na wszystko, nic ich nie trzyma, gdyż dwa jedyne węzły pękły.
Szły naprzód chorągwie, potém lud, potém trumna, Adolf, xięża; biły dzwony znowu. Koło świéżo w piasku wykopanego dołu, leżało kilka rydlówek, dwóch obok stało grabarzy gotując sznury na których trumnę spuszczać mieli. Kondukt zbliżył się do mogiły, lud cisnął się, pchał, dusił, gniótł i wywracał, bo każdy chciał być tuż, każdy chciał spójrzeć w głębinę, jak gdyby na dnie trzyłokciowego dołu, miał ujrzeć wieczność i niebo, kiedy po dośpiewaniu pieśni, po poświęceniu trumny, postawiono ją na sznurach, zaczęto spuszczać ostróżnie, kiedy głos grabarzy: Niżéj — Wyżéj — Powoli — Trzymaj! — Ręce mi drętwieją — i t. p. odezwał się wśród powszechnego milczenia; — sto oczu razem spuściło się w dół i spoczęło w nim na chwilę. Każdy usta otworzył szepcząc Wieczne odpocznienie i patrzał, patrzał długo, póki xiądz piérwszéj garści piasku nie rzucił. Za nim tysiące rąk porwało się spiesznie, zdawało się jak gdyby ciężar miał zostać na duszy temu, kto choć garsteczką, nie przysypał trumny. Jeden Adolf nie miał dość siły na to, płakał nie wstydząc się łez swoich, a za niémi skryło się przed nim wszystko, nie zobaczył grobu ni trumny, a kiedy ucha doszedł odgłos kamieni obijających się w dole o wieko, zdawało mu się, że każde uderzenie, w sercu jego wymierzoném było. Sparł się na ręku sługi, który do niego przybiegł i żałośnie jęczéć zaczął. Wszyscy obrócili oczy; dziś trudno boleść zobaczyć, bo każdy się hartuje, aby na wszystkie świata przygody, jedném zimném: Cha — cha! — odpowiadać. Mają dziś pospolicie nieczułość, za warunek dobrego wychowania, za jego najpiérwszy dowód. Radości ani smutku, łzy ani uśmiechu; — twarz być powinna jak spłowiały obrazek bez barwy, piersi wzdychać, oko płakać nie powinno. Śmieją się z cierpiącego, z śmiejącego się śmieją, ci ludzie którym się przeto zdaje, że są najmędrsi; człek potém widząc że jego uczuć nikt nie dzieli, wstydzi się je jak stare gałgany próżno na targ wynosić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.