Cudzoziemczyzna/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Cudzoziemczyzna
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CUDZOZIEMCZYZNA.
KOMEDYJA
WE TRZECH AKTACH WIERSZEM.

Kto wielu naśladuje cudzego nie dojdzie,
a swoje pomiesza.
And. Max. Fredro.




OSOBY:

RADOST.
ZOFIA, córka Radosta.
HRABINA JULIA, wdowa w średnim wieku.
ZDZISŁAW. brat młodszy Hrabiny.
ASTOLF.
ETIENNE, kamerdyner Astolfa.
JAKUB, stary sługa w domu Radosta.
EKONOM i KILKU SŁUŻĄCYCH Radosta.



Scena na wsi, w domu Radosta.







CUDZOZIEMCZYZNA.



AKT I.
Scena wystawia pokój dobrze umeblowany; po prawej stronie stół, na którym leżą damskie robótki; kilka krzeseł.



SCENA I.
Julia, Zdzisław.

Julia.
(kładąc robotę i wstając od stołu).

Nie, nie, Panie Zdzisławie, nie będę milczała,
Dzisiaj wydać się musi tajemnica cała.


Zdzisław.

Ależ, kochana siostro...


Julia.

Nie, ścierpieć nie mogę,
Ażeby kto do szczęścia sam utrudniał drogę,
I to przez jakieś śmieszne, niedorzeczne myśli.


Zdzisław.

Każdy sobie inaczej drogę szczęścia kréśli.


Julia.

Dopókim zostawała w niezachwianej wierze,
Ze prawdziwej swobody chcesz i szukasz szczerze,
Chociaż zawsze otwartość w każdej sprawie wolę,
Przybyłam tu w sąsiedztwo, wzięłam daną rolę.

Lecz dziś widząć, że właśnie, co kryjesz w uporze,
Zyskać rękę Zofii, zjednać ojca może,
Mamże milczeć? sam rozważ.


Zdzisław.

Lecz powtarzam jeszcze,
W dotrwaniu tajemnicy szczęście moje mieszczę.


Julia.

Kiedy tak, to rób co chcesz, przeszkód ci nie kładę,
Ale każę zajechać, wsiądę i pojadę.


Zdzisław.

Może długo, niestety, i ja nie zostanę;
Ależ ostatnie słowo jeszcze mi nie dane.


Julia.

Wszak przyjęcie Astolfa za odpowiedź służy.


Zdzisław.

Wprawdzie nic mi dobrego dotychczas nie wróży;
Lecz Zofii tak prędko wyrzec się nie mogę,
I źle czy dobrze, skończę przedsięwziętą drogę.


Julia.

Bądź zdrów.


Zdzisław.

Dobra Julio, posłuchaj mię trochę:
Poznasz, że myśli moje nie są tak zbyt płoche.
Kiedy już kilkoletnią podróżą strudzony
W miłe swoje nareszcie powróciłem strony,
Kiedy już ostygł zapał tej radości czystej,
Którą nas poi widok zagrody ojczystej,
Doznałem w krótkim czasie, że ta wolność nasza,
Która się tak okropnie małżeństwem zastrasza,
Która nad wszelkie dobro najdroższą się zdaje,
Wcześniej czy później trochę ciężarem zostaje;
Trzeba mieć swoich działań przyczyny nadane,
Trzeba nosić i więzy, lecz więzy różane,

Coraz nowych nadziei nie słuchać już głosu,
I jeśli nie swobodę, znaleść zakres losu.


Julia.

Pisałam ci wyraźnie...


Zdzisław.

List przerwał dumanie.
Opis Radosta domu, o Zofii zdanie,
Którą bardzo chwaliłaś, lecz jednak za mało,
Wszystko z mojém życzeniem zgodném się być zdało.
Lecz wstrzymawszy się w mieście, muszę wyznać szczerze,
Nie bardzo miłe wieści zbierałem w tej mierze:
„Radost, a! stary Radost“ każdy się odzywa,
„Niezbyt to głowa tęga, lecz dusza poczciwa,
„Najlepszy Polak w sercu, i jak taki słynie,
„Lecz dziś cudzoziemczyzną oddycha jedynie:
„Zrzucił kontusz, pas, czapkę, przywdział modne stroje,
„Zmienił siebie, dom, sługi, nawet wioski swoje;
„Uczy się w dzień i w nocy, nie cudzych języków,
„Lecz tylko słów urywczych, próżnych wykrzykników;
„Słowem co cudze, modne, to tylko ma w względzie.
„Ten, kto nie zna jak Polskę, źle przyjętym będzie,
„Lecz kto prawi o Rzymie, Paryżu, Londynie,
„Radosta przyjacielem zostaje w godzinie.“


Julia.

Powziąwszy takie wieści, każdy pewnie zgadnie,
Stosownie do nich działasz, korzystasz z nich snadnie,
Jak prosto z zagranicy do niego przybywasz,
Coraz nowym językiem nie chcąc się odzywasz,
O krajach, modach, dziwach prawisz nieustannie,
Starasz się ojca bawić a podobać pannie.
Wcale nie; kto tak mniemał, całkiem się omylił,
Na inny sposób rozum Pan Zdzisław wysilił:

Przyjeżdżasz... ażem zbladła... srokatych pięć koni,
Krakowiak z bicza trzaska, każdy chomąt dzwoni.
Kolaska! jakiej nawet już i nie dostanie,
A miast kamerdynera, pachołek w żupanie;
I oznajmiasz bezczelnie, zaraz pierwszej chwili,
Żeś za Polski granice nie zrobił i mili,
Ze żadnym cudzoziemskim nie mówisz językiem,
A co lepiej, wszystkiego jesteś przeciwnikiem.
Wszystko, co tu kto robi, złém ci się wydaje:
Tu chwalą tylko nowe, ty dawne zwyczaje,
Tak: tu obiad wieczorem, ty z nami nie siadasz
I z panem Telembeckim o dwunastej jadasz,
Ty o siódmej już chrapiesz, tu nie śpią do trzeciej,
Tu wstają o południu ty — nim dzieli zaświeci.


Zdzisław.

Ale na cóż wyliczać te mniemane winy?
Jestem tu dziwakiem, wiem, lecz nie bez przyczyny:
Byłbym Radosta śmieszność na korzyść obrócił,
Gdybym się był tą wieścią inną nie zasmucił,
Że i córka tym błędom ulega powoli;
I to mnie przymusiło do wzięcia tej roli.
Zofia dobra, ładna, ma rozumek miły,
Ale jej, baśnie ojca, głowę zawróciły.
Sama jeszcze wyraźnie nie wie, czego żąda:
W nieznaną przestrzeń świata z tęsknotą spogląda.
Świetność, znaczenie, moda, są szczęścia obrazem,
Który sprawdzić i pragnie, i lęka się razem;
Ztąd to mniema, że męża najlepiej wybierze,
Gdy w nim światową śmiałość i układ postrzeże.
Przyjechać, blaskiem, wrzaskiem młodą zająć głowę,
Nie jestto nadal szczęścia ustalić budowę.

Chcę i poznać dokładnie i tak być poznany;
Przeto, co mój charakter, ten nie jest udany:
Jestem z nią samym sobą, i to tylko kryję,
Że żyłem w wielkim świecie i tam zawsze żyję.
Jeśli bez tej zalety będę jednak w stanie
Podobać się Zofii, zmienić jej żądanie,
Jeśli poświęci miłość świata, zabaw, mody,
Będę miał jej uczucia niemylne dowody;
Ale jeśli brak zalet, których nie chcę użyć,
Za jedyną przeszkodę do szczęścia ma służyć,
Ha!


Julia.

Ależ mój paniczu, wszystko dobrze, ładnie;
Lecz niech ci na myśl, Zosi lat szesnaście wpadnie.
Pewnie panna w tym wieku piękna i wesoła,

(z uśmiechem wskazuje Zdzisława)

Człowieka co się nażył, zrozumieć nie zdoła;
A potém, nie wiem czemu każdy szuka żony
Wtedy dopiéro, kiedy już światem znudzony,
I jeszcze za złe bierze tej młodéj osobie,
Jeśli uciech i zabaw trochę życzy sobie.


Zdzisław.

Tak, to... Ale niech skończę, co wyznać zostaje,
Nieumiejętność cudzych języków udaję,
Bo romanse, któremi zajmują się damy,
Których my swoich mało, wiele obcych mamy,
Gramatyką się stały potocznej rozmowy!
Żadna nie potrzebuje łamać sobie głowy:
Myśli, zdania, zwrot sensu, i przyjemność cała
Staną się jej własnością byle pamiętała.
Wziąłem tę broń Zofii; jej sposób myślenia,
Wdzięk wyrazu i zdania, niech się sam ocenia.


Julia.

Bardzo dobrze...


Zdzisław.

Z tém wszystkiém, nie będę się chlubił,
Lecz Zofia mi sprzyja i ojciec polubił.


Julia.

Ale kiedy ty idziesz mądrym, wolnym krokiem,
Astolf przy tejże mecie stanął jednym skokiem:
Jego stroje, karykle, konie i żokiety
Pono nad twój rozsądek lepsze są zalety.




SCENA II.
Julia, Zofia, Zdzisław.

Zofia (wbiegając)

Ach kochana Julio...

(nagle się wstrzymuje postrzegłszy Zdzisława. Julia zdaje się czekać co powie nareszcie)

Julia.

Co Zosiu?


Zdzisław.

Jak wnoszę,
Moja przytomność...


Zofia.

Ach nie, proszą zostać, proszę...
Wprawdzie teraz się tylko za wahanie wstydzę,
Bo w tém, com miała mówić, nic złego nie widzę;
Chciałam prosić Julią, by z nami jechała
Ztąd o milkę, na spacer.


Julia (z niedowierzaniem).

To przyczyna cała?...


Zofia.

Ależ bo chciałam także... pokazać ci wprzódy...
Astolfa cudny zaprząg, kocz najwieższej mody,

Jakie konie w karyklu, jakie pyszne stroje,
I... znowum się wstrzymała, bo się zawsze boję,

(zbliża się do Julii i mówi ciszej, ale tak żeby i Zdzisław słyszał)

Kiedy chwalę te fraszki, urazić Zdzisława.


Zdzisław (z ironią pierwszy wiersz).

Ach więc już do litości dostąpiłem prawa!
Ale, piękna Zofio, strać na zawsze trwogę,
Że pochwał w takim względzie zazdrosnym być mogę;
Bo wiem, że jeśli Astolf twoje serce zyska,
To nie dla tego tylko, że koczem połyska.
Takie fraszki dla duszy słabe są ogniwa,
Łatwo ich się dostaje, jeszcze łatwiej zbywa.




SCENA III.
Julia, Zofia, Zdzisław, Radost.

(Radost w surducie, pod spodem spencer i równeż pantalony z pończochami; chustka grubo zawiązana. Nalega trochę na nogę i laską się czasem podpiera.)

Radost.

A charmant, charmant, superbe! już hrabina wstała.

(Zofia w rękę go całuje; Radost głaszcząc ją pod brodę)

Buon giorno moje dziecię... ślicznaś moja mała.
A! Zdzisław, ranny ptaszek... cóż?... podług zwyczaju
Może już z polowania?

(Zofia i Julia siadają, Zofia od sceny; haftują.)

Zdzisław.

Byłem w blizkim gaju,
Ale psy nie goniły, bardzo ostre pole.


Radost.

Nie goniły, a, charmant! dla tego ja wolę
Par force, par force... eh goddam! to mi polowanie!
Hussa! przez płoty, rowy, niech się co chce stanie!

Po angielsku! a, charmant, krocie uciech, krocie.
Mój Tarant, dobry szłapak, lecz staje przy płocie.
A gdzie rów to się kładzie, więc nie mogę ścigać;
Ale mnie na rok przyszły, Anglik będzie dźwigać.
Konie i psy sprowadzam, a wtedy dopiero
Wszystkich myśliwych proszę niech się do mnie zbierą.


Julia.

Ależ, panie Radoście, któż w wieku Waćpana
Tak poluje.


Radost.

Radotage, Komtesso kochana!
Dla wieku nie polować! idea nielada!
Co tu wiek ma do rzeczy? sam Astolf powiada,
Że lord Fic... Fec... jakże... Fen... bodaj się nie święcił,
Ot ten, coto, rok temu na łowach kark skręcił...
Comment donc, diable! no mniejsza jak się nominował.
To gdzie! starszy odemnie, a jednak polował.


Zofia.

Nie, ojcze, i ja na to zezwolić nie mogę,
Dotąd jeszcze kulejesz i cierpisz na nogę.


Radost (prostując nogę).

Nie bardzo.


Zofia.

Zawsze z koni masz jakieś przypadki.


Radost.

Tak, prawda, nogęm wybił, byłto casus rzadki.


Zdzisław.

Jakto z konia?


Radost (z fanfaronadą).

Na kursach raz mi się trafiło.


Zdzisław.

Gdzie?


Radost (jak wprzódy)

Na kursach powiadam.


Zdzisław.

Lecz gdzież miejsce było?


Radost.

Od bramy do arendy.


Zdzisław.

Tu, tu?


Radost.

Tak, tu, u mnie.


Zdzisław.

Po wzgórkach?


Radost.

Tak.


Zdzisław.

I mostkach?


Radost.

Nie bardzo rozumnie.
Wiem, wiem mais „c’était“ charmant!


Zdzisław.

I któż tam był jeszcze?


Radost.

Ja i moi dworzanie. Wszystkich w szereg mieszczę,
W szereg... przy bramie... wszystkich... superbe!... staję razem;
Mamy wszyscy wyruszyć za danym rozkazem.
Moja nieboszczka ciotka miała głos jak tuba,
Jeszczem jej dał za dyszkant starego Jakuba;
Słuchamy... wtém oboje już krzyczą co mogą,
Eh goddam, jak pocisnę Taranta ostrogą!...
Zarazem koniuszego przy mostku wyminął,
Ekonom wraz ze siodłem z kobyły się zwinął,
Potém jeden i drugi, obydwa pisarze,
Zostali ten przy gumnie, tamten przy browarze;
I leśniczy gniademu okładając boki,
Już, już, nie był przedemną, jak na cztéry kroki,

Wtém żyd idąc... bo żyda zawsze pełno wszędzie,
Nuż do lisiej kapuzy; a mój Tarant w pędzie
Jak forknie, stanie, wierzgnie... musiałem zeskoczyć.
No, w Anglii na kursach, żyda ani zoczyć;
Lecz u nas! goddam! jak tu kursa robić?
Jednak i moja wina, trzeba przysposobić
Miejsce, konie i ludzi. Wszystko to urządzę.


Julia.

I wszystko niepotrzebnie.


Zofia.

Ach, i ja tak sądzę.


Zdzisław.

Przypadki zawsze będą.


Radost.
(siadając po lewej stronie sceny).

O, gadajcie sobie!
A ja na przyszłe lato nowe kursa zrobię.
Ale widzę, że jesteś lękliwy Zdzisławie.


Zdzisław (zbliżając się do Zofii).

O, czasami i bardzo, lecz nie w takiej sprawie:
Lękam się, kiedy przyszłość położę na szalę,
A nie wiem co przeważy, nadzieja czy żale.


Radost (w zamyśleniu).

W mijaniu cała sztuka, a to łatwo umieć.


Zdzisław (do Zofii).

Kiedy mnie nie rozumią, lub nie chcą rozumieć.


Julia.

Rzecz jasną każdy pojmie, więc niema bojaźni.


Zofia.

Dowodem zrozumienia, jest dowód przyjaźni.


Zdzisław.

Wolę nienawiść, wolę, jak przyjaźń w nagrodę
Nadziei serca, którą...


Radost (wstając).

Do skutku przywiodę!


Zdzisław
(idąc ku Radostowi i dziękując)

Ach Mości dobrodzieju...


Radost
(odprowadzając na stronę Zdzisława i pokazując).

W końcu... meta stanie,
Przy której damy będą; tak, meta, mój panie.
Charmant! superbe!... tylko że...

(wpada w zamyślenie i siada).

Julia.

Jemu kursa w głowie.


Zdzisław.

Ach, kiedy wyrok szczęścia w jedném leży słowie,
Wtedy lada głos ludzki dochodząc zdaleka,
Zdaje się, że spełnienie nadziei wyrzeka;
Ale jakże bolesno, gdy z niczém przemija!
Nieszczęście nas zasmuca, niepewność zabija.
Ach Zofio! zbliż mało-oddaloną porę;
Błagam cię, dzisiaj, teraz, niech wyrok odbiorę.


Zofia.

Nic nie słyszę.


Zdzisław.

Z tym żartem prośba nie ulata;
Siostro przyczyń się za mną.


Zofia.

Nie, za mną proś brata,
Proś, niech mnie nie zawstydza, niech mnie tak nie dręczy;
Jutro od tego słowa nic mnie nie wyręczy,
Na cóż dzisiaj wspominać chwilę rozstrzygnienia?
Lękam się coraz bardziej w miarę jej zbliżenia,

I jeśli ojciec zechce, to jeszcze odłożę...
Ale nie, jutro koniec..,


Radost (wstając).

Nie, to być nie może.


Julia, Zofia, Zdzisław.

Czemu?


Radost.

Bo dwie mil tylko, moim gruntem będzie;
Dwie mało; więc aż Lublin zatrzyma nas w pędzie.


Julia (śmieje się).

Lublin? mil trzy chcesz pędzić?


Radost.

Z czegóż śmiać się tyle?
Po pięć w Anglii robią.


Zdzisław.

Ależ inne mile.


Radost.

Inne?


Zdzisław.

Mniejsze.


Radost.

Tak, charmant! przypominam sobie.
O, zaraz w moich drogach taki podział zrobię!
Przecie zimą czy latem, czy polem czy lasem,
Miło, angielską milą przejechać się czasem..




SCENA IV.
Ciż sami, Astolf.

(zupełnie ubrany jak Radost).

Radost.
(idąc naprzeciw Astolfa i podając rękę)

Buon giorno!


Astolf.

Bonjour, Mesdames.


Radost.
(obracając się przed idącym Astolfem).

Patrz, mój surdut nowy.


Astolf
(z uśmiechem spojrzawszy z boku).

Niezły.

(przysuwa z hałasem krzesło do Zofii; siadając).

Cóż Comtesse Julie, ustał dziś ból głowy?

(nie słuchając odpowiedzi i wyciągając się na krześle).

Panna Zofia zawsze piękna jak nadzieja.


Radost
(na stronie; poprawiając surdut).

Niezły.


Astolf
(do Zdzisława z przyciskiem).

Do nóg upadam pana dobrodzieja!


Radost
(przypatrując się surdutowi Astolfa i swój poprawiając).

Niezły! taki jak jego.


Astolf
(do Zdzisława, jednym zawsze głosem od początku sceny).

Pod stopki mnie ścielę.


Julia (cicho do Zofii).

Nieznośny.


Zofia (podobnież do Julii).

Prawda, czasem.


Zdzisław (do Astolfa).

Na cóż słów tak wiele?
Nacóż się tak z językiem, i z myślami biedzić,
Czyż po polsku, dzień dobry, nie można powiedzieć?


Radost.

Dobry dzień, czy dzień dobry, twardo i nie ładnie,
A w cudzych mowach, to z ust jak z procy wypadnie:

Bonjour, guten Morgen, good day; skarby, skarby, Panie!
Jak się masz? how do you do? co za przywitanie!
Bądź zdrów: farewell, farewell, krótko węzłowato,
Farewell. Dobranoc: good night, good night; cóż ty na to?
I tak wszystko w angielskim. Naprzykład rzecz mała:
Dziękuję ci, I thank you; a, czułość wspaniała,
Farewell, I thank you, good night; ha, co za dźwięk boski[1].
Ale już nie to, trzeba wyznać, język włoski.
Buon giorno! come sta? ella sta bene?
Per servirla; cosi, cosi, Corpo di Baco!

(krzywi się i kiwa ręką)

Niemiecka od francuzkiej uboższa jest mowa:

(polskim mocnym akcentem)

Guten Morgen! Wo kommen Sie denn her? Ich komme
aus Lithauen. Sie kommen aus Lithauen und sprechen
so gut deutsch. Kann man Ihnen mit einer Schale
Kaffe dienen? (krzywi się i kiwa ręką)
Tak więc francuzka mowa, wszystkich mów królowa.
To mi zaś w angielszczyznie najmilszém się zdało,
Ze niewyrażność wdziękiem, nawet sztuką całą:
Jeden stara się ukryć, drugi zgadnąć słowa,
Tak zawsze jest zabawa; choć nudna rozmowa.


Astolf (ziewnąwszy).

Ach, mon cher Monsieur Radost, i dobry Zdzisławie,
Połóżcie też już koniec tej dzielnej rozprawie;
Co nam do takich rzeczy; bogactwo języka
Wszak z bogactwa kieszeni zupełnie wynika.

Twardy język i suchy, kiedy kieszeń pusta,
A z głodu posiniałe, niewymowne usta.

(śmieje się głośno)

Zofia (do Julii cicho).

Co za koncept.


Julia (podobnież do Zofii).

Niemądry.


Radost.

Ależ mon cher ami,
Nie możemy się zawsze zatrudniać fraszkami.

(do Zdzisława)

Prawda?
(do Astolfa) Potrzebne także czasem roztrząśnienia
I nad erudycyą.

(do Zdzisława)

N’est-ce pas.


Zdzisław.

Bez wątpienia.


Radost.

Wszak o literaturach sądzić jestem w stanie?


Zdzisław.

Teraz i mniej znający daje swoje zdanie.


Zofia (do Julii).

Co też nie wygadują!


Astolf.

Widzę więc, że chcecie
Bym zasnął, jak wczoraj pan...


Radost.

O... o... już, plecie

(do Zdzisława uniewinniając się)

Takem był zasłabł koło drugiej po północy,
Że się wstrzymać od spania nie było w mej mocy.


Astolf.

To nie wiem, czyś pan osłabł, czyś się nami znudził,
Ale to wiem, żeś chrapnął, ażeś się przebudził.


Zdzisław (śmieje się głośno).

O słabości niegodna! noc przepędzić we śnie.


Radost (uniewinniając się.)

Ależ bo byłem chory.


Zdzisław.

Ależ bo tak wcześnie.


Astolf.

Teraz dopiero Zdzisław powie nam kazanie:
Że śmieszne i szkodliwe długie w noc czuwanie;
Że nasze dziady, baby, prababy, pradziady
Nie takie zostawiły dla wnuków przykłady;
Że póki z zagranicy nie przyszły zwyczaje,
Szczęśliwe w swej prostocie były nasze kraje;
Nie znano co to miasta, co bezsenne gody,
Co zbytki w stołach, winach, co wykwintne mody;
Ale siano, młócono, i zjadano... (z przyciskiem)
hreczkę.

(śmieje się głośno)

Zdzisław.

Nie, kazania nie powiem, lecz małą bajeczkę.
„Witaj,“ rzekł orzeł „żórawiu z podróży,
Twój powrót cieszy i wiosnę nam wróży;
Usiądź żórawiu na bliższych zagonach,
Powiedz, coś widział w cudzoziemskich stronach.
Ci co tak daleko lecą,
Zwykle korzystają nieco;
I z twojej pewnie będziem mieli łaski,
Nowe poprawy, nowe wynalazki:
Jak żywność chować,
Gniazda budować,

Wroga unikać,
Jak się czubić... jak i zmykać“...
„Stój“ przerwie żóraw’, „stój, stary gaduło.
Cóż ci się we łbie usnuło,
Że się każdy trudzi lotem,
By was uczyć za powrotem.
Przeleciałem cudze kraje,
Bo tak nasze chcą zwyczaje,
A nie po to, by się męczyć,
Wszystko śledzić, siebie dręczyć;
Lecz mądrze chodzę, rezolutniej krzyczę,
To umiem, tego uczyć ci się życzę,
A poznasz wkrótce, że te wasze baśnie“...
„Nie kończ!“ orzeł wrzaśnie,
„Niech cię sępy porwą w sztuki,
Za te myśli i nauki!
Niech na nieszczęście do swych gniazd nie wraca,
Kto pamięć o nich na chwilą utraca,
Kto niebaczny na przykłady,
Przynosząc z sobą pozbierane wady,
Zbiór tylko cudzych śmieszności nam stawi.“ —
O jakże wiele jest u nas żórawi!


Radost.

Charmant! Astolfie, n’est-ce pas? dobrze rzecz wystawia;
Taki głupiec podobny całkiem do żórawia,
Co się na naszych łanach, wygładzi, wypasie,
I potém leci schudnąć w trzechmiesięcznym czasie.
A, charmant, charmant n’est-ce pas?

(do Astolfa)

Ale nie myśl sobie,
Żeby każdy wojażer miał być w tym sposobie.

(do Zdzisława)

Prawda? n’est-ce pas?


Zdzisław.

Sens jasny.


Julia.

O tych tu osnowa,
Których całym rozumem cudzoziemska mowa.


Radost.

I orzeł dobry, dobry; nie słuchał włóczęgi,
I verba veritatis wyciął mu jak z księgi;
Lubię go, lubię za to, i więcejbym lubił,
Gdyby pana żórawia był trochę poczubił.


Astolf.

O, miał rozum, i słowne przekładał dowody.


Radost.

Czemu?


Astolf.

 
Bo może stary, a żóraw’ był młody.


Radost.
(w miarę zapału odmienia postawę).

Stary, stary, cóż z tego? Patrzcieno u kata!
Jak gdyby zwyciężały same tylko lata!
I ja choćem niemłody, już pod siwym włosem,
Jeszczebym na harc wyszedł z niejednym młokosem.

(z coraz większym zapałem).

Coto wiek! teraz, zaraz, niech kto w drodze stanie!
Niech mnie tylko zaczepi! Coto! Ech Mospanie,
Jak się chwycę do korda...

(mówiąc „Ech Mospanie" chwyta się za głowę i poprawia perukę na ucho, jak się czapkę poprawiało, potém przy ostatnim wierszu chce chwycić za kord, w ten moment zdaje się jak przebudzony postrzedz swój ubiór; zostaje chwilę w téj pozycyi, potém mówi ze spuszczoną głową powoli i z ciężkiem westchnieniem)

Było to tak... było!


Astolf (po krótkiém milczeniu).

Eh bien?


Radost.
(na te francuzkie słowa podnosi głowę i podrygując wraca do dawnej przesadnej postawy).

A, charmant, charmant!


Astolf.

Bajek słuchać miło;
Lecz podobno na spacer miały jechać damy.
Jedźmyż...

(do Zdzisława)

Za pozwoleniem... jeśli jechać mamy.

(Wszyscy się ruszają, Radost i Astolf ku przeciwnym drzwiom. Damy wychodzą.)

Radost (wywołując).

Jakubie!


Astolf (podobnież).

Etienne! Daj tu mego kapelusza...

(obracając się ku Zdzisławowi poprawia się)

Mój kapelusz... przepraszam.


Zdzisław.

Nikt się nie obrusza.


Astolf.

Jednakże cię przepraszam; prawdziwie się boję,
Boś gotów na mnie strzelić za polszczyznę moję.

(Zdzisław wzrusza ramionami)

Radost.

Allons! stary, ruszaj się!

(Jakub, Etienne przynoszą kapelusze)

Jakub.

Ta idę, tfy!


Radost

Żwawo!

(głaszcząc go po łysinie i śmiejąc się)

Czubka niema?

(damy wracają)

Jakub (gniewliwie).

Hm! czubka!


Radost.
(obraca go, śmieje się, sam podrygując na jednéj nodze).

La pirouette!


Astolf (śmieje się)

Brawo!

(Radost Julii podaje rękę, Astolf uprzedza Zdzisława i podaje rękę Zofii.)

Jakub (do Radosta, obruszony).

Otby Panicz statkował.

(Damy, Radost i Astolf wychodzą, Jakub po krótkiém milczeniu)

Wiem ja co się święci.

(spoglądając na Etienna)

Pszczółka tam być nie może, gdzie się truteń kręci.

(wychodzi przedrzeźniając Etiennowi, który wzajemnie)



SCENA V.
Zdzisław, Etienne.

(Zdzisław wrócił ode drzwi; nie widząc za sobą stojącego, mówi pierwsze wiersze.)

Zdzisław (dostając list).

Nie słucha mnie... zatém list... albo, nie.. list wolę;
Siostra... nie, nie, w pokoju położę na stole...

(chce iść ku drzwiom pokoju Zofii, wraca postrzegłszy Etienna i siada tyłem do niego)

Jest natręt!


Etienne.

Sługa pański! pan się, widzę, nudzi...
Ej, za granicąto żyć!... tam to widać ludzi...
W Francyi nie tak jak tu, tam pastuszek lada
O tyci, a już, panie, po francuzku gada.

To, panie, inne rzeczy, to Francya, panie,
Niech się Podlasie schowa!


Zdzisław.
(więcej tyłem się obracając; do siebie).

Przecież raz przestanie.


Etienne.

Tam pieców niema... tytuń, to bez fajek kurzą;
No, wódka diabła warta, ale wina dużo;
A dopieroż w Paryżu, albo i Londynie...
Londyn, panie, na wyspie, woda wkoło płynie,
Na krypach nas przewieźli, wtenczas most zerwało.

(Zdzisław obraca się z zadziwieniem do Etienna)

Nie pierwszy pan się dziwi, widziałem niemało,
Wiem wszystko; kiedy gadam, nikt mi nie zadrzymie,
A niechno Panu zacznę rozprawiać o Rzymie.


Zdzisław.

O Rzymie... (cicho)
Astolf milczał...

(głośno)

chciałem wspomnieć właśnie;
Tamto przez morza, skały...


Etienne.
(przerywając śmiechem).

A to co za baśnie!

(śmieje się)

Najciężej do Anglii, ztamtąd jak po stole.


Zdzisław.

Czy tak?


Etienne.

Ale ja, panie, ja Francyą wolę.


Zdzisław.

Więc z panem byłeś wszędzie?


Etienne.

Ha niechaj sam powie.


Zdzisław (na stronie).

Prawda, sam to powiadał... ależ po tej mowie...

(zrywa się i chodzi prędko)

Czyżby i Astolf kłamał?... Zaraz próbę zrobię...
Poczekajno, paniczu, dopiekę ja tobie!


Etienne.

A o Renie pan słyszał? Ren, panie, to rzeka,
Do Mayence; miasta, panie, płynąc już zdaleka...

(Zdzisław nagle bierze kapelusz i wychodzi.
Etienne zdziwiony odprowadziwszy go oczyma).

Ja gadam, on wychodzi... nikt nic nie chce wiedzieć,
Wartoż tu wojażować, proszę mi powiedzieć?

(stoi z założonemi rękoma).
Zasłona spada.







AKT II.
W tym akcie wszyscy prócz Zdzisława inaczej ubrani; Astolf równie z Radostem, Astolf siedzi zamyślony, Radost wychodzi ze swego pokoju bez fraka, który za nim Jakub niesie. Ekonom z papierami.



SCENA I.
Radost, Astolf, Ekonom, Jakub.

Radost.

Mon cher, patrz, dobrze chustka? guz dobrze ściśnięty? Po angielsku?


Astolf.

Źle.


Radost.
(zaglądając Astolfowi pod szyję).

Jakże?

(Astolf siedząc poprawia mu niedbale chustkę, Radost wdziawszy frak)

A frak, patrz, co? wcięty?


Astolf.

Najpiękniej.


Radost (do ekonoma).

Bądź Wasze zdrów.

(ekonom kłania się i wychodzi, Radost za nim woła)

A! prawda, hé! ami!
Widziałem kilka koni dotąd z ogonami.
Goddam! co to znaczy, he?

Ekonom (kłaniając się).

Ależ muchy w lecie.


Radost (do ekonoma).

A w Anglii much niema?

(do Astolfa)

N’est-ce pas? co on plecie!

(do ekonoma)

Uciąć... A! i twój deresz jeszcze ogon nosi.


Ekonom (kłaniając się).

Staruszek, niech pan...


Radost.

Uciąć! nikt się nie wyprosi.
Jutro Waszeć bez wąsów, deresz bez ogona;
Bardzo proszę...

(daje znak ręką. Ekonom i Jakub odchodzą).



SCENA II.
Radost, Astolf.

Radost.

Przesądy, rzecz niezwyciężona!
Nic nowego nie można do kraju wprowadzić,
Trzeba się wprzódy zawsze, aż do znoju wadzić...

(na stronie)

Dobrze, żem sobie wspomniał, trzeba go wybadać
Czemu dziś Zdzisławowi nie chciał odpowiadać.
Czy był, czy nie był w Rzymie, muszę dojść koniecznie.


Astolf
(usłyszawszy; na stronie z nieukontentowaniem).

Znowu Rzym! Lecz z nim mogę rozmawiać bezpiecznie.


Radost
(siadając tyłem trochę do Astolfa przy przeciwnej stronie sceny; do siebie).

Od czegoż zacząć?... hm, hm..


Astolf (na stronie).

Ślepo we mnie wierzy.


Radost (na stronie).

Od zręcznego pytania odkrycie zależy.

(Myśli nad zapytaniem nucąc piosnkę: „Wlazł kotek na płotek“, głośniej albo ciszej podług myśli, i zażywając tabakę; co powtarza przed każdém zapytaniem)

W Rzymie długo bawiłeś?


Astolf.

Bawiłem rok cały.


Radost
(odwracając się nagle na stronie).

Był. Rok nie dzień, skryć trudno...

(obracając się, kontent z konceptu)

W zimie są upały?


Astolf.

W zimie? nie, niema.


Radost
(odwracając się, na stronie).

Nie był. Wszak tam ciepłe kraje.


Astolf (na stronie).

Chce mnie badać, niedobrze; posądzać się zdaje.


Radost (wynuciwszy piosnkę.)

Papieża, czy widziałeś?


Astolf.

Widziałem i nieraz.


Radost
(odwracając się.)

Był. Bo gdzieżby go widział. Dojdźże końca teraz?


Astolf.

Ach mon cher Monsieur, wielką sprawiłeś mi radość;
Lubię jego ciekawość, uczynię jej zadość,
Będę mu opisywał te powabne kraje.
Z Włoch! z Włoch teraz brać będziem mody i zwyczaje,

Tamto nam w każdym względzie nie braknie na wzorze,

(kłaniając się).

A któż lepiej nad niego naśladować może?


Radost.

Tak, naśladować umiem, niema i gadania,
Lecz słyszałeś jak silnie ojczyzna się wzbrania.


Astolf.

Bo w tém błądzisz przy całym swym wielkim rozumie:
Te polskie ekonomy, żaden nic nie umie,
Wypędź wszystkich; Anglików, Francuzów dostanie,
Którzy choć nie polepszyć, odmienić są w stanie.
Nareszcie i to miło, gdy z czasem usłyszę,
Że swój wojaż do Polski, mój ekonom pisze,
Gdzie kraj znajdzie przestrogi w barbarzyństwa względzie,
A le Baron polonais co trzy kartki będzie.


Radost.

Mam jednego Anglika i ten wszystkiém rządzi,
Ale cóż? wśród Polakow, dla tego też błądzi.


Astolf.

No, ale ma już błądzić ten co będzie rządził,
To wolę przecie, żeby po angielsku błądził,
Niż po polsku.


Radost.

A, i ja wolę, oczywiście!


Astolf.

Savez vous quoi? Daj krzyżyk temu żupaniście,
Weź natomiast Anglika, mego masztalerza.


Radost.

Masztalerz ekonomem?


Astolf.

Cóż to tak uderza?

Idą na ochmistrzynie markietanki cudze,
Czemużby John polskiemu niemiał zrównać słudze?
Wszak i on cudzoziemiec.


Radost.

Anglik, prawda i to.
Nieraz com brał za śmieszne, poklaskiem okryto,
A gdym pytał, mówiono: tak robią Anglicy.
Nawet croyez moi, mon cher, bo byłem w stolicy,
Gdyby który w but głowę, w czapkę włożył piętę,
To ubranie z oklaskiem byłoby przyjęte;
Ergo, swego własnego gdy nie mamy zdania,
Trzeba ślepo brać cudze i to bez pytania.
Charmant! n’est-ce pas! A goddam! ja się tutaj bawię!
Wybacz, że cię samego na chwilę zostawię,
Muszę... Otóż i Zosia, godnie mnie zastąpi.

(odchodzi)



SCENA III.
Zofia, Astolf.

Astolf.

Przecież znalazłem chwilę, której los tak skąpi,
Mogę...


Zofia
(zwracając się ku drzwiom).

Zaraz...


Astolf (zastępując).

Momencik.


Zofia (ku drzwiom).

Julią...


Astolf.

Dwa słowa.


Zofia.

Nie, nie.


Astolf (odstępując).

Wszakże to nasza ostatnia rozmowa.

(Zofia zostaje gdzie stała i obraca się powoli ku Astolfowi:
(po krótkiém milczeniu);

Chcę Zofią pożegnać.

(Milczenie. Zofia idzie pomału i staje przy krześle.)

Dzisiaj zaraz jadę.

(Milczenie. Zofia siada powoli, opiera się na stole, trochę odwrócona od Astolfa.)

Zdziaław został szczęśliwszym... przeszkód mu nie kładę.


Zofia (z nieukontentowaniem)

Zdzisław?


Astolf.

Ach gdyby uczuć bez granic, bez miary,
Którym nie podlegając nie można dać wiary,
Uczuć, które nasz umysł w ostateczność wiodą,
Ręka twoja, Zofio, miała być nagrodą,
Któżby do niej nademnie mógł mieć więcej prawa?
Ale inne przyczyny wynoszą Zdzisława.


Zofia.

Przyczyny? i jakieżto?


Astolf.

Jego sposób życia.
On żyjąc śród cichego przed światem ukrycia,
W jednostajnym pokoju, wszystkiém cię otoczy,
Czego twe myśli pragną a szukają oczy.
Zmieniając twe mieszkanie, nie zmienisz zwyczaju,
Tak jak i tu, słowika słuchać będziesz w gaju,
Jak tu, czysty wód kryształ odbije twe wdzięki,
Jak tu, kwiat czekać będzie dotknięcia twej ręki.
Drogie wiejskie rozkosze!

(po krótkiém milczeniu)

Ja, nie jestem w stanie
Twoje, piękna Zofio, uiścić żądanie.

(zważając jakie wrażenie robią jego słowa)

Nieszczęściem, pewien układ zawcześnie zrobiony
Przymusza mnie opuścić lube tobie strony.
Chciałażbyś wyjść ze swego, że tak powiem, świata?
Dobrowolną wygnanką zostać na trzy lata?
Nie widzieć swych przyjaciół i drogiej rodziny?
Ze mną samym dalekie przebiegać krainy,
I niczém niewstrzymana, nieznana nikomu,
Coraz pod nowém niebem szukać swego domu?

(Milczenie, Astolf zdaje się czekać odpowiedzi. Zofia zdaje się niemódz zebrać się na nią.)

Lecz wiem, że kto w domowej wychowany ciszy,
Niechętnie żyje w miastach, z przykrością zgiełk słyszy;
Że zmienność mody w strojach, ledwie nie co doba,
Tym co do niej nie zwykli, rzadko się podoba;
I że wszystko co nowe, ludzie czy zwyczaje,
Lubiącym jednostajność ciężarem się staje

(podobne milczenie jak wprzódy.)

Pojmuję także bardzo, choć mieszkam w Warszawie,
Że można się zakochać w ziemiańskiej zabawie:

(wolno i z przyciskiem)

Dla rozrywki urządzać i hodować trzody,
Sprawiać pieczołowicie warzywne ogrody,
Wglądać w zbiór lnu, konopi, i płócien bielenie,
Patrzyć na wzrost cielątek i krowek dojenie,
Karmić rzadkie kokoszki o złocistym czubie...


Zofia.
(z niecierpliwością.)

Ktożto Panu powiedział, że ja tak wieś lubię?


Astolf.

Jakto? piękna Zofia tych zabaw nie lubi,
A Zdzisław jej wyborem wkrótce się pochlubi?
Cóż ci to za myśl każe szukać tam swobody,
Gdzie w uczuciach zapału, w chęciach niema zgody?

Zdzisław choć stanie w świecie obok swojej żony,
Czuć będzie, bo ma rozum, ile poniżony;
I bądź pewną, nie długo na scenie zabawi,
Osadzi cię za Dniestrem, lub samą zostawi.
Przytém nie myśl, Zofio, że jesteś nieznaną:
Ciebie i ciebie tylko wszędzie wychwalano,
Wszyscy cię pragną poznać i widzieć w Warszawie,
Poznają cię więc wkrótce, ale przy Zdzisławie.

(śmieje się głośno).

Przebacz ten śmiech niewczesny;

(śmieje się).

Lecz wystawiam sobie

(śmieje się.)

Jak ten dobry wieśniaczek wyda się przy tobie.

(śmieje się)

Lecz ja mu nie uwłaczam, nie czynią zniewagi;
Człowiek uczciwy, czytał dzieło Księdza Wagi,
Gospodarz pracowity, przystojny mężczyzna,
Ale trochę... prostaczek, każdy mi to przyzna.


Zofia (wstając).

Słucham pana Astolfa, wymowie się dziwię,
Lecz go dotąd zrozumieć nie mogę prawdziwie.


Astolf.

Nie chcesz zrozumieć, powiedz, i to męką moją,
Tyś nieczuła, mnie tylko czucia niepokoją;
Lecz jeśli chcesz szczerości a gardzisz wymową,
O najdroższa Zofio!... (klęka)


Zofia.

Ach! (wybiega).


Astolf.

Zofio! słowo!




SCENA IV.

Astolf.
(wstając.)

Cóżem za głupstwo zrobił!... kląkłem niepotrzebnie;
Dobrzem zaczął i mówił, a skończył haniebnie.
Z jaką wzgardą milczała! czy kocha Zdzisława?
Nie. Lecz mnie już posądza.. Przeklęta rozprawa!
Tak, niema co i wątpić, już wpadli na drogę,
Odkryją tajemnicę, zgubionym być mogę.
Zdzisław, Zdzisław to zdziałał... z układu mnie badał;
Lecz zkądże on... ha! Etienne może się wygadał.
Etienne! Etienne! Stefanie!

(otwiera drzwi)

Ty gapiu, Stefanie!




SCENA V.
Astolf, Etienne.

Etienne.
(za drzwiami).

Słucham, biegnę.

(postępując za Astolfem, który chodzi dużym krokiem)

Już jestem... jestem... jestem... Panie.


Astolf (w gniewie).

Ty byłeś gdzieś trębaczem?


Etienne (prostując się).

W kompanii drugiej
Pułku pierwszego strzelców, na pańskie usługi.


Astolf.

I dla tego, żeś trąbił za Renem dwie mile,
Kłamiesz, he?


Etienne.

Jak się uda.


Astolf.

Dowcipu nie tyle,
Bardzo proszę. Twoja to niewstrzymana mowa
Szkodzi mi tu najwięcej i zgubić gotowa.


Etienne.

Mnie tu na rękach noszą.


Astolf.

Tak jest, na kułakach,
Widać po sinym nosie i czerwonych znakach;
Lecz powiedz, nie lękaj się, wyznaj, czy w tej dobie
Gadałeś co z Zdzisławem, tak, w swoim sposobie?


Etienne.

I czegożbym się lękał, żem mu duby prawił,
Sam pan jego zdziwieniem byłbyś się ubawił.


Astolf (przystępując).

Otóż słowo zagadki. Cóż mi trzyma ręce,
Że...


Etienne (cofając się).

Słowo pańskie, słowo...


Astolf.

Że ci łba nie skręcę?

(Rzuca się na krzesło. Etienne ode drzwi bliżej powoli przystąpiwszy).

Etienne.

Jak pan chciałeś, zostałem wielce poważany,
Na sposób cudzoziemski przerabiam dworzany:
Wczoraj, jak się John ze mną do Marka zabierze,
Ostatnie polskie wąsy padły jak paździerze,
A z ferezyi szpencer takem mu wykroił,
Że się dzisiaj z radości, jak Bela upoił.


Astolf.

Tak, to sposób jedyny: prawdą wesprę baśnie.
Idź, proś pana Zdzisława.


Etienne.

Otóż i on właśnie.

(odhodzi)



SCENA VI.
Astolf, Zdzisław.

Astolf.

Zdzisławie, łatwo zgadnąć, więc nie chcę w to wchodzić,
Komu chciałeś bajeczką przyciąć i zaszkodzić;
Lecz powiem, żeś się bardzo omylił w tej mierze:
Ten, co miał na tém stracić, śmiał się w duszy szczerze.
Ale później o Włoszech, gdyś zaczął badanie,
Wkrótcem zamilkł... bom nie był odpowiedzieć w stanie.
I wiesz przyczynę?


Zdzisław (z uśmiechem).

Niewiem, lecz mi powiesz może.


Astolf.

Zacząwszy od a do zet odbyte podróże,
Ubóstwianie cudzego, polszczyzny nagana,
Przesada w mej osobie... wszystko rzecz udana.


Zdzisław.

Astolfie!


Astolf

Gdy poznałem, że zła droga prosta,
Tak do serca Zofii, jak względów Radosta,
Po ich własnych śmiesznościach inną sobie ścielę.
Chcąc się córce podobać, na wzór jakich wiele,

Przesadną eleganta przyodziałem postać;
Ojca zaś śmieszność dzielę, chcąc mu miłym zostać.


Zdzisław.

I jakiż koniec temu?


Astolf.

Z panną się ożenię.


Zdzisław.

Czy tak?


Astolf.

Młoda i dobra, łatwo ją odmienię.


Zdzisław.

A ojciec?


Astolf.

Ten rad nierad musi się przeprosić;
Że go także nawrócę, mogę sobie wnosić,
Do czego drogę zwolna już teraz ugładzam,
Gdy każdą jego śmieszność do zbytku przesadzam.


Zdzisław.

Oszukujesz go jednak.


Astolf.

Zdzisławie! poprawa
Nie jest złém oszukaństwem.


Zdzisław.

Nie masz do niej prawa.


Astolf.

Chęć dobra.


Zdzisław.

Korzyść własna.


Astolf.

Obie w jednym rzędzie.


Zdzisław.

Czemuż mi to powierzasz?


Astolf.

Byś milczał w tym względzie.


Zdzisław.

Cóż ci ręczy?


Astolf.

Twój honor.


Zdzisław.

Honor, w fałsz wprowadzać.


Astolf.

Honor, szczere zwierzenie i ufność nie zdradzać.


Zdzisław.

Ostrzedz, powinność moja.


Astolf (z ironią).

I w dobrym sposobie,
Bo spełniając ją niby, pamiętasz o sobie.


Zdzisław.

Chcesz bym ci pomógł?


Astolf.

Nie chcę, i nie jesteś w stanie.
Napraw, coś mi zaszkodził, zarzuć twe badanie,
I nie zwiększaj śmieszności, którą już ponoszę.


Zdzisław.

Nie, nie, szczerym być muszę.


Astolf.

Co za szczerość, proszę!
Lecz jestżeś zawsze takim? powiedz mi, Zdzisławie!
Zawsze lubisz otwartość w każdej swojej sprawie?
Nie myśl, że ja cię nie znam, żeś wszystkich w błąd rzucił:
Widziałem cię był w Wilnie, gdyś z Paryża wrócił
Oba więc bardzo prostą nie idziemy drogą;
Nie wchodzę, jakie twoje zamiary być mogą,

I względem oszukaństwa uwag ci nie robię.
Wydaj mnie, a oddalisz w tejże samej dobie;
A gdy sam tu zostaniesz, bez żadnej zawady,
Łatwiej twoje do skutku przywiedziesz układy.
Zrób tak, ale się spytaj wprzód samego siebie,
Ulegasz honorowi, czy własnej potrzebie.

(odchodzi)

Zdzisław (sam).

O piekielnie! piekielnie! cierpię jak na męce.
Jestem jego wiernikiem. (po krótkiém myśleniu)
Ha! związał mi ręce
Mądrze!... Mogłem go odkryć, najłatwiej wysadzić,
Teraz muszę go bronić; (w złości)
bo nie mogę zdradzić!




SCENA VII.
Zdzisław, Julia.

Julia.

Ach, Zdzisławie, słuchaj mnie! jakie mam domysły,
Słuchaj, od ich sprawdzenia twe losy zawisły.
Dzisiaj mi moja Zuzia zrobiła zwierzenie,
Że się Etienne Astolfa kocha w niej szalenie;
Gdy różne jego słowa powtórzyła ściśle,
Wiesz, jak teraz z pewnością o Astolfie myślę?


Zdzisław.

Na przykład?


Julia.

Że jest oszust.


Zdzisław.

Julio!


Julia.

Udaje,

Zwodzi nas, nigdzie nie był, a o wszystkiém baje;
Nawet, przypomnij sobie, dziś podczas śniadania,
Jak się mieszał, jak zamilkł na twoje pytania.


Zdzisław.

Co za myśl!


Julia.

Jakto, wątpisz?


Zdzisław.

Wątpię.


Julia.

I z przyczyny?


Zdzisław.

Bo... bo go znam.


Julia.

Ty go znasz? wszak przed pół godziny...


Zdzisław.
(coraz bardziej się niecierpliwiąc).

I cóż z tego ale wiem.


Julia.

Co wiesz?


Zdzisław.

Kto?


Julia.

Ty.


Zdzisław.

Co wiem?


Julia.

To, co mi masz powiedzieć.


Zdzisław.

Ja ci nic nie powiem.


Julia.

Zdzisławie!


Zdzisław.

Droga siostro, Julio kochana!
Proszę cię, proszę, błagam, padnę na kolana,

Nie pytaj się, nie badaj, nie dręcz, nie męcz tyle,
I zostaw, zostaw proszę, zostaw mnie na chwilę!


Julia.

Idę, idę! Zdzisławie, co się z tobą dzieje!
Tak, każdy z was w miłości drzymie lub szaleje.

(odchodzi).



SCENA VIII.

Zdzisław (sam).

Dobrze, dobrze na honor, dobrze plan zakréślił,
Lecz o lubej Zofii niedość dobrze myślił,
I to go może zgubi. Ojca przyjaźń zyska,
Ale u córki został celem pośmiewiska...
Lecz kto, co, może ręczyć, ręczyć za kobiety?
Kto zgadnie, jakie dla nich trzeba mieć zalety?
Czasem cacko, błyskotka, bawidełko małe
Zająć może ich duszę, zmienić życie całe.




SCENA IX.
Zdzisław, Zofia.

Zofia (oddaje list).

Przyjąć nie mogę; na cóż tajemne pisania?
Czyż nam kto kiedykolwiek rozmowy zabrania?


Zdzisław.

Ty, Zofio, zabraniasz, ty unikasz zawsze,
Dawniej i twe wejrzenia bywały łaskawsze!
Cóż, że moja nadzieja o dzień się przedłuży?
Twoje ścisłe milczenie szczęścia mi nie wróży.
Może litość... rozumiem, czytam w twojém oku,
Już mi i jutrzejszego nie trzeba wyroku;

Wyrwę się z tych miejsc lubych, wyrwę się jak z życia,
Zapragnę i nie znajdę przed sobą ukrycia,
A ty wspomnisz, Zofio, bo poznasz, żeś w błędzie,
Że cię nikt tak nie kochał, nikt kochać nie będzie.


Zofia (z uczuciem).

Zdzisławie!


Zdzisław.

O Zofio!


Zofia (odsuwając się na stronie).

Co czynię, o nieba!

(po krótkiém milczeniu).

Wola ojca...


Zdzisław.

Rozumiem, więcej nie potrzeba;
Żegnam cię...

(czeka odpowiedzi.)

Zofia (po krótkiém milczeniu.)

Więc pan jedziesz?


Zdzisław.

Na cóż czekać dłużej.


Zofia.

Jedziesz pewnie?


Zdzisław.

Najpewniej.


Zofia (urażona).

Szczęśliwej podróży.


Zdzisław.

Każesz jechać?


Zofia.

Ja?


Zdzisław.

Każesz zostać?


Zofia.

Ja?


Zdzisław.

Więc jadę.

(czeka odpowiedzi, po krótkiém myśleniu).

Jechać, czy nie? odpowiedz; dajże mi choć radę.


Zofia.

Nie, nie, jutro odpowiem.


Zdzisław.

Zaczekam, zostanę;
Lecz jakież obietnice Astolfowi dane?


Zofia.

Żadne.


Zdzisław (nie dowierzając).

Zofio!


Zofia.

Żadne.


Zdzisław.

Lecz Radost mu sprzyja.


Zofia.

Prawda, Astolf go bawiąc dość zręcznie podbija:
Ale w waszej rozprawie dzisiaj przy śniadaniu,
Tak śmiesznym, tak się dziwnym okazał w swém zdaniu,
Tak sprzecznym z samym sobą, że pono nie zbłądzę,
Gdy go o chytry układ i kłamstwo posądzę.
Jeśli dla mego ojca winnych niema względów,
Kłamie, śmieje się skrycie, a korzysta z błędów,
O, wtedyby mnie żadna nie wstrzymała siła,
Ilem dziś obojętną, tylebym gardziła.


Zdzisław (popędliwie).

Tak jest, Zofio, Astolf...

(wstrzymuje się)

wcale mnie nie zwodzi.


Radost (wchodząc)

Zosiu, Julia sama na ogród wychodzi.

(Zofia wychodzi)



SCENA X.
Radost, Zdzisław.

Radost.
(biorąc go na stronę i obzierając się)

Powiedzno mi w sekrecie, mon cher, co to znaczy,
Że się Astolf o Włoszech tak trudno tłómaczy?


Zdzisław.

Alboż ja wiem.


Radost.

Hm, nie wiesz, ale twoje zdanie?


Zdzisław.

Zdanie? Ja nie mam zdania.


Radost.

O, figlarz! Mospanie.
Masz ty tęgi rozumek! (biorąc go na stronę)
Gdyś spytał nawiasem,
Jak się zaciął na Rzymie!


Zdzisław (wyrywając się).

Bo się jąka czasem.


Radost.

Ależ o! cóż bo pleciesz; jak po mydle prawi
I rzadko komu miejsce na słówko zostawi.


Zdzisław.

Może więc nie chciał mówić.


Radost.

Tak sobie uroił?
Tak, kaprys, widzi mi się... Przecieś zaspokoił,
Bóg zapłać, bojaźń moję; zbłądziłem jak widzę,
Bałem się, czy nie kłamie, a ja się tém brzydzę.
Więc będzie zięciem...


Zdzisław.

Czyim?


Radost.

Moim.


Zdzisław.

Zięciem pana?
I Zofia chce...


Radost.

Wprawdzie obietnica dana
Pod warunkiem, pewien punkt jeżeli wyjaśnię...


Zdzisław.

A Zofia?...


Radost.

Lecz ten punkt wyjaśniłeś właśnie.


Zdzisław.

Ja, jam wyjaśnił? brawo! cieszę się tém szczerze;
Lecz Zofia? Zofia?


Radost.

Spytana w tej mierze,
Już przed czterema dniami...


Zdzisław.

Przed czterema dniami?

(na stronie)

Fałszywa!...


Radost.

Zezwoliła.


Zdzisław (do siebie).

Czy mnie sen nie mami?
Więc do tryumfu tylko potrzeba mnie było!


Radost.

Kontent jestem, że wszystko tak się ukończyło.
Zosim szczęścia w tém pragnął, Zosia temu rada.


Zdzisław.

Jakto, i mnie jej ojciec, jak nic, to powiada?
Mnie, który ją tak kocham i to od tak dawna?


Radost.

Kochasz ją? jakto, zawsze? a to rzecz zabawna!
Myślałem, żeś zapomniał.


Zdzisław.

Żarty zbyt bolesne.


Radost.

A ty porzuć, wierzaj mi, miłostki niewczesne.
Zosia nie jest dla ciebie, to młode i płoche,
A ty już na sensata zakrawasz mi trochę.
Dla twego i jej dobra sprzecznym ci w tej mierze;
Ale wierz mi, Zdzisławie, ja cię kocham szczerze:
Przykro, przykro mi będzie, jak mnie już porzucisz,
Zawsześ się sprzeczał ze mną, lecz teraz zasmucisz.


Zdzisław.

Próżne słowa.


Radost.

Niepróżne; jak syna cię lubię,
I wiesz co, jak już Zosia odjedzie po ślubie,
Ot, zostań się tu ze mną, będziem wraz mieszkali.


Zdzisław (na stronie).

Zofia mnie zdradziła! (odchodzi nagle.)




SCENA XI.

Radost (po długiém milczeniu).

Kaciże to znali!

(chodzi poprawiając perukę.)

Ale cóż, Zosia tak chce... tak żałośnie wzdycha!...
Poczciwy, biedny Zdzisław! (siada)
Charmant! fe, do licha!

(po krótkiém myśleniu, bawiąc się tabakierką)

Hm, hm, hm, charmant, charmant, burza po pogodzie!
Jakubie!




SCENA XII.
Radost, Jakub.

Radost (zamyślony).

Gdzie pan Astolf?


Jakub.

Z paniami w ogrodzie.


Radost.

Słuchaj!


Jakub.

Słucham.


Radost.

Astolf gdzie?


Jakub.

W ogrodzie z paniami.

(po krótkiém milczeniu zbliża się do ucha Radosta).

On mi się nie podoba, mówiąc między nami.


Radost.

Komu?


Jakub.

Mnie.


Radost.

Charmant, charmant.


Jakub.

On mody wprowadza.


Radost.

Hm, hm.


Jakub.

On paniczowi wszystko złe doradza.


Radost.

Stary Jakub radoteur.


Jakub.

Za nieboszczki pani
Pytano się: a Jakub, chwali to, czy gani?
Jam panicza piastował, czasami i skropił...


Radost.

Pamiętasz, jakem w studni czapkę ci utopił?


Jakub.

Alboż to jedne figle!...


Radost.

Łebski chłopak byłem.


Jakub.

Ho, ho!


Radost.

Albo do stołu, jak cię raz przyszyłem?
Jejmość woła Jakuba, a Jakub ze stołem...

(śmieją się obydwa.)

Jakub.

A wróbel?


Radost.

O, za wróbla cztery plagi wziąłem.


Jakub.

Hej, hej! nie te to czasy! Jakub nic nie umie,
Starzy słudzy po kątach, nowa czeladź szumi:
W stajni Czech, Francuz w kuchni wszystko ściera, tłoczy,
Bigosu nikt nie liźnie, barszczu ani zoczy;
Każdy: „Monsie“ i „Monsie,“ wszystko „á la modé“
A wszyscy djabła warci, wszędzie widać szkodę;
Architekt co zbuduje, to jakby na lato,
A panicz płaci, płaci, tęgo płaci za to.
I ten Anglik talarki zabiera daremno;
Co to za rządca! Boże, zmiłuj się nademną!
Ja nie jestem gospodarz, lecz przeciem nie ślepy,
Ze na miejscu pszenicy tysiąc korców rzepy.


Radost.

Radoteur stary Jakub.


Jakub.

Oni jedzą może:
Lecz nam rzepę jeść! naco? kiedy mamy zboże.


Radost.

Charmant.


Jakub.

A co najbardziej serce mi przenika,
Ze i z panicza robią powoli... fircyka.


Radost.

Jakubie, jesteś głupi.

(Jakub odchodzi ze spuszczoną głową, Radost obziera się za nim i z dobrocią)

O!.. stary!... Jakubie.
Wróć się...

(wstaje i głaszcząc go pod brodę)

No, no, już zgoda... ty wiesz, że nie lubię
Kiedy mnie kto poprawia.., no, no, zgoda z nami.

(podnosząc głowę Jakubowi)

Smiej się... pamiętasz wiśnie?

(śmieje się)

Jakub.
(w miarę przypomnienia rozwesela twarz)

Te, te, pod siatkami?

(Radost śmieje się głośno; Jakub zaczyna się śmiać. Oba naprzeciw siebie stojąc, coraz bardziej się śmieją; Zasłona spada.)







AKT III.



SCENA I.

(Radost bez fraka, floret w ręku, maska druciana na twarzy. Plastron, rękawica, drugi floret na ziemi)

Radost.
(woła ku drzwiom obrócony i podnosi maskę na czoło).

Astolfie! goddam! czekaj!... nietęgi w tej walce...
Aha! możem niechcący okrzesał mu palce;
Nie umiem pchać i zbijać, kiedy mnie naciska,
I zawsze na krzyż macham, aż mi floret pryska.
Ale nie, nie, do Zosi zapewnie pośpieszył.
Kochany! z mego słowa jak dziecko się cieszył;
To mąż, to dla Zosiuni, z tym użyje świata,
Z tym zwiedzi cudze kraje... lecz Zdzisław u kata
Na sercu cięży... milczy, nikogo nie wini,
Wzdycha... Ha! Zosia tak chce, c’est charmant! c’est fini!

(siada i obciera czoło.)

Uf! nieznośne łaskotki, bronić się nie mogę,
A i nacierać trudno, bo cierpię na nogę.
Jednak broń cudna!... rycerz! kto się dobrze bije.
O, jak lubię:

(fechtuje siedząc)

Un, deux, trois, hi, he, ha! nie żyje!

(fechtując posuwa się trochę z krzesłem, tak, że ku drzwiom obrócony, mówiąc, „ha!“ ostatnie dał pchnięcie. Jakub z kilku służącemi w zimowych strojach; lecz wszyscy prócz Jakuba w trzewikach. Radost zmieszany nagłém wejściem, mówiąc pierwszy wiersz, rzuca po za siebie maskę, plastron, i t. d.)



SCENA II.
Radost, Jakub, kilku służących.

Radost

Cóż to jest? czego? poco? wchodzić niespodzianie —
Co? he? jak? — Ale wiem, — wiem lecz próżne gadanie —
Krzywdy nie macie — płatnia dobra, a strój charmant
Zatém służyć będziecie — farewellAllez vous en!


Pierwszy służący.

Będziem służyć do śmierci, będziem służyć szczerze.


Wszyscy (kłaniając się)

Ale niech nas Jegomość inaczej ubierze.


Radost.

Nie, nie, tak po francuzku.


Drugi służący.

Żeby choć trzewików...


Radost.

Chaussé, chaussé, tak ładnie. Precz! dosyć tych krzyków.


Pierwszy służący.

Już po Świętym Marcinie...


Drugi służący.

Wiatr mroźny podcina.


Radost.

A we Francyi niema Świętego Marcina?
Chaussé, chaussé, tak pięknie.


Pierwszy służący.

Nikt z nas nie wytrzyma.


Jakub.

Tam może śniegu niema.


Radost.

Co? tam śniegu niema?

(otwierając drzwi do Astolfa.)

Astolfie!... albo i ty... chodźno tu Mospanie.




SCENA III.
Ciż sami, Etienne.

Radost

Najlepiej was objaśnić ten człowiek jest w stanie;
Człowiek wcale niegłupi.


Etienne.
(wprzód się kłania; potém prostując się).

Honoru za wiele.


Radost.

Człowiek robił wojaże.


Etienne (podobnież.)

Pod stopy mnie ścielę.


Radost. (po krótkiém myśleniu)

W Francyi bywa śnieg?


Etienne.

Śnieg? Tak czasem zawieje,
Że ją trudno i znaleść!


Radost (do siebie.)

No, tak się nie dzieje.

(z przyciskiem po krótkiém myśleniu)

Francuzi znają buty?


Etienne.

Znają, lecz nie noszą.
I w najmocniejsze mrozy o trzewiki proszą.


Radost.

Słyszycie! proszą. Niema co i gadać, niema.


Etienne.
(poprawiwszy chustkę na szyi.)

Hm! jakem był w Paryżu, taka była zima,
Że jak największe jodły, drzewa cytrynowe...


Radost.
(niedowierzając, lecz nieśmiało).

Cytrynowe w Paryżu? cóż za cuda nowe.


Etienne.

Chciałem rzec migdałowe.


Radost.

A, co tak, to ale.

(na stronie.)

Aha! zarazem postrzegł, że bryknął w zapale.


Etienne.

Com ja już widział w świecie, com ja krajów zmierzył,
Zebym tu zaczął gadać, niktby nie uwierzył.


Jakub.

Ja pierwszy.


Etienne.

Ale ja wiem, wiem, o co tu chodzi:
Tym spleśniałym hajdukom to obuwie szkodzi.
To są tylko wymysły, niech ich pan nie słucha;
Jeśli któremu zimno, niechaj w łapę chucha;
Francuz na takie mrozy, że się w mózgu świeci,
W koszulce i sabotach, jak na sankach leci.


Radost.

Saboty! brawo! charmant! saboty, trzewiki,
Trzewiki z drewna, charmant! ustaną te krzyki.
Zaraz każdemu parę wydłubać rozkażę;
Słyszycie! mieć będziecie sabotów po parze.

(wytrąca ich powoli).

No, precz, precz, precz. A charmant! des sabots, saboty

(odchodząc do swoich drzwi.)

Jakubie, niech się bednarz weźmie do roboty.




SCENA IV.
Jakub, Etienne.
(długie milczenie.)

Jakub (kłaniając się).

Pana Referendarza... Pana wojażera.


Etienne (z udaną pokorą).

Wolne żarty Waszmości...


Jakub (kłania się).

I kamerdynera...


Etienne.

Mości panie Jakubie, nie drwij sobie proszę;

(z westchnieniem.)

Dosyć ja już i wstydu i strapienia znoszę.


Jakub.

A na cóż było jakieś wspominać soboty.


Etienne.

Bo przykrzejsze nam własne, niż cudze kłopoty.


Jakub.

Czasem.


Etienne.

Jak mi pan zagra, tak ja skakać muszę.
Alboż to także mało dręczy moję duszę,
Gdy widzę, jakie dziwy i zbytki w tej chwili!


Jakub.

Żeby bednarze z drewna trzewiki robili!
Serce boli człowieka.


Etienne.
(naśladując potrosze sposób mówienia Jakuba).

Każdy panicz młody
Wszystko zaraz po ojcu zmienia podług mody.


Jakub.

Zaraz dom stary burzy.


Etienne.

A wystawia nowy.


Jakub.

Bramę z wieżyczką zrzuca.


Etienne.

Zasypuje rowy,
Tnie strzyżone szpalery.


Jakub.

Nawet i altany.


Etienne.

Teraz trawnik za grządki.


Jakub.

Kwiaty za parkany.


Etienne.

Słowem wszystko nic potém, lepiej dawniej było!


Jakub.
(częstując go tabaczką.)

No, kiedy tak rozmawiasz, to cię słuchać miło.


Etienne.

„Jak bywało, niech będzie,“ dopóki mawiano,
Dobre, wesołe myśli i tynfiki miano.


Jakub.

Teraz szum, blask, trzask wszędzie, a pieniędzy mało.


Etienne.

Albo ot, jak w ten moment, kiedyż to się działo?
Młody śmieje się w duszy, drwinki sobie stroi,

(naśladując kiwanie głowy i udając głos Jakuba)

A stary kiwa głową i jak duda stoi.

(Ucieka. Jakub puszcza się za nim w złości i bardzo powoli dobiegłszy do drzwi, wraca zadyszany.)

Jakub.

Żebym go był uchwycił! byłby miał za swoje!
Poczekaj! ja ci drwinki nie takie wystroję.
Proszę, jak się ułożyć umieją hultaje.

(postrzega Zofią.)

A! panna Zosia! smutna, i płakać się zdaje.




SCENA V.
Zofia, Jakób.
(na stronie.)

(Zofia ze spuszczoną głową, przychodzi aż naprzód sceny. Jakub pokazuje na migi, że się Zofia kocha; potém śmieje się)

Zofia. (na stronie)

Czegóż chcę?... kogoż szukam i spotkać się boję?

(siada.)

Ach, biedna głowa moja!... biedne serce moje!...
Więc Astolfa, Astolfa mam już zostać żoną,
Któregom nie kochała i nie kocham pono!
A Zdzisław... Boże! Boże! wszakżem sama chciała.
Ale tak nagle... jego żale... miłość stała..
I moje serce...

(wstaje.)

Nie, nie, ulegnę potrzebie:
Mój ojciec już dał słowo za mnie i za siebie.
Ależ dopiéro jutro miałam odpowiedzieć...
Lecz gdy słowo odzyskam, będęż znowu wiedzieć,
Komu... Astolfowi?... nie. Zdzisław... Boże, Boże!
Nie wiem co czynić! wstrzymać; a! mój ojciec może..
Lecz dał słowo, nie złamie. Ach, ja nieszczęśliwa!
Gdzie pójść? co czynić?... Zdzisław może się spodziewa.
Czeka; lecz gdzież jest?... gdybym...

(Jakub chrząka, Zofia przestrasza się).

Ach, to ty Jakubie.
Czy na dół nie schodziłeś?


Jakub. (śmieje się skrycie)

Ja chodzić nie lubię.


Zofia.

Może widziałeś?


Jakub.

Kogo?


Zofia

Tak, kogo.


Jakub.

Nikogo.


Zofia (po krótkiém milczeniu).

Czy kto jedzie?


Jakub.

Jedzie.


Zofia.

Kto?


Jakub.

I nie jeden drogą.


Zofia.

Lecz ztąd nikt nie wyjeżdża?


Jakub.

Ztąd?


Zofia.

Ztąd.


Jakub (śmiejąc się skrycie).

Pan? służący?


Zofia (z niecierpliwością.)

Pan.


Jakub.

Pan? który?


Zofia (zniecierpliwiona).

Pan Zdzisław.


Jakub (na stronie)

No, wyszło niechcący.

(kiwając głową).

Pan Zdzisław miałby jechać?


Zofia.

Właśnie pytam o to.


Jakub.

Nie prędko on pojedzie i nigdy z ochotą.


Zofia.

Gdzież?... cóż robi? widziałeś?


Jakub (na stronie).

Muszę trochę zgrzeszyć,
I skłamię odrobinkę, aby ją pocieszyć.

(do Zofii).

O, widziałem, widziałem, zdrowy i wesoły;
Z panem Astolfem skaczą przez krzesła, przez stoły,
Taki tam śmiech na dole!.., taki hałas, wrzawa!
A nikogo nie słychać jak pana Zdzisława.
Niech się panna nie smuci, wkrótce go zobaczy
Zdrowego, wesołego... ale cóż to znaczy?

(Zofia jedną rękę zasłania oczy, drugą daje znak Jakubowi, aby się oddalił, co ten czyni niechętnie).

Zofia (sama),

Tak, kiedy on się cieszy, to i ja się cieszę,
Pójdę zaraz do ojca, dzień ślubu przyśpieszę.

(ociera łzy).

Ach, ja się bardzo cieszę, kiedy on się cieszy,
Pójdę, pójdę do ojca, niech mój ślub przyśpieszy.




SCENA VI.
Zofia, Julia.

Zofia.

Julio! nie uwierzysz, jak jestem szczęśliwa;
Do prawdziwego szczęścia już mi nic nie zbywa,
Ustały wszystkie troski; bojaźni, nadzieje,
Dziś los mój się ustalił, wszystko mi się śmieje:
Bo wiesz, Astolf otrzymał ojca przyrzeczenie,
A ja kocham Astolfa, kocham go szalenie!

Będziemy zawsze w mieście, zawsze w ciągłej wrzawie
Nie myśleć o czém inném tylko o zabawie;
Będę u siebie sprawiać bale i wieczory,
Coraz nowy mieć zaprząg, najświeższe ubiory;
Będę czytać romanse, trudnić się modami,
I na wieś tu do ojca przyjadę czasami.
Wszystko cudnie, wybornie, nic, nic mi nie zbywa,
Ach, Julio, Julio, jak jestem szczęśliwa! (śmieje się.)


Julia.

Lecz czemuż, do twych życzeń dochodząc szczęśliwie
Te łzy w oczach?


Zofia (ocierając łzy).

Ze śmiechu, ze śmiechu prawdziwie.


Julia.

Zosiu, ty mi coś kryjesz?


Zofia.

Cóżbym ja ci kryła?
Wprawdzie trochem płakała i stroskaną była,
Myśląc, że moje szczęście zasmuci Zdzisława,
Który choć do przyjaźni nie był stracił prawa;
Jego przyszłość zatruta, żal i miłość stała
Ciążyły na mém sercu, jakby ziemia cała.


Julia.

A teraz?


Zofia.

Teraz ze mną inaczej się dzieje.
Zdzisław kontent, z Astolfem jak dziecko szaleje,
I z kim jeszcze? z Astolfem! nad miarę wesoły;
W największych krzykach skacze przez krzesła, przez stoły,
I kiedy ja szalona kryję się i szlocham,
On się cieszy niewdzięczny, że go już nie kocham.


Julia.

Potrzebneż ci do szczęścia są Zdzisława żale?
Czyż blasku jego rozpacz przyda twojej chwale?
Igrałaś z jego szczęściem aż prawie do znoju,
I jeszcze mu zazdrościsz ostatki pokoju.
Ach, wierzaj mi, Zofio, mnie mówić się godzi,
Więcej niż miłość własną to czucie dowodzi.


Zofia
(rzucając się w objęcia Julii).

Ach, Julio, Julio! kocham go nad życie!


Julia.

Zatém tej tajemnicy będę miéć odkrycie.


Zofia.

Nie znałam mego serca i żyłam w tym błędzie,
Że zawsze wola ojca moją wolą będzie;
Tak, niemylna różnica, co między Zdzisławem
I Astolfem położył, zdała mi się prawem:
„Zdzisław“, mawiał mi często „nie jest mąż dla ciebie;
Człowiek prawy, rozumny, gorliwy w potrzebie,
Lecz z nimbyś, choć kochana, młodości nie znała,
Osadziłby cię na wsi, i już przyszłość cała.“
Przyznam ci się, te słowa nie spełzły daremnie,
Myśl, że wiek młody stracę, jak utkwiła we mnie.
Z drugiej zaś strony Astolf przyszłość mi zakreślał,
O jakiej, któż w swém życiu choć raz nie pomyślał?
Przyjemny memu ojcu, nawet i mnie miły,
Byłyby się me czucia ku niemu zwróciły,
Gdyby zbytnia przesada i zajęcie sobą
Nie były jego skazą, mając być ozdobą.
Dziś dopiéro, gdy ojciec dał już nasze słowo,
Zaczęłam wszystko dawne przebiegać na nowo,
I tracąc już Zdzisława, dopiérom poznała,
Żem jego tylko, jego jednego kochała!

A wieść, że swój los przyjął bez serca boleści,
W mojém, teraz wzgardzoném, rozpacz tylko mieści.


Julia.

I cóż więc myślisz robić?


Zofia.

Pójdę do klasztoru.


Julia.

A, pozwól mi się rozśmiać z twojego wyboru.
Klasztor?., a bale, mody, ów świat ulubiony?


Zofia.

Ach, Julio! bez niego nie chcę i korony.


Julia.

A z Zdzisławem i chatka...


Zofia.

Mścij się, mścij, masz prawo.


Julia.

Któż ci mówił, że wesół, że skacze tak żwawo?


Zofia (szlochając).

Jakub.


Julia.

To skłamał. Zdzisław ledwie do poznania,
Właśnie niosę ci jego smutne pożegnania;
Odjeżdża, i z wszystkiego to mu najboleśniej,
Ześ mu czekać kazała, gdy już inny wcześniej...


Zofia.

Julio, idź, śpiesz, biegaj, niech nie jedzie w błędzie,
Idź, powiedz mu, że jestem niewinną w tym względzie.


Julia.

Jakto?


Zofia.

Przed kilku dniami, w zwyczajnej rozmowie,
Gdym wcale nie myślała o ostatniém słowie,

Odpowiedziałam ojcu na zwykłe pytanie,
Że zawsze jego rozkaz mą wolą się stanie;
I to było powodem, że milcząc przedemną,
Astolfa obietnicą zapewnił tajemną.
Zdzisław więc o nieszczerość możeż mnie obwinić?


Julia.

Kochasz go więc?


Zofia.

Nad życie.


Julia.

I cóż będziesz czynić?


Zofia.

Mówiłam, do klasztoru...


Julia.

Nie rób się dziecięciem;
Trzeba nam się ratować inném przedsięwzięciem.


Zofia.

Nie, nie, ojca uporu nic w świecie nie nagnie;
Dał słowo, więc nie cofnie, i Astolfa pragnie.


Julia.

Prośba, łzy wiele mogą.


Zofia.

I mówić się boję,
Zwłaszcza, że niby zrobił na żądanie moje.


Julia.

Otóż i on; odważnie.


Zofia.

Ach, cała truchleję!


Julia.

Tylko zwolna.


Zofia.

Ratuj mnie.


Julia.

Płacz i miej nadzieję.




SCENA VII.
Radost, Zofia, Julia.

Radost
(mając papiery w ręku.)

Fe, fe, źle, źle; szkaradnie! od kołka do kołka
Wszystkich, wszystkich wypędzę, a przyjmę pachołka;
Ten lepiej rządzić będzie: same tylko szkody,
A na miejscu intraty, expensy dowody.


Julia.

Cóż się stało?


Radost.

Wszystko źle: fe! tego nie lubię,
Gdy mnie kto jak indyka i parzy i skubie;
Chciałem cudzoziemczyzny, prawda, ależ sądzę,
Że się jej nie sprzeciwia, mieć polskie pieniądze.
A ci obcy służalcy lubią cudze tracić,
Myślą, że na to wioski, aby ich opłacić.
Francuzy, Włochy i te przemądre wyspiarze,
Wszystko jutro precz pójdzie, wszystkich wygnać każę.


Julia.

Ale cóż?...


Radost (pokazując papiery).

Proszę! pisze i pisze bez miary.

(obracając się ku drzwiom w największej złości)

A ja, Monsie Fiurliurluk, ja chcę mieć talary!

(ochłonąwszy)

Ulice powysadzał i w gwiazdy i w koła,
A gromada przed drzwiami o swe grunta woła.
W miejscu dawnych narzędzi, — przemądre machiny.
Które dwa dni naprawiaj, pójdą pół godziny.
A gdy wszystko parowe, gdzie się okiem rzuci,
Młyn stoi, browar zgorzał, młócarnia nie młóci.
Stodoły jak pałace a próżne sąsieki,
I tysiące głupstw jeszcze z tej głupiej opieki.

Lecz co z tego najprzykrzej, najbardziej niemiło,
Co mi w tej całej sprawie oczy otworzyło:
Że mnie trzeba pieniędzy, tu ani tynfika!
A, Mościa Dobrodziejko, to duszę przenika!

(do Zofii)

Czegóż ty znowu płaczesz?


Julia.

Ach, wielkie zmartwienie.


Radost (z wielkim przyciskiem).

Twój Astolfek nie zginął, kocha cię szalenie!
I to panicz, co powie, to zawsze przesadzi;

(pokazuje na czoło)

I jeszcze mu tu świta, lub fałszywie radzi.
No, proszę Pani, kiedy teraz mnie namawiał,
Żebym nad rzeką, w górze, na skale, młyn stawiał,
A wodę tam na koła będą nieść sikawki.
Wodą... pstrykać... na koła! chyba dla zabawki.
I ganiąc polskie młyny ten pod niebo wznosi,
Bo mówi, że to szwedzki... Ale cóżto Zosi?


Julia.

Nie śmie mówić.


Radost.

Hm, hm, hm, czemże tak strwożona?


Julia.

Chce wstąpić do klasztoru.


Radost.

Do klasztoru? ona?

(śmieje się)

No do tego klasztoru wiem ja dobrze drogę.


Zofia (całując rękę ojca).

Ach, ojcze, ja Astolfa żoną być nie mogę.


Radost.

Żarty?


Zofia.

Nie, dobry ojcze.


Julia.

A wiedząc dokładnie,
Że zawsze ojca wyrok kiedy raz zapadnie,
Nic go zmienić nie zdoła, święte jego słowo...
Nie chce się już naprzykrzać, obrażać namową,

(z westchnieniem)

I klasztor jej młodości schronieniem się stanie;
Bo słowo tu jest drugiém, piérwszém powołanie.


Radost.

Ale... cóż Pani w głowie!... chybabym oszalał,
Żebym słowo odbierał, na ten krok zezwalał.


Julia.

Jednak, Panie Radoście, cóż wypadnie z tego,
Że kochając jednego, pójdzie za drugiego?


Radost.

Co, co, jak, jak, kochając... kochając...


Julia.

Zdzisława.


Radost.

Zdzisława? Otóż macie!... (chodzi, po krótkiém myśleniu)
A, to dziwna sprawa.
A, Zdzisława, Zdzisława... późne obudzenie!

(po krótkiém myśleniu).

Nie, nie, co raz przyrzekłem, nigdy nie odmienię...

(do Zofii)

Wszakżem bo cię się pytał. Ale te dziewczęta,
To zawsze oczki nadół i buzia ściśnięta;
Czy która chce, czy nie chce, to się zawsze wzbrania,
Zawsze siak tak, a potém płacze, jęki, łkania!...
A kaciż zgadnąć mogą, co się z niemi dzieje!


Julia.

No, no, Panie Radoście, więc mamy nadzieję...


Radost.
Nie
, Mościa Dobrodziejko, najmniejszej w tym względzie:
Dałem słowo, i słowo dotrzymaném będzie.




SCENA VIII.
Ciż sami, Astolf.

Astolf.

Permettez, Monsieur Radost, niech z ust pięknych słyszę
Pewność słodkiej nadziei, którą się kołyszę.


Radost.
(bierze za rękę Astolfa, i przed Zofią mówi).

Zofio, twój mąż przyszły.

(chodzi w głębi sceny zamyślony)

Astolf.

Powtarzać nie trzeba,
Że szczęście, którém dzisiaj obdarzają nieba,
Wdzięcznością mnie, Zofio, przejmuje ku tobie;
Wdzięcznością której doznasz w każdej życia dobie.
Tak potém twoim mężem, jak teraz czcicielem,
Szczęście twoje mieć będę moich życzeń celem;
I tego tylko jeszcze jedynie się boję,
Żebym był zawsze w stanie zgadnąć myśli twoje...
Ale jednakże, przytém, pozwól, niech się dziwię...
To milczenie i te łzy... cóż myśleć prawdziwie?
Permettez, Monsieur Radost! jakieś duchy wieszcze...


Radost (podając mu rękę).

Zosia twoją, masz rękę, czyż ci nie dość jeszcze?


Astolf.

J’en suis charmé; lecz ten żal, który oko czyta...


Julia.

Kiedy ojciec przyrzeka, któż się córki pyta?


Astolf.

Merci... rozumiem trochę. Lecz, łaskawy Panie,
Mówiłeś, że przystała na moje żądanie.
I już miałem upraszać, by ślubu nie zwlekać,
Chcąc jak najprędzej z lubej ojczyzny uciekać,
Chcąc przenieść się, jak lotem, w ubóstwione kraje,
Gdzie przyjemniejsze nieba, ludzie i zwyczaje;
Gdy na miejscu radości żal tu w twarzach czytam,
I nikt nie odpowiada, choć się trzykroć pytam.


Radost.

Słowa nie łamię.


Astolf.

Prawda; ale cóż to znaczy,
Niechże kto, z łaski swojej, przecie wytłumaczy.


Julia.

Kiedy panna chce wstąpić płacząc do klasztoru,
Łatwo zgadnąć, czy z ojca kontenta wyboru.


Astolf
(odmienny przybiera sposób mowy).

I zupełnie zgaduję. Lecz że nie jest rada,
Czyż koniecznie w klasztorze zamknąć się wypada?


Julia.

Jak inaczej uniknąć a nie złamać słowa?


Astolf.

Więc ze strachu przedemną to zrobić gotowa?
O, nigdym nie miał myśli takiej broni użyć.
Wracam słowo, gdym nie mógł miłości zasłużyć.

(Julia wybiega).



SCENA IX.
Radost, Zofia, Astolf.

Radost.

Hm, hm, hm.


Zofia.

Czy to pewnie?


Astolf.

Pod jednym warunkiem.


Zofia.

A ten!


Astolf.

Byś nie gardziła Astolfa szacunkiem.


Zofia.

Nigdy, nigdy.


Radost.

Hm, hm, hm.


Astolf.

Jeszcze prośba mała:
Czyś podobną odpowiedź Zdzisławowi dała?

(po krótkiém myśleniu).

Zdzisław został szczęśliwszym.


Zofia (ze spuszczoną głową).

Ja się z tém nie kryję.


Astolf.

Dla spełnienia twych życzeń wszystkiego użyję.

(do Radosta)

Zdzisław kocha Zofią, kochany wzajemnie;
Miał rywala, ma teraz przyjaciela we mnie.
Wraz ze mną na ich szczęście Pan Radost zezwoli,
Gdy mu będzie wiadoma zmiana naszej roli:
Zdzisław został Astolfem, Astolf zaś Zdzisławem,
To jest: nie zmianą nazwisk, lecz własności prawem.
Ten co zwiedził Europę, w wielkim świecie żyje,
Jest Zdzisław. Ten, co w blasku skromną duszę kryje,
Co na wsi wychowany, w niej uciechę widzi,
Jest Astolf i swej zdrady przed wami się wstydzi.


Radost (zamyślony).

I ma się czego wstydzić.


Astolf.

Lecz choćem was zwodził,
Przyznajcie, więcejm pomógł, niżeli zaszkodził.
A gdy każdy z nas pilnie w tej sprawie poszuka,
Dla każdego się znajdzie niemała nauka.


Radost.

No, no, no, prawdać i to, niema co powiedzieć.


Zofia
(zachodzi z przeciwnéj strony Astolfa i całując rękę Radosta)

I jakże?


Radost.

Co?


Zofia (wskazując głową).

Z tamtém.


Radost.

Z czém?
(do Astolfa) Ale chciałbym wiedzieć,
Czemu się Zdzisław taił?


Astolf.

O tém sam wam powie.


Radost.

Hm, hm, hm, coto proszę u tych młodych w głowie!

(wychodzi).



SCENA X.
Zofia, Astolf.

Astolf.

Tracąc cię już, Zofio, lepiej cię poznaję;
Ceniłem twoję duszę zbyt mało, przyznaję,
Biorąc rolę, prawdziwie godną pośmiewiska,
Mógłżem myśleć, że śmieszność twoje serce zyska,
Lecz przebacz, twój wiek młody, ojca twego zdanie
Wprawiły mnie, niestety, w to mylne mniemanie.


Zofia.

Szukajmy zapomnienia przeszłego stosunku.
W dziele stałej przyjaźni i zmianie szacunku.




SCENA XI.
Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.

Zdzisław.

Ach, Zofio! Astolfie! gdzież wyrazów zbierę...
By tobie wyznać miłość, tobie dzięki szczere.


Zofia.

Prędko chciałeś odjechać.


Zdzisław.

Mogłemże inaczej?


Zofia.

Tak łatwoś mnie porzucał.


Zdzisław.

Łatwo? Powiedz raczej
Tyś chętnie oddalała.


Zofia.

Ja chętnie, o Boże!
Lecz mógłeś się spodziewać...


Zdzisław.

Ale któż się może...


Julia.

Właśnie czas zacząć kłótnią i skargi rozgłaszać,
A to wszystko dla tego, żeby się przepraszać.


Zofia.

Julio!


Julia.

Ale scenę w ten moment odmienię,
Gdy spytam, czy Radosta macie zezwolenie?

(długie milczenie).

Astolf.

Zdaje się...


Zofia.

Spodziewam się...


Zdzisław.

Mam nadzieję przecie...


Julia.

Idźcieże więc do niego, czego stać będziecie.
A że ci zakochani dziecinieją prawie!
No, idźcie śmiało, Zosiu, dalejże Zdzisławie!




SCENA XII.
Ciż sami i Radost.
(Radost po polsku ubrany, bez peruki, czapka na bakier, karabela przy boku, wchodzi poprawiając suknią)

Tak lepiej... i że lepiej mogę się poszczycić,
Jest przecie co poprawić, (chwyta się za czapkę)
jest i za co chwycić.

(za kord)

A! Zdzisław!
(grożąc) Potém Waszmość z wszystkiego się sprawi,

A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!


Zdzisław.

Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!






ALBO
miasto Sceny X, XI, XII.

SCENA X.
Radost, Zofia, Astolf, Julia, Zdzisław.

Zdzisław.

Ach, Zofio! Astolfie; gdzież wyrazów zbierę...
Radoście!... ojcze!... przebacz, niech wyznanie szczere...


Radost (surowo.)

Potém, potém się Waszmość ze wszystkiego sprawi,
A teraz... Niech was, dzieci, Pan Bóg błogosławi!
Będziem w domu siedzieli razem wszystko troje.
Co cudze, diabła warte! a najlepsze swoje!


Zdzisław.

Nie, wszyscy za granicę jedźmy na lat parę,
Zbierajmy to, co dobre, czy nowe czy stare;
A potém, gdy wrócimy, każdy z was mi przyzna,
Że miłe cudze kraje, lecz milsza ojczyzna!












  1. Wszystkie angielskie słowa podług wymowy policzone: gud-de, hau-du-iu-du, fer-uell, gud-nayt, ay tsenk iu, goddem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.