Aureli Wiszar/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Aureli Wiszar
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT I.
(Mieszkanie Wiszarów).


SCENA I.
Okwit i Morski.

Okwit. A zyski?
Morski. A straty? Podzielicie się niemi również?
Okwit. Straty nie będą naszą winą. My zrobimy wszystko, jak należy, a panowie mogą naszą pracą źle zarządzić i stąd wynikną szkody, za które nie będziemy odpowiedzialni, więc nie powinniśmy ich ponosić.
Morski. A przypuśćmy, że spadną od zarządu niezależne klęski, złe czasy: czy i wtedy tylko właściciel fabryki ma pokutować?
Okwit. On może tracić, bo ma z czego, my — nie.
Morski. Ale on także umiejętnem kierownictwem i zużytkowywaniem waszej pracy osiągnie zyski, które wy zabierać chcecie.
Okwit. Nie wszystkie, nie wszystkie. Niech i pan Wiszar i pan dyrektor i inni zarządcy z nami do podziału staną.
Morski. Aż tyle łaski! Nie spodziewałem się. Tymczasem, mój Okwicie, dopóki zając w lesie i szybko biega, nie możemy rozprawiać, kto i co z niego jeść będzie. Naprzód musi stanąć całkiem do ruchu gotowa fabryka...
Okwit. Za tydzień będzie skończona.
Morski. Więc za tydzień pomyślimy o podarkach dla pilnych robotników.
Okwit. O podarkach? Co pan dyrektor mówi? My sobie rozumujemy...
Morski. Ach, to całe nieszczęście, że rozumujecie — i to głupio.
Okwit. Sobie, proszę pana, sobie. Otóż my sądzimy, że płaca dzienna będzie tylko zaliczką na rachunek zarobku, który się dopełni po każdym roku z obliczenia i rozdziału zysków.
Morski. To dla powodzenia fabryki zbyt mądre.
Okwit. Rozum, za pozwoleniem pańskiem, nie szkodzi nawet przy wyrabianiu papieru.
Morski. Rozum, jak szparag, gdy zbyt przerośnie, nic nie wart.
Okwit. Owszem, i wtedy na nasienie zdatny.
Morski. To też zamiast być robotnikiem, zostań nauczycielem i siej go w szkole. Jeżeli twoi towarzysze mają podobnie dużą gębę dla cudzej kieszeni — nie zgodzimy się. Dziś mówić możemy tylko o warunkach zwykłego najmu. Przystajecie?
Okwit. Przepraszam pana dyrektora, ale jeszcze raz powtórzę, co pan Wiszar obiecywał: wynagrodzenie dzienne będzie zadatkiem należności, którą po zamknięciu rachunków rocznych uzupełnimy z czystego dochodu. Więc chcielibyśmy usłyszeć: według jakich prawideł będą nasze korzyści oznaczane?
Morski. Spytajcie pana Wiszara, ja nie wiem.
Okwit. Czemu pan biednemu ludowi szczęście chce okroić? Ach, zawsze mu ktoś biedę z zanadrza wyjmie: nie właściciel fabryki, to dyrektor, kasyer, majster. (Po chwili). Dola nasza bodzie pana. A przecież my nie włożymy łyżek do pańskiego talerza, nie odjemy strawy. Niech pan będzie za nami, kiedy pan Wiszar ma dobrą wolę.
Morski. Ale ja dotąd wcale nie wiem, jaką pan Wiszar ma wolę; o tem tylko jestem przekonany, że jeśli wam zupełnie dogodzi, dyabli akcye fabryki rozkupią. Krótko mówiąc — runie.
Okwit. My podeprzemy.
Morski. Ho, ho, ho — pajęcze liny podtrzymają okręt w burzy. Szkoda zdzierać język takiem gadaniem. Poprostu jesteście śmieszni. I ja wam dobrze życzę, ale na długo, wy zaś sobie — na krótko. Zawierzcie mojemu doświadczeniu.
Okwit. I ja nie od wczoraj na świat patrzę, a musiała tam się w głowę moją kruszyna rozumu zaprószyć, kiedy towarzysze wybierają mnie zawsze na swego przedstawiciela i obrońcę.
Morski. Bo więcej od nich gadasz. Znam dobrze i nie lubię takich adwokatów robotniczych, a panu Wiszarowi przedewszystkiem doradzę, ażeby nie przyjął — ciebie.
Okwit. Jeśli mnie tu wysłali, to za mną tylko pójdą. Zresztą miałby pan z nimi więcej kłopotu beze mnie.
Morski. No, to weźże ich sobie i zaprowadź gdzieindziej.
Okwit. Więc co mam im powiedzieć?
Morski. Żeś głupi.
Okwit. Jeszcze mi pan chleba nie dajesz, a już mnie znieważasz. Oj panie dyrektorze, jak to trudno być robotnikiem i człowiekiem. Ha, powiem im, żeśmy wszyscy głupi. (Wrzawa). Sługa pana dyrektora. (Wychodzi).
Morski. Nie dla mnie.
Wiszar (za sceną). Dobrze, dobrze, ale bądźcie cierpliwi.
Morski. (sam). Aha! Ty teraz bądź cierpliwy. (Wiszar wchodzi).


SCENA II.
Morski i Wiszar.

Wiszar. Trzeba, kochany panie, z robotnikami skończyć. Nieprzyjemne to, że zbierają się gromadami i szemrzą, a teraz mnie wprost napadli.
Morski. To skutek zbyt wspaniałomyślnych obietnic.
Wiszar. Co przyrzekłem — dotrzymam.
Morski. Jaką więc mam z nimi zawrzeć umowę?
Wiszar. W fabrykę tę wkładam prawie cały mój i mojej żony majątek. Za to i za pracę chcę otrzymywać tylko 5 procent, resztę zaś zysków podzielić między robotników według ich uzdolnień i zasług.
Morski. Dopóki będą zyski: a jeśli wynikną straty?
Wiszar. Nie spodziewam się.
Morski. Nawet zegarek staje i psuje się, a cóż dopiero przedsięwzięcie zależne od tylu nieprzewidzianych wypadków, jak wyrób papieru. Nadto powinniśmy być przygotowani do walki ze współzawodnikami, którzy nie będą przebierali w środkach.
Wiszar. Pokonamy ich dobrocią towaru i szczęściem naszych robotników.
Morski. Dobroć towaru nie zawsze w przemyśle zwycięża, a co do szczęścia robotników, będzie ono rosło kosztem fabryki. Niech mi pan daruje szczerość, ale w planie pańskim więcej widzę fantastycznej poezyi, niż trzeźwej rachuby.
Wiszar. A pan jakże radzisz?
Morski. Zgodzić robotników na zasadach powszechnych, wynagrodzić sprawiedliwie, dbać o ich dobrobyt, z zysku zasilać ich kasę oszczędności, ale nigdy nie dopuszczać ich do żadnego wspólnictwa nawet w dochodach. To byłoby pieczeniem kartofli na beczce z prochem. W dwudziestoletniem doświadczeniu miałem sposobność tych ludzi poznać tu i za granicą; wszędzie są jednacy, wszedzie stanowią materyał nieprzydatny do przedsięwzięć idealnych, a skłonny do niszczących i bezmyślnych wybuchów.
Wiszar. Jeżeli będą zadowoleni...
Morski. Nie będą nigdy. Za wiele pan od nich wymaga. Tylko człowiek ukształcony stawia kres swoim żądaniom; ciemny, nie mogąc zmierzyć ich słuszności, posuwa je tak daleko, aż spotka niepokonany upór. Jedynem prawem dla niego jest siła, jedynie sprawiedliwą taka zapłata, której ani prośbą, ani groźbą podnieść nie zdoła. Niemożliwość otrzymania więcej uczy go, że otrzymał dosyć.
Wiszar. Z tych słów niktby nie domyślił się, że pan jesteś bardzo dobrym.
Morski. Czy złym jest ten, kto nie pozwala małpie skakać po szklankach i golić się brzytwą? Podróżując po Afryce, przebywając wśród plemion dzikich, widziałeś pan przecie ludzi, którzy mają tyle podobieństwa z cywilzowanemi, ile liszka z motylem. Nie sądź pan, że nasi robotnicy zrzucili z siebie skórę dziczyzny. To mieszanina nizkich pożądań, samolubnej chciwości i głupiego mędrkowania, która zawiera mniej pierwiastków szlachetnych, niż najuboższy w złoto piasek ziaren metalu. Nieraz całą ich wartość moralną stanowi nieszczęście. Zapewne, gdy wilk przywiązany w sadzawce, gdzie mu krew wysysają pijawki, wyje, uczuwam dla niego litość, bo cierpi; ale to cierpienie jest jedynem jego przymiotem. Tak samo bywa nieraz z tymi bohaterami nowożytnej sielanki — robotnikami.
Wiszar. Och, panie Morski, rzeczywiście gotów byłbyś karmić nimi pijawki.
Morski. Nie, ale wiem, że kubek drewniany nigdy dzwonkiem nie będzie, nawet posrebrzony. Życzę im dobrze i dlatego ostrzegam, ażeby ich pan nie znarowił. Kiedy zacny ojciec pański, ksiądz Makary, odjeżdżając na swe apostolstwo do Afryki, wezwał mnie, ażebym porzucił fabrykę francuską i nad pańską ster objął, natychmiast opuściłem miejsce wygodne i starą głowę przywiozłem na usługi syna przyjaciela mojego. Widzę jednak, że ona się panu nie przyda, że zatęchła dawnemi wyobrażeniami, że tu potrzeba młodszej, złudzeniami rozpalonej.
Wiszar. Tak prędko i tem tylko zniechęciłem was, kochany panie, że z rąk biedaków boję się wytłaczać dla siebie krwawych kropel zysku i własnych pomazać cudzą krzywdą? Że tej ubogiej gromadzie radbym zapewnić szczęście? Nie przeczę, z wielu twardych skorup należy obrać te prostacze natury, zanim się dobędzie szlachetne jądro; ale to nie są tak zwyrodniałe płonki pnia ludzkiego, ażeby na nich szlachetniejszych popędów szczepić nie można.
Morski. Szczepić! To niech pan założy instytut wychowawczy a nie fabrykę papieru!
Wiszar. Fabryka nasza będzie jednocześnie instytutem wychowawczym.
Morski. To nie omyłka, to ciężka wina wszystkich marzycieli, którzy zamiast sposobami praktycznymi czynić dobrze, niepraktycznymi czynią źle. Kto chce być przemysłowcem, musi być przemysłowcem a nie poetą. Tą drogą doprowadzisz pan siebie do nędzy, a ich do zepsucia. Gdybyś pan na wypadek zawodu odłożył sobie połowę mienia, albo gdybym ja był dość bogaty, ażeby was z toni wyciągnąć — nie opierałbym się tej grze szalonej; ale pan w nią wrzucasz prawie wszystko, co oboje posiadacie...
Wiszar. Wielka idea warta tak małej ofiary.
Morski. Ale wielka idea nieumiejętnie i nie w porę urzeczywistniona może się stać wielkim błędem. Chociaż jestem stary i język teraźniejszości nie zawsze rozumiem, uznaję konieczność staraniejszej niż dotychczas opieki nad robotnikami. Jeźli wszakże w ustroju pracy fabrycznej ma nastąpić przełom trwały, powinien być ogólny lub przynajmniej bardzo szeroki, żeby w rozległym zakresie wyrównały się warunki przedsiębiorstw przemysłowych. Jednostkowa, odosobniona zmiana celu nie osiągnie, przeciwnie mu zaszkodzi, bo dostarczy odstraszającego przykładu.
Wiszar. Od jednostkowych usiłowań zaczynają się reformy zbiorowe.
Morski. Chcesz pan koniecznie leżeć na samym dnie przepaści, którą przyszłość długo ciałami ofiar postępu zasypywać będzie — nie trzymam, ale ja panu do tego karkołomnego skoku nie pomogę. Jeszcze raz błagam, nie kładź się pan na ostrych nożach, nie ściel sobie zatlonej hubki, zawierz moim przestrogom. Daj pan codziennie każdemu robotnikowi koszyk truskawek, posrebrzaj mu wąsy i pozłacaj paznokcie, pieść ich i zbytkiem otaczaj, ale nie zawieraj z nimi spółki.
Wiszar. Poczciwy panie Morski, ufam ci, wierzę w twoją życzliwość, choćbyś wszakże pokonał we mnie wszystkie upory, nie pokonasz jednego: uległości dla mojej żony. Ona tego pragnie, bardzo pragnie... Jestem w Europie przybyszam świeżym, może w pojmowaniu jej stosunków życia praktycznego się mylę, może chwytając złudną marę wpadnę w otchłań, ale nic mnie nie zdoła odciągnąć od spełnienia życzeń Reginy. Gdybyś pan wiedział, czem ona jest dla mnie, gdybyś odważył, ile w mojej woli jej woli się mieści, gdybyś odczuł, jak życie tracę, gdy jej dusza moją opuszcza — nie namawiałbyś mnie dłużej. Panie drogi, ja ją kocham bardziej, niż święci niebo, niż rośliny ziemię, ona mi potrzebniejsza do istnienia, niż światło oku, niż dźwięk uchu. Przekonaj ją — przekonasz mnie (idzie ku drzwiom sąsiedniego pokoju). Reginiu! Niech ona nas rozsądzi. (Regina wchodzi).


SCENA III.
Ciż i Regina.

Regina. Cóż to mam rozstrzygnąć? (do Morskiego, podając mu rękę). Witam pana.
Wiszar. Pan Morski zrobił szarpinę z naszego planu dopuszczenia robotników do udziału w zyskach i twierdzi, żeśmy ten plan utkali z nici fantazyjnych, które rzeczywistość porwie i potarga.
Morski. I kosztów tej tkaniny nie zwróci.
Regina. Właśnie czytam pewne dzieło, którego autor bardzo dowcipnie rozdmuchuje w pył takie, jak nasze mrzonki. Z jego strzał domyślam się, czem pan (do Morskiego) w nas godzi: żeśmy lunatycy, chodzący po stromych krawędziach przepaści; że oprzędzamy się fantazyą w idealne kokony, które nas uduszą; że ze słonecznych promieni chcemy skręcać złote sznury a księżycowe blaski zgarniać z ziemi i przekuwać na srebrną blachę; że pragniemy przejść nietknięci przez piekło walki samolubstw człowieczych — czy tak?
Morski. Tak, tylko pani jeszcze wymowniej, niż ja, określa to rojenie.
Regina. Dobrze. A więc skoro się rozumiemy, proszę pana o wiarę, że cokolwiek nas spotka, klątwy za siebie nie rzucę, i że owo pragnienie nie przyśniło mi się nagle, jako widziadło, lecz wyszło powoli z życia mojego, jako konieczność.
Morski. To niepodobne do prawdy!
Regina. To sama prawda. Dziś otacza mnie woń i światło szczęścia, ale kiedyś siekły duszę moją wichry okrutnego losu. Gdy zaś bezwinna znosiłam straszne bóle, na skargi moje odpowiadał mi jakiś tajemny głos, że cierpienie w górze społeczeństw jest zemstą sprawiedliwości pogwałconej na dole. Byłam uczciwą, miłowałam ludzi i ich dobro, a za to tylko, że nie pozwoliłam okradać się ze swobody, że nie uczestniczyłam w maskaradzie obłudy, że chciałam, ażeby życie moje, prócz ogólnego, miało swój własny ruch obrotowy — włóczono mnie językami jak rodzicielkę zarazy moralnej, jak siewczynię złych uroków, jak żniwiarkę trucizn, po najwstrętniejszych kałużach i wyrzucano za wały grodu cnoty.
Wiszar. Nie wskrzeszaj tej ohydy, która już zginęła.
Regina (do Morskiego). Za co ja pokutuję? — pytałam zrozpaczona siebie. Za co pokutują ze mną duchem spokrewnieni? Może w soki życia naszego wsączył się jad krzywdy uciśnionych i przegryza je? Może trzeba przedewszystkiem ten jad wydzielić? Tak mniemam. Jeżeli wstrzymacie mnie w tem przedsięwzięciu, (do Wiszara) nawet ty, najukochańszy mój, nie zestroisz nigdy strun duszy mojej w tony harmonijne i zawsze brzmieć ono będzie smutnym rozdźwiękiem.
Morski. Ha, więc zginę z wami, kiedy inaczej być nie może. Zresztą nie wiele bym już życia oszczędzić zdołał. Zrobię, jak żądacie, ale pamiętajcie, że...
Regina (prosząc). Nie groź pan.
Wiszar. Dziękuję, sercem dziękuję.

Morski. Do widzenia (wychodząc). W górę nosy, wspólnicy pana Wiszara!

SCENA IV.
Regina i Wiszar.

Regina. Uległ nieprzekonany. Drwi z nas... Może i świat, ten wielki chór, który wybucha śmiechem w dramatach ludzkich, urągać nam będzie! Mnie to nie przeraża. I ty Aureli chyba nie znieważysz usiłowań naszych, gdy je życie połamie?
Wiszar. Bądź tego pewną. Puszczam bez namysłu i obawy wszystkie życzenia moje w ślad woli twojej i o to tylko dbam, żeby przypadkowo z nią się nie zminęły. Dojrzewałem w stosunkach innych, na tułaczce podróżniczej po puszczach afrykańskich, Europę ledwie musnąłem wzrokiem przelotnie, krajowi rodzinnemu dopiero od niedawna się przyglądam, więc ani pól godnych pracy, ani jej sposobów wcale nie znam. Ale wiem, że ile razy zbłąka mi się rozum lub uczucie, ty je zawsze na dobrą drogę wyprowadzisz. W miłości mojej dla ciebie mieści się wszystko, co czynami człowieka kieruje. Musisz mi przewodniczyć, bom pijany nią, odurzony, a gdy cię przy sobie nie widzę, doznaję zawrotu głowy, zataczam się, szaleję, wskakuje we mnie lew...
Regina. Przecież ja cię nie opuszczam.
Wiszar. O, tak, nie opuść nigdy, bo rzuciłbym się między ludzi wściekły i rozszarpywał ich, dopóki by mnie nie zabili.
Regina. Toś ty jeszcze nieobłaskawiony?
Wiszar. Przy tobie jestem łagodniejszy od nowonarodzonego koźlątka. Ale gdy w zeszłym tygodniu wyjechałaś na dwa dni, chodziłem po mieszkaniu wzburzony, czułem, że odzywa się we mnie dzika natura, że, jeśli nie wrócisz, ryknę, roztrącę tę klatkę mieszkalną i...
Regina. Mój ty drogi, powinieneś wiedzieć, że u nas małżeństwo jest związkiem trwałym i nie rozcina się kaprysem.
Wiszar. Pamiętałem i tłomaczyłem sobie, ale mi to przekonanie jak najlotniejsza woń z głowy wietrzała. Ty może nigdy nie pojmiesz, jak ja potrzebuję cię widzieć. Co rano, otwierając oczy, wysławiam życie za to, że niemi ciebie zobaczę. Gdyby nie ty, bez smutku zamknąłbym je do skonu. Orzeł bardziej ode mnie nie boi się ślepoty. Sama myśl, że na mój wzrok mogłaby spaść zasłona i zakryć tę twoją piękność, jaką natura nie ozdobiła drugiego tworu... Ho!... Ale ona nie będzie tak okrutną dla mnie, skoro była tak wspaniałomyślną dla ciebie. Ona mnie lubi, nieraz z nią jak z matką rozmawiałem w lasach i pustyniach.
Regina (całując go). Znowu dziczejesz, uciekasz... do Afryki.
Wiszar. Ja? Co ty mówisz, Regino?
Regina. Kocham twoją miłość, ale kocham także moją ideę, o której zapomniałeś.
Wiszar. Prawda! przebacz mi... Co miałem zrobić?... No, z robotnikami Morski ugodę przeprowadzi. Czy powinienem sam do nich pójść?
Regina. Nie, ale chciałabym słyszeć, że na równi ze mną ta sprawa cię zajmuje, pochłania, rozgrzewa...
Wiszar. Wątpisz? Zobaczysz, że będziesz jeszcze ze mnie dumna.
Regina. I ojciec Makary.
Wiszar. Ojciec mój?
Regina. Sprawił mi niewysłowioną rozkosz. Dopuściłam się przed tobą małej tajemnicy, która teraz już jest zbyteczną. Zapytałam go piśmiennie o zdanie co do zamiarów naszych względem robotników fabryki — przysłał mi błogosławieństwo w tym oto liście, który dziś odebrałam.
Wiszar. Daj mi święty papier (czyta): »Drodzy moi. Postąpicie zacnie, bo serca wasze są czyste i miłości pełne. Niech was wszelka dobra siła wspiera i osłania. I omyłka uczciwa, jak bezpłodna niewiasta, może za życia przynieść światu korzyść, choć z niego zejdzie bezpotomnie. Zacny czyn, jeśli nie wzrośnie natychmiast, jak ziarno, pozostanie w ziemi i znalezionym będzie, jak cenny kruszec. Z waszych złotych myśli w każdym razie coś odpryśnie dla biednych. Wkrótce wyjadę na wyspy otaczające Madagaskar, do posiadłości angielskich, hiszpańskich i portugalskich, dla założenia stacyj misyonarskich. Zewsząd myśl wolną od obowiązku ku wam posyłam. Czemu moja Cecylia tak swój przypisek łzami zrosiła? Ja z oddali odgadnąć nie mogę, ale wy zbliska powinniście. Przecie mój Aureli zna siostrę. Kochajcie wszyscy nieszczęśliwego ojca, bo go miłość wasza żywi.« Jak mu ciężko w tem oddaleniu od nas! Może mózgi, w odwarach cywilizacyi europejskiej moczone, nabierają jakiejś szczególniejszej mądrości, ale mój prosty i niezaprawiony nie zrozumie nigdy, czemu ojcowstwo ma być występkiem księdza, służącego Bogu, który je uczynił prawem całego stworzenia. Zakaz taki wymędrkowała chyba bezprzytomna głupota! Człowiek jest dumnym z tego, czego by się wstydziła małpa! Ach, Regino moja, coraz jaśniej widzę, jak słusznie zbuntowałaś się przeciwko uciskowi tej cywilizacyi, rozpartej na spróchniałym tronie, w płaszczu od krwi serc ludzkich purpurowym i szychami świecących pozorów oszytym! Jeżeli ja tu żyć miałem, ty narodzić się musiałaś!
Regina (z uśmiechem). Los wpada czasem na pomysły doskonałe. Tak, jesteśmy sobą szczęśliwi a ja jeszcze i z tego rada, że ojciec Makary w ważnem przedsięwzięciu będzie duchem z nami.
Wiszar. Co jest Cecylii?
Regina. Któraż młoda kobieta kwiatu miłości łzami nie podlewa!
Służący. Pan Kreisler starszy.
Wiszar. Proś.
Regina. Odejdę, bo ten żywy magazyn interesów męczy mnie swojem handlarstwem.
Wiszar (całując ją). Pozbędę go się szybko.
Regina. A gdyby tu przybyła druga część szanownej firmy, Kreisler syn, daj mi znać. Może on wie dokładniej, czemu Cecylia smutna (wychodzi).


SCENA V.
Wiszar i Kreisler.

Kreisler (wchodząc). Dzień dobry. Po takim piecu, jak Afryka, pan może jeszcze chuchać. Ale ja... proszę patrzeć! Jak gdybym uciekł z gorącej patelni. Co to za piekielny skwar! Uf! Chyba djabłom smoła na ziemię się wylała.
Wiszar. Istotnie, nie czuję.
Kreisler. Czy to stworzenie, co stoi wypchane w przedpokoju, stamtąd?
Wiszar. Tak — pantera.
Kreisler. Pojmuję, że tam zwierzęta, ubrane w futra mogą być złe. Bóg powinien był obciągnąć ich perkalikami...
Wiszar. Nie wiedział, że pan będziesz te tkaniny wyrabiał.
Kreisler. Powinien był wiedzieć. Niedawno umarł bardzo pobożny kupiec, który brał ode mnie towary a pewnie poszedł do nieba, bo płacił. Eh, mój panie, bieda już i w perkal wlazła, wszędzie się rozpiera a jeszcze jej ludzie rękę podają. Dawniej pieniądz się mnożył, a dziś sam się zjada. Niedługo gęba stanie się wentylatorem, będzie zbierać powietrze dla płuc, ale żołądkowi nic nie da, jak pusty kosz młyński nie da kamieniom.
Wiszar. I kto to mówi? Właściciel trzech fabryk, bogaty przemysłowiec...
Kreisler. Wie pan, co to jest bogaty przymysłowiec w zastoju handlowym lub w przesileniach ekonomicznych? Jest to wielki żaglowiec na morzu wśród bezwietrznej ciszy, którego wiosłami ruszyć nie można; jest to człowiek, który spada na łeb z większej wysokości, niż inni. Biedny w niepowodzeniu przewraca się lekko, jak królik, a zamożny ciężko, jak wielbłąd. Teraz mogę się jeszcze obejść, ale nie wiem, czy za miesiąc moje zęby będą miały inne zajęcie, prócz zgrzytania.
Wiszar. Za co pan sobie tą obawą tak dokuczasz?
Kreisler. No, no, zobaczę, czy po otwarciu fabryki na pierwszy dreszcz długo pan czekać będziesz, zwłaszcza jeśli to prawda, co mi o zamiarach pańskich mówiono.
Wiszar. Mianowicie.
Kreisler. Że pan chcesz dopuścić swych robotników do wspólności w zyskach.
Wiszar. Tylko?
Kreisler. To mało? Czy pan dobrze pomyślałeś, co się z tej fantazyi urodzi?
Wiszar. Nie przewidziałem tylko pańskiego, niedobrze obmyślanego pytania.
Kreisler. Niech ono pana nie obraża, bo usprawiedliwione długiem doświadczeniem. Pozwoli mi pan wytłomaczyć się?
Wiszar. Jeśli to panu ulgę sprawi — proszę.
Kreisler. Każda praca ludzka ma swoją duszę. Otóż duszą przemysłu jest interes, korzyść materyalna. Nikt nie daje jałmużny dla zarobku i nikt nie zakłada fabryki dla jałmużny.
Wiszar. Ale nikt też nie powinien jej zakładać dla wyzysku. I dusza przemysłu może być rzetelną.
Kreisler. Czem pan sprawiedliwość zważy lub zmierzy w tak rozległem przedsięwzięciu? Przypuśćmy, że obaj wtaczamy na górę jeden kamień — jak pan obliczysz, który z nas mocniej go popychał? Czemu pan dwu koniom, ciągnącym wóz, dajesz równo owsa i to nie tyle, ile one chcą, ale ile im wydzielisz? Tu rozstrzyga wyłącznie walka interesów — mojego z pańskim przy kamieniu, pańskiego z końskim — przy wozie. Jaką zaś pan możesz mieć korzyść w budowaniu fabryki, zrzekłszy się czystego dochodu na rzecz robotników? W najlepszym wypadku stracisz pan te zyski — co już będzie znaczną szkodą, ale w gorszym — wywołasz przeciw sobie łączną obronę wszystkich przemysłowców, których interesy narazisz. (Coraz bardziej podniesionym głosem). Wtedy musisz pan zginąć, bo interes jest wrażliwszy, niż honor, on obrażać się nie pozwoli, on krzywdy swojej nie daruje, on ją pomści, on jest nieustraszony i niemiłosierny.
Wiszar. Ależ nie przerażaj się pan sam własnemi słowami, bo dla mnie nie każde zwierzę jest groźnem, które mruczy i ogonem po bokach bije. I ten więc straszny interes pański będę miał odwagę podrażnić.
Kreisler. Zatem pan spełnisz swój zamiar?
Wiszar. O ile będę mógł i umiał.
Kreisler. Ha, skoro tego żądasz, staniemy przeciw sobie.
Wiszar. Jestem gotów.
Kreisler. Do widzenia. Czy to ostatnie pańskie słowo?
Wiszar. Dodam jeszcze tylko, że mój interes przestałby być moim, gdyby słuchał uwag pańskich, którym oddałem już całą cierpliwą grzeczność, jaką posiadałem.
Kreisler. Chociaż także mam papiernię, interes pański był po części moim, bo mój syn kocha pańską siostrę i właśnie został z nią w ogrodzie, ażeby jej to powiedzieć. Zgodziłem się na ten związek, ale teraz jestem mu przeciwny, skoro brat mojej przyszłej synowej sam się chce wysadzić w powietrze i pode mnie minę podłożyć.
Wiszar. Ponieważ zaszczytu, jaki na mnie miał spłynąć przez siostrę od panów Kreislerów, nie mogę być godzien, więc proszę go w porę cofnąć całą firmą — za ojca i syna.

Kreisler. Żegnam. Niech pan wolę swoją i moją raczy objawić sam Justynowi, którego głos w sąsiednim pokoju słyszę (wychodzi).

SCENA VI.
Wiszar, później Cecylia, Justyn i Regina.

Wiszar (sam). Boję się omyłki... Biedna Cecylia.
Cecylia (wbiegając). Braciszku drogi... co to? Jesteś smutnym, a ja dziś potrzebuję, ażebyś był wesołym. Pan Kreisler już poszedł?
Wiszar. Już. Czego chcesz, moje dziecko?
Cecylia. Może ja źle zrobiłam... Ale ty mi poradzisz... prawda?... Chociaż co mi poradzisz? Osądzisz tylko serce moje... Powiedz, że ono się nie łudzi, że w miłości pełnym kwiatem się rozwinie i w rozczarowaniu pączkiem nie zwiędnie; powiedz, że jego drgnienia szczęśliwą przyszłość mi wróżą. Ach, jak mnie raość[1] — boli!
Wiszar (całując ją). Czy ty go bardzo kochasz?
Cecylia. Skąd wiesz o tem?
Wiszar. Wiem. A on cię bardzo kocha?
Cecylia. Trwoga rozpuściła po mnie wszystkie swoje dreszcze, gdy sama siebie o to pytałam. On tak mówi, on tak patrzy, on tak prosi...
Regina (wchodząc z Justynem). Widzisz pan, uchwyciła się brata, jak krzyża przed pokuszeniem.
Wiszar. Będę ją bronił.
Justyn (podając mu rękę). Nie wyglądam na szatana. Ojciec mój odjechał?
Wiszar. Przed chwilą.
Justyn. Dziwi mnie; miał do pana interes, ale i wspólną ze mną prośbę o rękę siostry pańskiej.
Wiszar. On miał tylko interes.
Justyn. W takim razie mnie samemu racz pan odpowiedzieć, czy pozwolisz, ażebyśmy z panną Cecylią się kochali?
Wiszar. Z mojej strony nie zachodzi żadna przeszkoda.
Justyn. I ażebyśmy się pobrali?
Wiszar. Również, jednak — to nastąpić nie może.
Justyn. Nie może?
Cecylia. Aureli!
Regina. Czemu?
Wiszar (do Justyna). Jak pan zapewnie słyszałeś, zakładam fabrykę, której robotnicy, prócz płacy, będą mieli współudział w zyskach. Otóż ojciec pański, widząc w tem moją zgubę i niebezpieczeństwo dla innych przemysłowców a między nimi i dla siebie, zażądał ode mnie wyrzeczenia się tej myśli; gdy zaś ustąpić nie chciałem, oświadczył mi, że małżeństwo pańskie z Cecylią jest niemożliwem.
Regina. A!
Justyn. Ta sprawa ma spaść między nas mieczem? Od kieszeni do serca jest tak daleko, że nawet prawo ojcowskie skrócić tej odległości nie zdoła.
Regina. Masz pan sposobność tego dowieść.
Justyn. Darujcie państwo, że natychmiast odejdę i z ojcem się porozumię. Jestem pewien, że nieopatrznych wyrazów już żałuje. (do Cecylii) Pani moja, nie cierp przez ten krótki czas, zanim wrócę (wychodzi).
Regina. Największem morzem ziemi jest ocean mętnego samolubstwa, z którego współczucie wynurza się tylko drobnemi wysepkami. Zacznij tkać cokolwiek z czystej przędzy serca, świat ci zaraz tę osnowę potnie i potarga lub wplecie w nią swoje brudne nici. Albo pij krew ludzką, albo truciznę! Przez najpiękniejsze i najstaranniej wypielęgnowane kwiaty twego życia przejdzie obładowany egoizmem osieł i zdepcze je, przejdzie wieprz łakomy i zryje. I to są ludzie, którzy nie oddalili się jeszcze od zwierząt na długość kroku uczciwego człowieka! (do Cecylii) Nie rozpaczaj jeszcze, niewinny aniele, dopóki on cię nie zawiedzie... Wtedy powiedz sobie, że nie Justyn cię kochał, ale nieszczęście.
Cecylia. Tylko nieszczęście... I co ja winnam losowi, że mnie uczynił magnesem złego? Najlepszy ojciec musiał się przede mną ukrywać, a gdy go znalazłam i poznałam, musiał uciec; nędznik chciał mnie ukraść i zbrukać, chociaż na mojej duszy mniej było plam, niż kurzu na lilii wodnej; uczciwy człowiek, którego pokochałam, chciał mnie poślubić, zakazują mu. A może się jeszcze dowiem, że on mnie nie kochał, tylko... rachował? Ach, co za piekielna moc upodobała sobie łzy moje! (płacze) Przepraszam was za te jęki... Nie patrzcie na mnie — wyglądam jak łodyga kartoflana, wyrosła w piwnicy i daremnie wspinająca się ku okienku, ażeby ujrzeć światło, marna, nędzna żebraczka, błagająca o promyk szczęścia... Nie patrzcie na nią... Smutki obsiadają mnie, jak chrabąszcze młodą latorośl, z której ogryzają wiosenne liście... Biedna jestem i wstrętna (wybiega).


SCENA VII.
Wiszar i Regina.

Wiszar. Więc Justyn może się cofnąć, a Cecylia może paść ofiarą tego rozdziału, jeśli ja w urządzeniu fabryki nie skrzywdzę robotników? Potworna logika życia! Według niej koniecznie musi ktoś cierpieć — dlaczego musi? Zdawałoby się, że zdrowy rozsądek i czyste sumienie mają w cywilizowanym świecie utarte drogi, a one co krok wpadają na jakieś kręte manowce i trzęsawiska. Kochana Regino, uciekajmy stąd! Ja się zbłąkam, zginę w tej puszczy, zarosłej gęstemi szachrajstwami.
Regina. Trzeba ją przerąbywać, karczować...
Wiszar. To praca nad siły ludzkie.
Regina. O, mój rycerzu, jeszcze nie rozpocząłeś walki, a już komenderujesz do odwrotu. Za wcześnie! Nie zniechęcaj się: tu, w Europie, jest źle, u nas w kraju bardzo źle, ale tu jedynie można staczać i wygrywać wielkie bitwy. Tęsknisz do Afryki, do ludzi pierwonych[2], prostych... Może śród nich spokojniej, wygodniej, nawet uczciwiej... ale tam życie, w stałem kole zamknięte, promienia swego już nie wydłuża, tam rozwój nie biegnie w dal nieskończoną, tam świat wyrównanych uczuć i myśli zastygł i znieruchomiał. Tu ścierają się potęgi przeciwieństw i olbrzymy sił wrogich, tu mądrość i głupota, cnota i niegodziwość, poświęcenie i samolubstwo mają wielką miarę; tu więc nietylko walka odbywa się wspanialej, ale i jej rezultaty są donioślejsze. Tu żyć warto, tylko trzeba mieć ideę i w obronie jej nie wypuszczać miecza z ręki.
Wiszar. Regino, jak ty umiesz ciągle — myśleć...
Regina. Dziwne to, zwłaszcza w kobiecie, która jednocześnie bardzo kocha. Odziedziczyłam usposobienie ojca i prawdopodobnie, jak on przy końcu życia, rozpłynę się w uczuciu i umrę na serce. Tymczasem odwagi, drogi mężu!
Wiszar. Gdybym przynajmniej zdołał odwrócić cios od Cecylii! Ta gołąbka nie powinna ginąć ani dla siebie, ani dla mnie, ani dla ojca, którego rozpacz zagryzła.
Regina. Justyn jej jeszcze nie zawiódł.
Wiszar. A jeżeli ją porzuci?
Regina. W młodych sercach kobiecych zwykle rany od strzał miłości goją się szybko.
Wiszar. A jeżeli ta się nie zabliźni i Cecylia zapadnie w chorobę piersiową, której oznaki kilkakroć już groźnie wystąpiły?
Regina. Wtedy ty ustąpisz staremu Kreislerowi, który jest nicponiem i młodemu, który będzie kpem, niegodnym Cecylii? Powiedz mi szczerze, czy tego pragniesz?
Wiszar (po chwili milczenia). Nie, Regino, nie ustąpię. Było to ostatnie moje wahanie, które mi przebacz (całuje ją w rękę). Ale bądź dobrą, idź do niej, uspokój to nieszczęśliwe dziecko.
Służący. Hrabia Scibor.
Wiszar (do Reginy). Ja tego pana wcale nie znam.
Regina. Poznaj go — to wielki pan, przewodniczący komisyi dobra społecznego, prezes sądu przysięgłych opinii publicznej, minister moralności i tak dalej. Osoba bardzo dostojna (odchodzi).
Wiszar (do służącego). Proś.


SCENA VIII.
Wiszar i Hr. Scibor.

Hr. Scibor. Jestem Scibor, właściciel fabryki papieru liczący w przyjściu tu na wielką pańską pobłażliwość.
Wiszar. Do czego moja pobłażliwość może być panu potrzebną?
Hr. Scibor. Miałbyś pan najsłuszniejsze prawo poczytać mi za zuchwałość, że całkiem mu nieznany, a nawet ze swego stanowiska społecznego niemiły, poważam się przyjść ze śmiałym celem sprawy, którą pan uważasz za własną, a ja za publiczną, mianowicie sprawy ustroju fabryki pańskiej. Słyszałem, a przed chwilą Kreisler mnie w tem upewnił, że fabryka ta ma być urządzona w sposób niezwykły, stanowić rodzaj spółki z robotnikami, którzy do niej nie wniosą żadnego kapitału...
Wiszar. Kapitał pracy.
Hr. Scibor. Podwójnie procentujący: w zapłacie poręczonej i w zysku prawdopodobnym, uwolnionym od niebezpieczeństw ryzyka. Nadzwyczajnie wygodne i korzystne przedsiębiorstwo dla robotnika, ale nie dla pana.
Wiszar. Pogodziłem się z tą moją niewygodą i niekorzyścią.
Hr. Scibor. Przepraszam, że potrąciłem osobistą stronę kwestyi, ale może staremu, doświadczonemu, ze stosunkami przemysłowymi obeznanemu, pan, człowiek młody i niedawno do Europy przybyły, wybaczysz jeszcze kilka uwag. Czy nie nadużyję cierpliwości pańskiej?
Wiszar. Słucham chętnie.
Hr. Scibor. Pragniesz pan działać — i to działać nietylko dla zadowolenia własnego, ale dla dobra gromadki ludzi biednych i kraju. Zgodzisz się pan, że usiłowania te osiągną pożądany skutek wtedy jedynie, jeśli pan uwzględnisz niezbędne konieczności warunków swojego przedsięwzięcia. Otóż według mnie warunki owe są tej natury, że pan w nich zniszczysz się materyalnie, nie uszczęśliwisz robotników i mimowoli oddasz złą przysługę krajowi.
Wiszar. Aż tyle win popełnię!
Hr. Scibor. Niewątpliwie. Gdybym dowodził zasadności praw arystokracyi do panowania nad ludem, popadłbym u pana w podejrzenie, że bronię niesprawiedliwych przywilejów mojej kasty. Nie jako hrabia, ale jako człowiek ukształcony i przemysłowiec, mam to głębokie przekonanie, że nasz lud — rolny czy fabryczny — potrzebuje opieki i przewodnictwa warstw oświeconych, że pozostawiony samemu sobie marnieje, że obsypany nagle niezasłużonemi dobrodziejstwami w swych uczuciach i popędach rozbestwia się.
Wiszar. Ja moich robotników nie będę karmił spadłą z nieba manną, tylko oddam to, co im się słusznie należy.
Hr. Scibor. Właśnie, że w naszej organizacyi ekonomicznej zyski fabryki im się nie należą.
Wiszar. Organizacya ekonomiczna — to nie kodeks wieczny, nie zakon święty — każdy ją pojmuje według swojego rozumu, interesu i sumienia.
Hr. Scibor. Przekonasz się pan kiedyś, że to kodeks praktyczny i zakon mądry. Wspomiałem o kraju. Chociaż pan jesteś świeżym jego obywatelem, nie wątpię, że życzysz mu dobrze. Pomyśl zaś, że czyn pański nie zawrze się w garści ludzi twej fabryki, lecz oddziała na zastępy robocze innych, że w nich wywoła wrzenie, zamieszki, starcia, że zapali ruch socyalistyczny.
Wiszar. Przeciwnie, przykład mój, gdyby znalazł naśladowców, odebrałby temu ruchowi energię. I ja sądzę, że warchołom, rozdmuchującym namiętności dla wzniecania groźnych pożarów, rozmaitym anarchistom, latającym wśród mas ciemnych z zapalonemi pochodniami, bezmyślnym burzycielom gmachu społecznego, jednostkom wściekłym lub szalonym trzeba odebrać wpływ; ale odebrać go można tylko przez rzetelny stosunek kapitału do pracy, przez zastąpienie w rachunkach z ludem roboczym samolubstwa uczciwością. Tego tylko pragnę dokonać — i żadnych burzycielskich zamiarów nie mam. Że zaś mój niewinny plan komuś spekulacyę poderwie — nad tem ani ja ubolewać, ani kraj płakać nie będzie.
Hr. Scibor. Widzę, żeśmy ludzie odmiennych światów i odmiennych poglądów. Daruj mi pan więc natręctwo i uwierz, że zarówno w tej chwili, jak i później, kiedy się może zetrzemy, nie będę ograniczonym sobkiem, lecz obywatelem, mającym na widoku dobro społeczne.
Wiszar. Łatwo nam będzie wzajem się szanować.
Hr. Scibor. Nie miej pan zbyt miękkiego serca, bo ci je rozbiorą, rozkradną, a kto chce niem obdarzyć wiele ludzi, musi je uczynić twardem, ażeby się tylko po kruszynie odłamywać dało. Wtedy pan nie strwonisz się dla małej, lecz obdzielisz wielką gromadę. Pamiętaj przestrogę Scibora, który dużo przeżył i przemyślał. Żegnam pana z żalem, żem cię nie nawrócił.
Wiszar. I ja z przykrością, żem pana przekonać nie zdołał.
Hr. Scibor. Za stary jestem na przeróbkę, za stary (wychodzi).


SCENA IX.
Wiszar, później Regina.

Wiszar (sam). Głowa mię boli od tych okładów rozsądku...
Regina (wchodzi). Sam jesteś? Czuliśmy w powietrzu woń gnijącego charakteru... Pan Justyn napisał do mnie list bardzo ciekawy.
Wiszar. Cóż mówi?
Regina. Że miłość jest bardzo smaczną i słodką, ale trzeba ją spożywać rozsmarowaną jak miód na chlebie, inaczej mdli... Słuchaj: »Nie do panny Cecylii, która w rozdrażnieniu nadałaby błędne moim słowom znaczenie, i nie do pana Wiszara, który mógłby mnie osądzić za surowo, ale zwracam się do pani, która szlachetnym instynktem kobiecym odgadnie szczerość i uzna słuszność mojego wyznania. Ojciec, posiadając kilka fabryk, a między niemi papiernię, przeceniając niebezpieczeństwo dla siebie z przedsięwzięcia męża pani — sprzeciwia się stanowczo naszemu związkowi i wrazie oporu grozi mi wydziedziczeniem. Przypuszczam wszakże, iż to gniew chwilowy, który przeminie, zwłaszcza gdy i pan Wiszar — jak mniemam — pod naciskiem doświadczenia zmieni swój projekt. Aż do tej pory muszę mu uledz i przekornością nie rozdrażniać. Przypuszczam, że pani podziela moją taktykę, a na dowód raczy mnie upoważnić, ażebym przyszedł i ustnie przysiągł, że nie przestanę ani na chwilę kochać panny Cecylii i z tęsknotą marzyć o tak upragnionem z nią małżeństwie.« A więc od serca do kieszeni niedaleko... Co mu mam odpowiedzieć?
Wiszar. Dotąd ty mnie radziłaś, nie żądaj, ażebym w najtrudniejszym wypadku ja tobie radził. Zapytaj swojego sumienia, a wreszcie Cecylii.
Regina. Naprzód sumienie (siada, pisze i czyta). Odpisałam tyle: »Powierzyłeś mi pan obronę swego postępku przed mężem i jego siostrą. Nie będąc adwokatem zawodowym, tylko kobietą prawą, mogłabym jedynie podjąć się orędownictwa w sprawie czystej, pańskiej więc przyjąć nie mogę.« To ode mnie. Cecylia niech go osądzi, jak zechce.
Wiszar. Ona jest nieporadnem i zbolałem dzieckiem, sama niczego nie postanowi, a po takim liście stanowczo do Justyna się zrazi.
Regina Więc mam listu tego nie posyłać?
Wiszar. Czy Cecylia uspokoiła się?
Regina. Płacze... Aureli, ty chcesz ją ratować, ustąpić Kreislerom, nie taj przede mną!... (wchodzi Morski)


SCENA X.
Ciż i Morski.

Morski. Układ z robotnikami skończyłem.
Wiszar. Jak?
Morski. Według pańskiego życzenia.
Wiszar. Jestem panu bardzo wdzięczny.
Regina (rzucając mu się na szyję). A ja tobie mój najdroższy. Aureli, to drugi nasz ślub.
Wiszar. Dzień ten oblókł mi się w jasność (dzwoni—wchodzi służący. Aureli biorąc list z rąk Reginy). Odnieść do pana Justyna Kreislera ten list — zaraz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — radość.
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — pierwotnych.