Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Morski. Aż tyle łaski! Nie spodziewałem się. Tymczasem, mój Okwicie, dopóki zając w lesie i szybko biega, nie możemy rozprawiać, kto i co z niego jeść będzie. Naprzód musi stanąć całkiem do ruchu gotowa fabryka...
Okwit. Za tydzień będzie skończona.
Morski. Więc za tydzień pomyślimy o podarkach dla pilnych robotników.
Okwit. O podarkach? Co pan dyrektor mówi? My sobie rozumujemy...
Morski. Ach, to całe nieszczęście, że rozumujecie — i to głupio.
Okwit. Sobie, proszę pana, sobie. Otóż my sądzimy, że płaca dzienna będzie tylko zaliczką na rachunek zarobku, który się dopełni po każdym roku z obliczenia i rozdziału zysków.
Morski. To dla powodzenia fabryki zbyt mądre.
Okwit. Rozum, za pozwoleniem pańskiem, nie szkodzi nawet przy wyrabianiu papieru.
Morski. Rozum, jak szparag, gdy zbyt przerośnie, nic nie wart.
Okwit. Owszem, i wtedy na nasienie zdatny.
Morski. To też zamiast być robotnikiem, zostań nauczycielem i siej go w szkole. Jeżeli twoi towarzysze mają podobnie dużą gębę dla cudzej kieszeni — nie zgodzimy się. Dziś mówić możemy tylko o warunkach zwykłego najmu. Przystajecie?
Okwit. Przepraszam pana dyrektora, ale jeszcze raz