Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powtórzę, co pan Wiszar obiecywał: wynagrodzenie dzienne będzie zadatkiem należności, którą po zamknięciu rachunków rocznych uzupełnimy z czystego dochodu. Więc chcielibyśmy usłyszeć: według jakich prawideł będą nasze korzyści oznaczane?
Morski. Spytajcie pana Wiszara, ja nie wiem.
Okwit. Czemu pan biednemu ludowi szczęście chce okroić? Ach, zawsze mu ktoś biedę z zanadrza wyjmie: nie właściciel fabryki, to dyrektor, kasyer, majster. (Po chwili). Dola nasza bodzie pana. A przecież my nie włożymy łyżek do pańskiego talerza, nie odjemy strawy. Niech pan będzie za nami, kiedy pan Wiszar ma dobrą wolę.
Morski. Ale ja dotąd wcale nie wiem, jaką pan Wiszar ma wolę; o tem tylko jestem przekonany, że jeśli wam zupełnie dogodzi, dyabli akcye fabryki rozkupią. Krótko mówiąc — runie.
Okwit. My podeprzemy.
Morski. Ho, ho, ho — pajęcze liny podtrzymają okręt w burzy. Szkoda zdzierać język takiem gadaniem. Poprostu jesteście śmieszni. I ja wam dobrze życzę, ale na długo, wy zaś sobie — na krótko. Zawierzcie mojemu doświadczeniu.
Okwit. I ja nie od wczoraj na świat patrzę, a musiała tam się w głowę moją kruszyna rozumu zaprószyć, kiedy towarzysze wybierają mnie zawsze na swego przedstawiciela i obrońcę.
Morski. Bo więcej od nich gadasz. Znam dobrze i nie