Przejdź do zawartości

Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tężel odebrał następującą kartkę:

»Palermo, 3 sierpnia 1894 r.

List Twój mnie doszedł. Domyślam się, że adres mój musiał Przerwicowi ktoś z Polaków stąd posłać. Nie pytasz mię o nic. Widzisz, żyję. Zatem nie kochałem jej, bo gdybym kochał, nie żyłbym. Ludzie, którzy naprawdę kochają, nie żyją po śmierci tych, których kochali. A przecież Marya dla mnie umarła.
Żyję, jestem, będę żył. Przerwic miał racyę: nie chciałem żyć, a nie chcę umrzeć. Więc żyję, żyć będę. Słońce na mnie świeci tak, jak i na wszystkich innych — dlaczego nie mam żyć? Ciepło mi jest i widno. Jeśli chcesz, to pisuj.

Twój
Roman Rdzawicz«.


»Palermo, 18 sierpnia 1894 r.

Drugą Twoją kartkę odebrałem. Żyję. Przerwic miał racyę«.

»Neapol, 27 sierpnia 1894 r.

Mój drogi! Nie kochałem jej. Gdybym był kochał, nie żyłbym. Ona musiała mieć słuszność — musieliśmy się łudzić. Ale jeżeli nie kochałem, dlaczego mi tak jest?
Mam ciągle uczucie, że mam przed sobą przepaść. Wydaje mi się, jakbym miał poza sobą jakiś las, jakiś bór straszny, ciemny, nieprzejrzany, w który się patrzeć boję, aby mi się oczy w nim nie obłąkały.
Co ja przeszedłem.
Wyleciałem od Was, jak waryat. Nie wiem nawet, gdziem był. Jechałem i jechałem. Byle dalej, byle dalej... I po co? Nie zostawia się myśli po budkach dróżniczych.
Nie mogę więcej pisać«.

»Sorrento, 8 września 1894.

Dziwnie tu jest cicho. Nie mogłem już wytrzymać w Neapolu.
W tej chwili siedzę przed otwartem oknem i patrzę. Niebo jest bardzo ciemne, a na niem pełno gwiazd. Góry mi się majaczą. Cicho jest i powietrze pachnie.
Pusto zupełnie. Wszyscy śpią. Chodziłem długo koło hotelu.
O tej porze gdzieś w ogrodzie kłężyckim, czy gdziekolwiek indziej, mogłem był tak samo chodzić z nią, z Maryą, z moją Maryą...
Nazywam ją moją, choć już wiem, że nią nie jest i nigdy nie będzie. Długo, długo nie mogłem w to uwierzyć, nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Pomyśl, przez tyle miesięcy ja mogłem o niej mówić: moja... Ja dopiero teraz wiem, co to jest stracić kobietę, czuć ją swoją, należną do siebie... I stracić... Wiesz — myśl, co chcesz, mimo, że Marya odtrąciła mnie w taki sposób, że człowiek naprawdę dumny byłby tego nigdy nie uczynił — ja pisałem do niej.
Napisałem jej, że mnie ma u nóg swoich, że jestem gotów na wszystko dla niej, że jeśli jej rodzinie wadzi mój artyzm, przysięgam, że więcej dłuta do ręki nie wezmę; że jeśli chodzi o to, że nie mam majątku, do fabryki pójdę za robotnika, a zrobię majątek... Czego ja nie napisałem! List zwróciła mi jej ciotka, odpisując, że Marya jest chora, i ona, nie znając mego pisma, otwarła list, za co przeprasza i prosi, upoważniona do tego przez Maryę, abym więcej nie pisywał, gdyż listy nie będą wcale otwierane. Od siebie zaś dziękuje mi naprzód za zastosowanie się do tego życzenia.
Myślałem, że oszaleję!
Czy ty możesz to odczuć, co ja odczułem! Marya, moja najdroższa, moja jedyna na świecie Marya, ta kobieta, która mi mało tysiąc razy powiedziała: jestem twoją, jest chora i ja nie mogę nawet wiedzieć, co jej jest?! Z dnia na dzień utracić prawo do wiedzenia o tem, co ktoś, kto był moją własnością i którego własnością ja się czułem: robi, co się z nim dzieje? Pierwszy lepszy obcy człowiek, pierwszy lepszy z tych jej salonowych adoratorów mógł się dowiedzieć o jej zdrowiu, a ja, ja, co jej ręce i nogi całowałem, ja, cobym za nią krew serdeczną dał i świat dał cały, ja nie mogłem nawet spytać, jak jej jest?!... I pomyśleć, że pierwszy lepszy obcy człowiek, o którym ona nigdy nie myśli i nigdy myśleć nie będzie, może z nią rozmawiać, może jej kwiaty dać, może ją w tańcu wpół objąć — a ja nie, a ja nie!... Piekło jest we mnie i śmierć, gdy o tem myślę; zdaje mi się, że mi się załamuje mózg i że mi coś w nim pęka i w dół opada.
I ta obca, zimna, twarda ręka, która się między nas wsunęła! Z dnia na dzień, z godziny na godzinę, już ma prawo ktoś wchodzić między nas, już krewni bliżsi jej są na nowo, niż ja, ja, com był jej narzeczonym i miał być jej mężem... I to ona, ona sama daje to prawo!...
Teraz jest u was jeszcze ciepło. Ona tam konno, jeśli jest już zdrowa, jeździ na wsi lub w Warszawie na wyścigach w loży siedzi. Widzę ją i ten tłum, co ją otacza. Cóż ci ludzie mają za prawo do niej wobec mnie, wobec mnie, któremu ona dobrowolnie przysięgła, że mnie nie opuści nigdy aż do śmierci, jak ja jej przysiągłem?! I mnie, mnie teraz, gdybym tam był, nie byłoby wolno zbliżyć się do niej! Gdybym się ukłonił, możeby się nie odkłoniła — mnie, który mogłem jej ręce brać i na szyi sobie zaplatać i który mogłem jej główkę na piersi sobie opierać i czuć ją moją, moją, całą moją, całą tylko do mnie należną... Widzę ją, jak się uśmiecha, jak rozmawia, jak czaruje ludzi... Czy ona myśli jeszcze kiedy o mnie? Nie, nie może nie myśleć. Takiej przeszłości, takich chwil się nie zapomina... Księżyc wychodzi nad góry i jest tak cicho, tak cicho... Gdybym tu z nią był! Chodzilibyśmy po tem wybrzeżu, ona mi na ramieniu oparta, w półbym ją objął i za rękę trzymał. Chodzilibyśmy i nie mówili nic. Sercaby nam biły tylko i mówiły z sobą. Wszakże tak mogło być...
Czuję ją tu przy sobie... Włosy mi jej pachną. Widzę jej oczy, te cudne ciemno­‑szafirowe oczy o blasku złocistym. Słyszę jej głos. I pomyśleć, że nigdy, nigdy ona nie będzie moją, nigdy, nigdy, nigdy...
I żyć?...«

»Capri, 19 września 1894 r.

Czy ty pamiętasz ten sonet Przerwica:

Wszystko więc przeszło, wszystko przeminęło
I nigdy, nigdy, nigdy nie powstanie...
Wszystko w grobowe runęło otchłanie,
Na wieki wieków, na wieczność runęło...

Milczące, ciche, straszne śmierci dzieło...
Niczemże szczęście? Niczemże kochanie?
Niczem ból?... Niczem!... W głuchym oceanie
Ileż okrętów bez śladu zginęło!


Trzy siostry były, trzy siostry, jak Psyche
Przeczyste, jasne, trwożliwe i ciche:
Wiara, Nadzieja, Miłość — ich imiona.

Z tych dwie umarły, a trzecia nad niemi
W niemej boleści, z rękom a zwisłemi,
Miłość, stanęła, jak słup odrętwiona...

Wiesz, kiedy ten sonet był napisany? Chodząc nad morzem, długo go sobie powtarzałem wczoraj w myśli i półgłosem.
To jednak są ogromne dane być poetą. Przerwic wydał swój cykl »Umarłej« i tymi sonetami ożywił swoją umarłą. A cóż ja mogę zrobić? Jakże jej wypowiem mój ból, mój żal, moją rozpacz i moją miłość i moją śmierć bez niej — kamieniem?..«

»Rzym, 30 września.

Uciekłem z Capri. Błąkam się tu po Watykanie i Kapitolu. Jezus Marya, co za marmury! Ale patrzę na nie, jak błędny.
Wszedłem tu kiedyś do jakiegoś kościoła; nie wiem, jak się nazywa. Był zmrok. Tylko przed Chrystusem na krzyżu w bocznej nawie paliła się lampa. Doznałem dziwnego uczucia — coś mi poprostu zmieniło serce w łzę. Wydało mi się, że ten kościół ciosowy w niebo gdzieś rośnie i że to jakby moja dusza go stawia i wznosi, wznosi coraz wyżej, w otchłań wysokości. Miałem wrażenie, że się te ściany walą nademną gdzieś z pod nieba, z pod firmamentu w dół.
Stałem tam naprzeciw Chrystusa na krzyżu i myślałem, że mi serce pęknie, że w tym kościele trupem padnę.
Ludzie śpiewali jakąś pieśń nabożną. Był to niewielki chór przed jednym z ołtarzów. Chór ten szedł w strop kościoła, w falującą tam woń kadzidła, w dym i ciemność. Było w tym śpiewie tyle prośby, tyle wiary i tyle nadziei... Ja tylko jeden, osobno, na boku, o jakiś zimny, marmurowy filar oparty, bez żadnej wiary, bez żadnej nadziei, nie miałem o co prosić... To jedno, o cobym prosił, tego żaden Bóg nie spełni. Wszystko na ziemi i niebie zasłoniła mi jedna kobieta. Aż w końcu, kiedy poczęto śpiewać jakąś pieśń, podobną do naszego »Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny« i wszyscy uklękli, ukląkłem i ja, a raczej upadłem na kolana, nie z pokory, nie z czci, ale żem już ciężaru bólu utrzymać na sobie nie mógł, że mi się zdawało, że jeżeli się pod nim nie ugnę, to on mię złamie i zgniecie. Głowa pochylała mi się coraz bardziej, bardziej, aż na jakiś próg kamienny upadłem czołem — a ten kościół olbrzymi ciosowy walił się ponademną z pod nieba, ze swoim mrokiem, głuszą, dymem kadzideł, śpiewem i Chrystusem rozpiętym na krzyżu, który milczał nademną, jak noc...«

»Rzym, 5 października.

Nie wytrwam, w łeb sobie strzelę. Co ja cierpię, jak ja się męczę, nie może nikt sobie wyobrazić. Myślałem, że zwaryuję dzisiejszej nocy — i czemużem nie zwaryował?!
Wszedłem wczoraj do sklepu po cygara. Czułem się wogóle bardzo zmęczony i dosyć spokojny. Nieszczęście chciało, żem spojrzał na ścianę. Wisiało tam ogłoszenie jakiejś kawy, którą w filiżance podawała dziewczyna. Różowa była, miała ciemno­‑szafirowe oczy i blond włosy, pełne piersi i pełne biodra w przegięciu, z głową nieco w tył odwróconą. Wzdrygnąłem się, jakby mię ktoś w serce pchnął — ta malowana dziewczyna z anonsu tak mi ruchem przypomniała wszystko... Ileż razy Marya tak stanąwszy w chodzie, przechylała w tył główkę ku mnie, gdym do niej się ozwał i odwracała się nieco! Stała tak i słuchała, oprawna w swoje przepyszne biodra. Lubiła mnie tak słuchać, a gdym mówić przestawał, powtarzała: mów jeszcze...
Czy ty wiesz, co to jest mieć swoją kobietę? Jak się jej jest ot wprost wdzięcznym za to, że jest, że się urodziła. Wszędzie, zawsze robisz jej przy sobie miejsce, nie możesz sobie siebie bez niej pomyśleć. Rano widzisz obok siebie jej różową twarzyczkę, z półotwartemi usteczkami, z zamkniętemi oczętami, z czemś dziecinnem i kociem i anielskiem w sennym wyrazie. Wzięłoby się ją w ręce, na obu policzkach położyło dłonie, podniosło trochę główkę i przygniotło lekko twarz, żeby się usta wysunęły nieco, jakby się kielich kwiatu ku tobie rozchylał... W takiej chwili kobieta musi się stawać czem upragnionem do śmierci, a zarazem takiem świętem, taką łaską, zesłaną ci z nieba, takiem bogactwem nadziemskiem, takim darem Bożym niezmiernym... Oto jej potem nóżki w ręce bierzesz i całujesz i duszę byś swoją w te nóżki wtopił przez usta i oddałbyś tym nóżkom, tym dwom małym białoróżanym stopkom i tym paluszkom drobnym życie swoje, wszystko, coś miał i mieć możesz...
I ja to wszystko, wszystko mieć mogłem, byłem tak blizki tego... Ach, mój drogi, kula w łeb, czy to nie najlepszy koniec tej męki?...
Przerwałem list. Jest teraz wieczór. Cicho się robi. O takiej porze raz chodziliśmy po ogrodzie. Oparła mi głowę na ramieniu i nic nie mówiła. A potem powiedziała mi to, co mi nieraz potem powtórzyła: lękam się tylko o twoje szczęście; bylebyś ty był szczęśliwy będę szczęśliwa... Ja tego dnia rano pytałem jej się, czy się nie boi życia ze mną, czy nie lęka się, że może zrozumieć, iż mogłaby z kimś innym...«

»Wenecya, 15 października.

Jak ja tęsknię, jak ja straszliwie tęsknię! Całymi dniami pływam w gondoli i zdaje mi się, że życie ucieka ze mnie za każdym jej ruchem. Gondolierowie zauważyli, że mi coś jest: wożą mnie, nie mówiąc do mnie nic, nic nie objaśniając. Cicho, w nocy, płynę nieraz po tem cmentarnem mieście, w tej głuchej pustyni murów, a wewnątrz mi coś wyje, coś tarza się z bólu. Godzina za godziną mija, płyniemy tak milczący, zdaje mi się, że on trupa mego wiezie, ten gondolier, że ciało moje umarło, a dusza odejść nie może od ziemi i kona z rozpaczy i nie może umrzeć, ani wrócić do ciała, aby żyć...
Nie zwiedzam nic, nie obchodzi mię nic. Błąkam się po mieście całymi dniami. Pojadę stąd, ale jeszcze nie wiem dokąd. Gdybym nie był podłym tchórzem wiedziałbym dokąd iść. A jednak jedna dziewczyna przepowiedziała mi, że nie umrę normalną śmiercią. Umarła sama i nie przekonała się. Dziwna jest melancholia w jej pamięci dla mnie przez tę jej wróżbę i przez tę śmierć, nim się wróżba spełniła. Prawda, jaką wszystko, co umrze, ma w sobie spokojną melancholię, jaki cichy smutek jest w rzeczach umarłych? Ciekawym, czy Tobie przychodzą kiedy podobne myśli? Ja nieraz, zamknąwszy oczy, czytam moje własne klepsydry:

Roman Rdzawicz,
artysta rzeźbiarz,
urodzony w 1868 roku — um...«


»Wenecya, 26 października.

Byłem dziś na Lido. Jedzie się małym statkiem, zwanym vaporetto, z Riva degli Schiavoni, koło dwudziestu minut może. Na Lido masz pierwsze konie w Wenecyi, pola orne i jakieś plantacye. Poszedłem nad morze na brzeg i położyłem się na piasku. Za sobą miałem zielony wał, trawą porosły, za nim aleję drzewną; przed sobą morze i na niem daleko okręty. Morze szumiało, szło i szło pod brzeg. Zapatrzyłem się w to niebo włoskie, zasłuchałem w ten szum i doznałem dziwnego wrażenia, jakiegom nigdy przedtem nie doznawał. Piszę ci o niem dlatego właśnie. Oto wydało mi się, że może wszystko to, com przeżył, to jest sen, jakieś fantastyczne marzenie. Naprzód zaczęło mi się wydawać, że snem jest to, com przeszedł z Maryą; potem powoli wszystko, całe moje życie. Kto wie — myślałem — czy ja byłem kiedykolwiek gdzieindziej, czy ja nie jestem tutejszy, czy ja nie mieszkam tu zawsze? takem się wtopił, wsiąkł w to morze i niebo, żem się o to prawie mógł pytać. Wszystko zatem jest nieprawdą, wstanę, otrząsnę się z tego, co mi się tu na tym piasku marzyło, jak ze snu, i zacznę żyć po dawnemu, tem życiem, któregom na chwilę zapomniał, a które mi się znów po fantasmagoryach wyobraźni wraca. Ale potem już i to wrażenie straciłem; poczęło mi się wydawać, że ja może jestem wprost jakąś częścią tego pejzażu, może drzewem, czy kamieniem, któremu się śniło, że się urodził w Topieli, stracił ojca i matkę, wziął trzy konkursy, był w Monachium, łajdaczył się, nakoniec był narzeczonym... Dziwna myśl, prawda?
Był narzeczonym... Nie jestem już nim. Nie mam już narzeczonej. Jak ja sobie przypomnę, że ona mówiła mi: mój narzeczony — i o mnie mówiła: mój narzeczony; że budziła się z tą myślą i zasypiała z nią, bo tak było, wiem, że tak było, cokolwiek jest dzisiaj... Jak sobie to pomyślę — ach, Tężel, Tężel, nie mam już sił...
Jej musi mnie braknąć, nie może być inaczej. Musi i jej być pusto; tyle czasu mogła myśleć o kimś tak, jak się myśli o swoim narzeczonym. Przecież byłem nim z jej wolą, może więcej przez nią, niż przez siebie. Musiała się przyzwyczaić do tej myśli, tak jak ja się przyzwyczaiłem, musi mnie szukać w myśli, jak ja jej szukam. Prawda, zapominam, że ja ją kocham, a ona mnie nie...
Wiesz Ty, co to jest tęsknota? Kiedym tam nad morzem leżał, a już przestał marzyć jak dziecko i oprzytomniał: myślałem, że mi piersi pękną. Cóż jest, cóż się stało?! Czemuż jestem tu w jakiemś zupełnie obcem mi miejscu, nad morzem? U nas niema morza, niema tych wierzb srebrzystych, ani tych kwiatów — dlaczegoż ja tu jestem, po co? Czemu nie jestem w kraju razem z wami wszystkimi, razem z Maryą? Czemu jestem tu sam jeden pośród obcych, gdzie nikogo nie znam, gdzie nikt mnie nie zna? Dlaczego nie wiem, co Marya w tej chwili robi, gdzie jest? Dlaczego rzuciłem moją pracownię, moją robotę? Dlaczego włóczę się po tym cudzym świecie, bez celu, bez potrzeby? Co to jest, co się stało?
Tężel, ja się muszę skarżyć. Patrz na mnie, jak na dziecko, jednak będę się skarżył. Nadto mię boli. Mój ból jest jak sztylet sztuczny, który się rozszerza w ranie. Ci ludzie, którzy koło mnie chodzą, patrzą na mnie obojętnie; dlaczego ci przeklęci ludzie nie wiedzą, co we mnie jest! Powinni mi się rozstępować, powinni przy mnie mówić cicho, powinni mieć wszędzie i zawsze wzgląd dla mnie dlatego, że jestem nieszczęśliwy. A oni nie wiedzą nic, nic! Łażą, wrzeszczą, śmieją się, jakby w człowieku, który koło nich przechodzi, nie konało coś, jakbym nie niósł w sobie pomiędzy nich śmierci...

27-go.

Od rana samego jestem dziś jak z krzyża zdjęty. Łzy, wbrew woli mojej, rzucają mi się z oczu z taką siłą, jakby się nagle krater wulkanu otworzył i długo tłumioną lawę wyrzucał. Nie chcę żyć, nie mogę...
Coś dziwnego dzieje się we mnie. Ja już nie wiem prawie, kogo kochałem i kogom stracił — czuję tylko taką ogromną, szaloną potrzebę kochania. Ręce mi się wyciągają same, przy mojej piersi musi być coś, co się da owinąć ramionami, przycisnąć, spoić ze mną. Nagromadził się we mnie olbrzymi materyał miłości, nagle pozostałem z tą rozszalałą kochaniem duszą i rozszalałymi kochaniem zmysłami, sam — nie mam kogo kochać, nie mam komu mówić: kocham, kocham; nie mam czyich rąk do ust przyciskać, nie mam w czyje oczy patrzeć, czyjego głosu słuchać, czyjego oddechu chwytać i wciągać, w czyje usta się choć w myśli wgryzać. Zostałem tak, jak rozpędzony koń, któremu się nagle z pod nóg ziemia urwała i zawisł w locie nad otchłanią. Musi lecieć, a nie ma gdzie.
Z olbrzymiego mego uczucia ja nic nie wydaję: żal i tęsknota nie są kochaniem. Ja potrzebuję tarzać się w miłości, wklęsnąć w nią, wryć się w nią i przepaść w niej. Chcę kochać, chcę mówić o tem, chcę wylewać z siebie ten rozhukany ocean uczucia, inaczej pierś mi rozsadzi!
Była kiedy jaka Marya? Nie wiem i nie dbam o to. Wiem, żem się rozkochał, że każda we mnie kostka, każdy nerw, każda kropelka krwi jest kochaniem, że muszę ten nagromadzony olbrzymi materyał wydać z siebie, gdyż inaczej zabije mię, jak wrząca woda rozrywa zalutowane naczynie.
Wyciągają mi się ręce ku wszystkiemu, ku kobietom, które widzę z okna, ku niebu, ku drzewom w niedalekim mi ogrodzie, ku słońcu, ku blaskowi, ku morzu. Chciałbym objąć, objąć, objąć, cisnąć ku sobie, stapiać się z czemś innem w jedno. Czuję poprostu ból w ramionach od daremnego pragnienia, objęcia, jakiś dziwny ból na piersiach, na których niema nic, coby się w nie wgnieść chciało... Nie mogę już dłużej pisać, krew mi głowę rozsadza.
Biegałem przez kilka godzin, jak szalony, po mieście. Musiałem się wstrzymywać, aby się nie rzucić ku pierwszej lepszej kobiecie, nie paść jej do nóg i nie krzyczeć jej: kocham cię! kocham cię!
Porwałem wieczorem do gondoli jakąś Włoszkę, nie wiem nawet dobrze, jak wyglądała. Całowałem ją po końcach palców, po nogach, po bucikach, myślałem, że ją spalę oddechem, zduszę, że się z nią zmieszam w jakąś jedną płonącą masę, jak dwa metale stopione w ogniu. Szeptałem jej: amo! amo! jakby ta spotkana dziewczyna była moją kochanką, lub młodą żoną. Z początku uśmiechała się, a potem i ona zaczęła ulegać i drżeć.
A teraz ogarnia mię taki żal, głęboki, wielki, taki żal i siebie i Maryi. Wszakże to moje uczucie, ta moja potrzeba kochania, powinna była być naszą wspólną własnością. Ja powinienem ją potrzebować kochać, ona powinna czuć we mnie tę potrzebę. Czy ona może pojąć, co ona traci, ile traci?! A ja czyż nie powinienem był jej stóp tak całować, jej mówić: kocham cię, jej u nóg leżeć i zamieniać się cały w jedno wielkie, jak świat, pragnienie kochania...«

»Nicea, 8 listopada 1894 r.

Jestem tu od tygodnia. Złoto się tu toczy przez kobiety, a kobiety toczą się przez złoto. Wydaje mi się czasem, że dukaty przybierają okrągłe kształty kobiet, a kobiety złotą barwę dukatów. Gram — dotąd wygrywam, ale bardzo niewiele.
Topię się w morzu i w wirze szalonego życia, jakie się tu prowadzi. Ha! Niech to wszystko piorun trzaśnie! Mamże konać przed śmiercią dlatego, że mnie jedna panna porzuciła? Dość już tej męki! Wypaliło się we mnie wszystko, zamieniło w popiół i proch. Pisałem ci listy. Listy moje nie były nawet odbiciem tego, co się działo we mnie. Dusza mi się zamieniła w jałowy step, w step po pożarze. Nie odżyję już, wiem o tem, ale już i nie mam na to sił, aby cierpieć. Albo sobie w łeb palnąć, albo żyć!
Tak jest, żyć! Przed godziną może rozstałem się z przepyszną Włoszką, Emmą Loccatelli, potem grałem. Wygrałem dwieście franków. Jutro jadę z Emmą do Mentony. Ma wspaniałe krucze włosy i ciało jak marmur praksytelesowski. Vogué la galère!
Nie będę już tem, czem być miałem, ale chcę żyć, pókim się jeszcze w błoto nie zamienił. Cóż są ludzie? Chodzące trupy. Walka ze śmiercią, ze zniszczeniem organizmu za każdem poruszeniem szczęk, za każdym oddechem — oto życie. W każdym włosie masz zaród trupi, każdym krokiem niweczysz w sobie siłę żywotną. Wszystko jest tylko chwilowym i daremnym oporem przeciw śmierci. Umieramy ciągle, od chwili poczęcia poczynamy umierać, śmierć jest tylko ostatnim momentem całożyciowego konania. Ach! Zapomnieć o tem, przekląć tę nędzną obmierzłą dolę — — i żyć!
Cóż mi z tego przyszło, żem jednej kobiecie pod stopy rzucił talent mój, imię moje, pragnienia moje i marzenia moje, siły moje, duszę moją, życie moje, mózg i krew?! Cóż mi z tego przyszło? Zabawiła się mną i rzuciła mnie, jak śmieć!
A może, może i mnie się naprawdę zdawało, że ją kocham? Może ona miała słuszność, pisząc, żeśmy się łudzili? Może i lepiej się stało, że nie będziemy swoi, że zerwała ze mną? A zresztą czemże jest kobieta? Czy to nie jest taki sam żywy trup, jak my? Czuje się śmierć w tem rozkosznem ciele, każda kosteczka, którą czujesz w tej miękkiej formie, to szkielet. Te oczy, które ci swojem spojrzeniem zamieniają życie w raj lub piekło, patrzą na ciebie z oczodołów trupiej czaszki!
Ach! Gdyby kobiety mogły mieć wewnątrz, tam, pod skórą i tłuszczem, marmur!
Tymczasem jednak trzeba ich używać takiemi, jak są. Używać! Tarzać się w nich! Byle więcej! Byle więcej! I ja dla jednej polskiej, chciwej wrażeń i rozgłosu, a wewnątrz zimnej i pustej kokietki, mam sobie wiązać życie? Bo czemże ja byłem dla niej? Parą rękawiczek, które zsunęła z rąk, gdy jej się sprzykrzyły. Może mój następca nie będzie taki głupi, jak ja, którym jej zaraz cały do nóg grzmotnął, jak most — — idź i depcz — i przejdź i odejdź!...«

»Nicea, 17 listopada.

Spotkałem dziś pierwszy raz od wyjazdu znajome twarze. Pamiętasz Ty te dwie panny, cotośmy je widywali, będąc jednej zimy w Krakowie, blondyny, starsza wyższa ze zwalistemi plecami, jak służąca i za długim nosem, młodsza ordynarnie czerwona z nosem perkatym? Chodziły z nizką niemłodą Francuzką w jasno granatowych żakiecikach do figury. Zawsześmy się im dziwili, że mają, jakeś Ty mówił, takie »płaskomyślne enfasy«. Siedziały w Café de la Régence z matką i jakimś młodym człowiekiem i rozmawiały po polsku, ale jakem usiadł przy stoliku, zaczęły zaraz mówić po francusku, zapominając, że już gdzie, jak gdzie, ale we Francyi to nie jest żadna »dystynkcya«. Starsza poszła za mąż, za tego młodego człowieka, który był z niemi. Przypatrywałem się im i żal mi go było, bo żona dawała mu każdem słowem, każdym ruchem, każdem spojrzeniem poznać, że robi mu ogromną łaskę, że się pozwala kochać. Jeżeli mu ona urządza taką samą »królewnę«, jak są w cztery oczy, to mu winszuję. Czasby już był, żeby ktoś już raz tym polskim »królewnom«, »królewiątkom« i »ołtarzom« porządnie kurtę skroił i na właściwem miejscu je posadził i żeby im ludzie przestali podbijać bębenka. Cóż to za nadzwyczajny przymiot rybi, że ma rybią krew, skoro jest rybą? Kiedy patrzałem na ten chłód, na tę etykietalność tej kobiety wobec męża, przypomniało mi to żywo Maryę, która swoim chłodem i sztywnością wobec ludzi do rozpaczy mnie czasem doprowadzała. Bo ja, może w mojej artystycznej naiwności, jakkolwiek nie lubię, kiedy kto buduar do salonu wnosi, nie widziałem znów powodu, żebyśmy, narzeczeni, mieli być ze sobą tak, jak przeciętni znajomi ludzie. Ale kiedyśmy zostawali sami, Marya zmieniła się w mgnieniu oka w najpieszczotliwsze, najswobodniejsze i najswawolniejsze dziecko. Ona się sama upajała dźwiękiem zdrobnianych pieszczotliwych słów, frazesami uczucia. Ja to doskonale widziałem, tylko że byłem pewny, że pod tem wszystkiem jest grunt i prawda... Przeskok bywał tak nagły, że wprost uwierzyć mi trudno nieraz było, że to ta sama kobieta, która o sobie mówi bobo, a do mnie, ti, wyrazy wymawia jak dziecko i tuli się do mnie, jak dziecko: była przed chwilą tą chłodną, salonową, słynną z piękności i dystynkcyi panną Maryą Tyżwiecką; że ta sama kobieta, która mi przy ludziach etykietalnie podaje rękę: opiera mi głowę na piersiach, mogła klęknąć przedemną... A jej listy, te szalone swoją pieszczotliwością i uniesieniami listy... Któż z jej znajomych, pośród których ma opinię bardzo nieprzystępnej, uwierzyłby, że ona takie listy pisać może, że ona tak mogła czuć... Ja nieraz musiałem sam sobie powtarzać, że to jest panna Marya Tyżwiecka, ta sama, w której się pół Warszawy kocha, która króluje na wszystkich balach i za której jeden uśmiech ludzieby karku nadstawiali, a nie jakieś moje, znalezione gdzieś w puszczy dziewczątko, które żywego człowieka oprócz mnie nie widziało i które się łasi koło mnie, jak kot i w oczy mi patrzy, czy mi się podoba, ta królowa balów! Dziś rozumiem to bardzo dobrze: łasiła się nie koło mnie, tylko koło samej siebie. Nie byłem dla niej niczem innem, tylko czemś, przez co mogła się z własną swoją pieszczotą i pieszczotliwością pieścić. Zdaję sobie zupełnie sprawę, że kiedy mówiła: kocham, to dlatego, żeby to słowo powiedzieć, a nie dlatego, żeby je powiedzieć mnie. Pojmuję, że kiedy słuchała z jakimś upajająco słodkim uśmiechem, kiedym ja do niej mówił, to dlatego, że to były słowa zakochanego człowieka, ale nie dlatego, że były moje. Kiedym jej ręce całował, garnęła się nie do mnie, ale do mężczyzny, który kocha. Uklękła nie przedemną, ale przed własną wyobraźnią, przed samą sobą. Dlatego nie zemdlała i nie zerwała ze mną po tem, com jej powiedział. Ja jej nie obraziłem, ja nie byłem sobą, byłem tylko sprzętem, który uosabiał jej wyobraźnię. Ona nie pisywała do mnie — pisywała do siebie, dla siebie. Przez cały czas naszego stosunku, od pierwszej chwili, byłem reprezentantem siebie samego, reprezentantem człowieka, który kocha i którego się kocha, ale nie nim samym. Ona tylko jedno ze mną zrobiła — zerwała ze mną. Ocknęła się nagle, zobaczyła, że, idea zakochanego i kochanego mężczyzny zbliża się do tego, że będę jakimś szczególnym danym przypadkiem, bo ślub byłby położył koniec tej grze imaginacyi — i cofnęła się. Nie miała dla mnie żadnego uczucia i dlatego mogła się cofnąć tak bez żadnego na mnie względu. Cień, idea rozwiały się, a cóż ja ją obchodziłem? Teraz to wszystko widzę, pojmuję, rozumiem, wszystko mi jasne. A kiedy o tem myślę, jasne mi jest również, że przyjdzie teraz jakiś inny człowiek i powie Maryi: kocham. Czy Ty wiesz, co to jest powiedzieć kobiecie: kocham? To jest tak, jak kiedy słońce przenika światłem kwiat. Więc przyjdzie ktoś inny — a ja — ja żyć będę!... Wiem to. Będę nawet patrzał na Maryę, kochaną przez innego, będę patrzał na to, jak w nią wnika ta lotna część jestestwa człowieka, która zeń wyrywa się i przesnuwa w kochaną kobietę. Ach! gdyby mi teraz jakaś istota, któraby była tylko czułością, rozumem i dobrocią i z którąby mnie nic nie łączyło, tylko mój ból: owinęła głowę ramieniem, abym mógł nie patrzeć, nie widzieć, nie wyobrażać sobie, nie pamiętać. Nie pamiętać! Niema piekielniejszej męki nad pamięć. Ja w jednym i tym samym momencie pamiętam wszystko, każdy ruch, każde słowo, każde spojrzenie Maryi. Pamiętam każdy uścisk jej ręki i każdy wydaje mi się niedość użytym, niedość miękkim i głębokim, niedość wyzyskanym. Widzę, jak ja cenić nie umiałem bytności przy niej, jak nie wyzyskałem tych chwil. Wydawało mi się wtedy takie naturalne i takie proste, że jestem z nią. Nieraz będąc przy niej, nie zastanawiałem się nad tem, nie używałem uświadamianiem sobie tego, wpatrywaniem się w to, że jestem przy niej. Straciłem nietylko ją, ale nie umiałem użyć przy niej, zmarnowałem czas, który mi był przy niej przeznaczony, a ten czas nie wróci już nigdy, już nigdy. Jakbym ja teraz był inny wobec niej! Ale to już przepadło na wieki!«

»Nicea, 24 listopada 1894 r.

Odegrałem, com przegrał i wygrałem dotychczas trzy tysiące franków.
Wstałem dziś rano, może była szósta godzina i wyszedłem na brzeg. Było dziwnie pięknie. Morze było jakieś młode, świeże, srebrnobiałe, srebrnoszafirowe, białoszafirowe i modre i błękitnoróżowe i barwy ciemnego granatu, jak u Boecklina bywa, i złotoszmaragdowe i jasnozielone i złote, a wszędzie ogromnie świetliste, błyszczące, dziwnie spokojne. Słońce wyszło już wielkie na niebo, na niezmierny, świetlisty jak morze lazur i taki, jak ono, spokojny. Przestrzeń jakaś bezdenna, niesłychanie wielka atmosfery, widnokrąg bez granic. Góry różowiły się i złociły, złoto szło i róż po roślinach i domach — — i wszędzie ten niezmierny spokój i to boskie piękno.
Barwy na morzu mieniły się szybko, jedne gasły, drugie wybiegały na nie. Wszystko się ciągle mieniło i przeistaczało, a działo na takiej przestrzeni, że nie wiem, com stracił, patrząc ku Włochom, a nie wiem co, patrząc ku Francyi. A wyobraź sobie, co się działo o tej chwili pod Neapolem, pod Aleksandryą, na bretońskiem wybrzeżu, w norwegskich fiordach i gdzieś na biegunach i nad Lucerneńskiem jeziorem i w dębowych lasach w Kłężu — — wszędzie, wszędzie... Przyszło mi wtenczas na myśl, że chyba muszą być jakieś istoty eteryczne, nieskończenie od nas subtelniejsze i wrażliwsze, które wszystko to widzą nieskończenie lepiej i bystrzej, bo przecież oczy nasze muszą tysięcy barw nie dostrzegać, i które widzieć mogą naraz wszystko, cały świat, niebo, morze, ziemię, które żyją barwami. Wyobrażałem sobie, chodząc tam nad morzem, że takie eteryczne, powiewne duchy, takie elfy, leżą oto na tych skałach, podparte na rękach, z stopami założonemi jedna na drugą, i patrzą. Na świecie się stanowczo za wiele dzieje na ludzi — musi się to dla kogoś dziać.
Czy zastanawiałeś się kiedy nad tem, gdzie się naprzykład podziewa barwa, która znikła, wrażenie jej we wszechświecie? Bo przecież nic nie ginie. Czy zastanawiałeś się kiedy, gdzie się naprzykład podziewa spojrzenie ludzkie? Bo dobrze, ten, na kogo Ty patrzysz, odbija się w Twojem oku, ale zarazem przecież Ty w spojrzeniu swojem wydajesz coś z siebie. Co się mogło stać z tych spojrzeń, które mi dawała Marya?...
Otóż kiedy chodziłem nad morzem w tej wielkiej ciszy, w tym niezmiernym spokoju, ogarnięty tą ogromną sferą powietrza i światła, w tej olbrzymiej przestrzeni widnokręgu: zacząłem myśleć nad sobą i wszystko zaczęło mi się wydawać takie małe i nikłe. Mój kochany, cóż to jest to, co człowiek czuje, wobec tego, co się dzieje — — czy my się nie zanadto zasklepiamy w sobie, w naszych uczuciach, na koszt naszych odczuć zewnętrznych? Są przecie ludzie, dla których nie istnieje wcale świat, to, co ich otacza, tylko to, co się w nich staje. Tymczasem naokoło jest taki ogrom, w który się wprost wtopić można.
Mój drogi, moja miłość do Maryi może mnie zabić, a jednak to jest takie małe wobec tego, co ja mogę pojąć i o czem mogę myśleć. Naokoło mnie jest ten olbrzymi, przepotężny ruch wszechświata, odwieczna i wieczysta przemiana materyi, krążenie światła i ciepła, kolosalne życie istnienia. Bory rosną, walą się, gniją, nowe wyrastają ze spróchniałych pniów wśród powodzi wrzosów i paproci... Gwiazdy grzmią gdzieś w przestrzeni i huczą wirujące mgławice nierozwikłanych światów... A tu, wśród nas, co za ruch ludów, warstw społecznych, co za huragan myśli i co za zawieja czynów!... Wobec tego, czemże jest miłość? Czy nie trzeba powiedzieć: hic obiit Gustavus, natus est Conradus? Czy ty pamiętasz wiersze Mickiewicza:

Wznoszę się, lecę...
Tam na dole
Patrz, patrz — przyszłe wypadki i następne lata,
Jak drobne ptaki, gdy orła postrzegą
— Mnie, orła na niebie! —
Patrz, jak do ziemi przypadają, biegą,
Jak się stado w piasek grzebie...
Za niemi, hej za niemi, oczy me sokole!
Oczy błyskawice!
Za niemi szpony moje! Dostrzegę je, schwycę...

Mój drogi! Co musiał czuć człowiek, który mógł to pomyśleć, któremu mogło to przyjść na myśl! Rozumiesz Ty to: za niemi, hej za niemi, oczy me sokole — za czem? za czem? Oto za wirem świata, za chmurą zdarzeń, za całem jestestwem! Co to był za duch, któremu się wszystko, świat i wieki kłębiły pod nogami, który się czuł ponad bytem, jak niegdyś duch Boży ponad wodami. Cóż my?! Cóż my — karły?! Zdaje mi się, że mi się coś dźwiga w piersiach i ramionach, że mi coś zaczyna szumieć nad głową! Na Boga! W górę! Jest przecież duch! Gdyby przez tę ziemię przejść, jak wicher płomienny — zapalać, świecić i ogniami błyskać... Gdyby iść, jak głos jakiejś olbrzymiej trąby, od której oceany drżą i rzeki wstecz się piętrzą... Gdyby się otrząść ze wszystkiego, co wiąże i ku dołowi ściąga, gdyby się wzbić i lecieć — lecieć w bezmiar, jak orzeł oszalały lotem... Ha! co za przestrzeń, co za przestwór olbrzymi!... Dalej, dalej!... W nieskończoność, w wieczność... Tak żyć!...
I, mój drogi, bywają piękne śmierci. Głowa Irlandczyka, Roberta Emmeta, nieuwiędłe ma laury odcięta... Gdyby tak umrzeć... I cóż wobec tego jest moje uczucie dla Maryi, cóż jest moje nieszczęście? Tam, z wysoka, z tej wyżyny idealnych sił, idealnych uczuć i myśli i czynów, zaledwie widzę Maryę, ledwo ją dostrzegam. Czemże jest miłość kobiety wobec ogromu objęcia ludzkiego ducha? Czy nie pójdziemy tam wzwyż? Widzisz ten bezmiar i blask, słyszysz ten szum? Czy to morze się spiętrza i na fali niesie mię gdzieś precz, precz, w niezmierną dal i w zawrotną wyżynę?...«

»Wiedeń, 30 listopada.

Przegrałem wszystko. Wracam. Stoję wobec tego słowa, jak wobec otchłani. Jak ja tam wrócę? Jak ja będę tam mógł żyć teraz? Jak ja będę mógł teraz istnieć tam, gdziem żył, jako narzeczony Maryi? Jak będę mógł chodzić po tych samych ulicach, wchodzić do tych samych domów, widywać tych samych ludzi? Nie będę mógł przecież wyrwać z pamięci tego czasu i czuć i myśleć i żyć, jak przedtem, nimem poznał Maryę. Nie zastanawiałem się nad tem, że ja będę musiał wrócić. Zdawało mi się jakby, że będę już tak zawsze z moim bólem, z moją tęsknotą, z moją męką, gdzieś w świecie, daleko od niej, od was, od kraju; że tak będę wiecznie się błąkał, bez innej myśli, bez innego zajęcia, tylko z myślą o niej. Muszę wrócić, muszę na nowo pracować, jak dawniej, stykać się z ludźmi, przystosowywać się do nich i ich przystosowywać do siebie. Byłem teraz jakby na ogromnie wysokiej wieży, na którą nikt się do mnie dostać nie mógł. Nigdy nie żyłem tak wyłącznie dla siebie, tak dumnie. Wystawiłem sobie ogromny gmach z cierpienia, do którego nikt nie miał wstępu i teraz muszę wyjść z niego i zejść na dół, do ludzi, między ludzi. Com przecierpiał, nikt nie wypowie, a jednak mi jakby żal, że z tej wieży, z tego gmachu, z cierpienia mojego budowanych, muszę wyjść. Już tu mam przedsmak Warszawy, tu, gdzie chodząc przed półrokiem, prawiem kamienie na trotuarach dla Maryi wybierał, myśląc, że tu ją kiedyś oprowadzać będę. Ty nie wiesz, co to jest za rozkosz, kiedy umiłowana kobieta spojrzy ci w oczy, jak dziecko, i powie: nie wiem, powiedz mi...
Jak ja tam wrócę, tak odrzucony, tak odepchnięty, jak sprzęt?! Ile spojrzeń ironii i szyderstwa będę musiał znieść! A ci, co mi zazdrościli Maryi, którzy chcieliby byli być na mojem miejscu! Cała nędzna nikczemność, nizkość i nierozum dusz ludzkich rzucą się teraz na mnie, a jakąż ja mam broń? Nie mogę niczem odeprzeć ludzkiego szyderstwa. Rywale!... Jak łosie o samicę! Szczęśliwa miłość przysłania świat jakąś mgłą srebrno­‑błękitną i wszystko upięknia, ale nieszczęśliwa pokazuje świat w całej jego obmierzłej prawdzie.
W pierwszych chwilach po zerwaniu zdawało mi się, że nie powinienem kłaść na siebie tych samych ubrań, które nosiłem, będąc jej narzeczonym, ani brać do ręki tych samych sprzętów. Zdawało mi się, że szedłem, szedłem, szedłem, że całe życie moje dotychczas było właściwie nieświadomem, ale tylko dążeniem do tego jedynie celu: połączenia się z Maryą, z tą kobietą. Zdawało mi się, że wszystko, co się stało, dobrego i złego, wszystkie moje przykrości i satysfakcye życiowe, wszystkie choroby i wypadki, całe życie moje słowem było tylko konsekwentnem kroczeniem do jednego celu: Maryi. Kiedy sięgałem myślą w moją przeszłość, wszystko wydawało mi się tak logicznie wywiązujące się jedno z drugiego, aby mię do tego punktu doprowadzić. Moje małżeństwo z Maryą, które mię z początku prawie przerażało, wydawało mi się ostatecznie prostym rezultatem mego życia. Nagle wszystko się rwie, wszystko zawala w przepaść — i ja miałem, jak pierwej, jak dotąd, żyć, jeść, pić, spać, ubierać się, ubierać się w te same suknie, w te same buty! Pamiętam, że kiedy wyjeżdżałem, miałem jeszcze pół mydła, którego używałem przedtem, jako narzeczony. Grzmotnąłem niem o ziemię, aż się rozprysło. I byłbym tak ze wszystkiem najchętniej uczynił — i z sobą samym. Jednak, kiedy sobie przypomnę i kiedy wyraźnie sobie to przedstawiam, że Marya odeszła odemnie tak bezwzględnie, tak egoistycznie, tak bez najmniejszej uwagi na to, co się ze mną stanie, jak ja to przyjmę, jak ja to zniosę... Bo przecież ona nie mogła wiedzieć, że ja ją tak mało kocham, że nie skoczę z okna, lub nie oszaleję... Odejść tak lekko, tak bez jednego spojrzenia, bez zapytania się: co ty zrobisz z sobą? Poprostu tak kopnąć w czoło, tak splunąć na czyjąś miłość, na czyjeś serce...
Czuję, że wpadłem w wir, w jakiś odmęt, że się coś koło mnie zatacza, że się coś kotłuje koło mnie; wydaje mi się, jakby słońce raz wpadało w czeluść wodną, to znowu wydobywało się z niej na powierzchnię, mam wrażenie, że powódź wali się z hukiem, że walą się ku mnie mętne, brudne, spienione wody, a ja w środku rzeki na palu stoję. Jestem bez sił, bez myśli, bez woli, żywy trup. Jedno tylko wspomnienie uporczywie krąży mi po głowie — zapomniałem o tem prawie zupełnie. Oto raz, kiedy nie byliśmy jeszcze narzeczonymi, a dopiero się coś między nami nawiązywać poczęło, jednego wieczoru Marya była dziwnie rozdrażniona i przykra. Grała długo na fortepianie, pamiętam, preludya Chopina, a ja siedziałem bardzo zgnębiony w kącie. Nagle ucięła grę, wstała gwałtownie i powiedziała mi: źle, że na pańską drogę weszłam, ja przynoszę ludziom nieszczęście — — i wyszła z pokoju. Potem zapomniałem o tem, byłem taki szczęśliwy — — a ona przeczuwała co będzie... Bo otóż przeszła koło mnie, jak anioł śmierci...«

»Kraków, 10 grudnia.

List Twój przyszedł tu za mną. Influenca mi przeszła i jadę dalej. Delikatność Twoją, żeś nigdy ani słowem nie potrącił o moją tragedyę umiem ocenić. Nie byłbym inaczej mógł do Ciebie pisywać, a to było mi ogromną nieraz ulgą. Wracam — — wracam ten sam, a zupełnie inny. W życiu mojem coś pękło, coś się przerwało i nie naprawi już nigdy. Wiem, będę żył, jak dawniej, będę mówił, myślał i czuł, jak dawniej, a jednak życie moje jest przecięte na dwie połowy, raz na zawsze. Choroba otrzeźwiła mię ogromnie, mam takie uczucie, jakby mi kamień rozpalony z głowy wypadł, patrzę na siebie zupełnie jasno. Dotąd miałem zmartwienia i przykrości, jak wszyscy ludzie; pozostawiały po sobie smutną, bolesną czasem pamięć, ale prócz tej pamięci nic; a teraz jest coś w duszy mojej, na dnie, co w niej do końca życia tkwić będzie, we wszystkiem się odezwie, na wszystkiem zaważy. Rana moja może się zasklepić, ale nie jest uleczalną, wiem o tem. Los chciał w połowie życia złamać mi je i wybrał do tego kobietę, wybrał ją, Maryę. Tak było przeznaczone.
Tylko, kiedy patrzę w moją duszę, przypominają mi się te żórawie, którem raz jeszcze u nas w Topieli widział. Poszedłem na kaczki z naszym starym strzelcem, Bartkiem. Było to o świcie. Na skraju moczarów zobaczyliśmy trzy żórawie, które się zaraz porwały w górę, dwa bardzo szybko, trzeci jakby z trudem i w locie został za nimi. Spytałem Bartka, dlaczego ten jeden żóraw ciężej się w górę wzbił i wolniej leci, a on mi wytłómaczył, że czasem ktoś ptaka postrzeli, kula przebije skrzydło i rana się potem zagoi, ale już taki ptak nigdy nie będzie tak latał jak przedtem. Pamiętam, że powiedział: ten żóraw, paniczu, już przez morze przelecieć nie zdole. Wpadnie.
Miałem wtedy trzynaście lat i nigdy o tych żórawiach nie myślałem, a teraz widzę je tak wyraźnie i te moczary, różowiejące o świcie i posępną martwą wodę starego koryta rzeki w sitowiach i szuwarach. Widzisz, moja dusza jest tak, jak ten żóraw: na zawsze już pozostanie w niej cios. Życie moje: to morze. Przelecieć go z tem przestrzelonem skrzydłem, z tą ranną duszą, nie potrafię, nie zdolę, jak mówił Bartek — — spadnę i zginę.
Wiem to i czuję i patrzę temu wprost w oczy spokojnie. Nic losu mego nie odwróci, nic przeznaczenia nie cofnie. Może im prędzej zginę w tem morzu, tem lepiej — bo ja tak bardzo, tak bardzo kochałem tę dziewczynę... Nikt nigdy tak jej kochać nie będzie, nigdy ona ogromu tej miłości nie pojmie.
Mówię ci: spokojnie i w oczy patrzę memu losowi — — nie skarżę się, nie miotam, nie przeklinam — — spokojny jestem, tylko mi jest smutno nieskończenie, bezdennie smutno. Tak ją kochałem!...
Nie zejdę jednak w bezimienny tłum, który codzień ze świata w otchłań zstępuje. Rodzi się we mnie jakiś nowy świat wyobraźni, jakaś nowa potęga twórcza. Przed oczyma memi stają posągi, o jakich się wam nie śniło jeszcze. Drży marmur przedemną, kiedy nań patrzę. Zdaje mi się, że mógłbym w olbrzymie bloki marmuru nogą uderzyć, a z tych gór kamiennych wyskakiwałyby wykute kształty, jak Minerwa z głowy Jowisza. Czuję, jak rosnę. Mogę zginąć przedwcześnie, ale już nie zejdę w bezimienny tłum. Ręka moja ma zamach olbrzyma. Będziemy kuli kolosy. W waszą sztukę rzucę nowy prąd, porwę was za sobą, jak wicher obłoki. Wszystko, wszystko runęło mi w życiu, zostało mi tylko to jedno poczucie, to jedno najdumniejsze ze wszystkich słów: ja!

U nóg moich zaś jest grób, w który włożyłem moje serce. Nieraz mam uczucie, że mi coś umarło, że umarła mi jakaś najdroższa osoba. Prawie zdaje mi się czasem, że powinienem iść gdzieś na jakiś cmentarz, klęknąć nad jakimś grobem, modlić się za jakąś umarłą istotę — — a to jest moje własne serce umarłe pod nogami memi. Tyle nadziei moich leży w grobie — — tyle, ah tyle!... Tak kochałem tę dziewczynę, tak bardzo ją kochałem, tak źle mi żyć bez niej. Nigdy, nigdy, siedząc u jej kolan, nie wezmę jej rączek w dłonie, nie pochylę jej ku sobie i nie będę mógł jej mówić: moja... Nigdy nie usłyszę jej głosu... Mogę ją spotykać, mogę ją widywać, mogę mieszkać naprzeciw niej, ale nigdy już ona nie odezwie się do mnie, nigdy nie rozchyli warg, aby do mnie mówić. Nigdy jej nie usłyszeć... Ah! jak mi tęskno do jej głosu, do jej słów, do dźwięku powietrza na jej ząbkach... Jak mi tęskno... Oto jest tak dla mnie, jakby umarła: nigdy już nie przemówi do mnie... Nigdy, nigdy, nigdy...«




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.