Żyd: obrazy współczesne/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przypomni sobie łatwo każdy ze świadków tych chwil niezabytych nigdy, że pierwsze owe sceny zaszłe na Starém mieście, niespodzianie wcale przypadły dla ogromnéj większości mieszkańców Warszawy, w chwili gdy szlachta niemal cała królestwa, powołana na ogólne zgromadzenie Towarzystwa Rolniczego znajdowała się na obradach w stolicy.
Nikt wówczas nie przewidywał mogących nastąpić wypadków, nikt ich nie pożądał, niewidzialna jakaś ręka pędziła ku nim. Najgorętsi nawet czuli ten oddech piekący poza sobą, nie wiedząc z czyich ust wychodził.
Jakób wybiegłszy dnia tego z domu Bartolda, nie mógł się powstrzymać by nie pobiedz na to miejsce, gdzie się odbył pierwszy ten bój cichy, dziwny... przerwany nagle grobowém milczeniem... Po drodze mało kogo spotykał; ludzie niemi snuli się przesuwając do domów wśród mgły wilgotnéj wieczora. Jak wmurowane stały tu i owdzie szeregi wojsk rozłożone po ulicach, posępne, milczące, chmurne. Na twarzy dowódzców pływały czarne tumany, coś jakby oznaki walki żołnierskiego obowiązku z sumieniem człowieka.
Około Hotelu Europejskiego spotkał tłum milczący szlachty wychodzącéj z pałacu namiestnikowskiego. Tu oblicza były skłopotane, szeptano sobie na ucho nowinę wieczorną. Już mijał ich Jakób, gdy nawprost Hotelu uczuł się pochwyconym za rękę i nierychło wśród mroku nocy rozpoznał zapaloną uczuciem jakiemś gwałtowném twarz Gromowa, towarzysza pani Colomi.
Gromow pochwycił go pod ramię i nie mówiąc słowa, prawie siłą, pociągnął za sobą na górę do Hotelu.
Weszli do pokojów które Włoszka zajmowała; znaleźli ją pogrążoną, smutną, zwiniętą w kątku kanapy. Przelęknionemi oczyma zmierzyła Gromowa, który jéj dał tylko znak niecierpliwy zmarszczonemi brwiami aby ich zostawiła samych. Jakób, który parę tylko razy widział Gromowa, zaledwie go dziś poznał.
Na twarz tę zwykle zimną, zastygłą wystąpił wyraz niepohamowanego zniecierpliwienia, niepokoju, gniewu nawet. Niepiękna, była w téj chwili majestatyczna siłą i potęgą — brew jowiszowsko była ściągnięta i namarszczona, wargi miał blade i ścięte, oczy płomieniste, ręce drżące.
Obejrzał się gdy Colomi po cichu, bojaźliwie się wysunęła i chwycił za rękę Jakóba.
— Słuchajno Waćpan, rzekł, młody jesteś, nie możesz być obojętnym na to co się tu dzieje, musisz wiedzieć o wszystkiém, do wszystkiego należeć.
— Do czego?
— No, do projektowanéj rewolucyi! to widoczna! rzekł trzęsąc się Gromow.
Jakób zmierzył go oczyma.
— Ja o niczem nie wiem, rzekł stanowczo.
— Co ty mnie masz za szpiega i donosiciela, czy co? zawrzał Gromow odtrącając go od siebie.
— Opamiętaj się pan, zawołał Jakób, mówmy chłodno i rozsądnie. Nie zapominaj pan że ja niedawno przybyłem do kraju, że jestem żydem, i że — powiem otwarcie — w duszy jestem przeciwnym wszelkiéj rewolucyi.
— Tyś przeciwny rewolucyi! podchwycił wybuchając Gromow.
I stanął milczący zamyślając się.
— Dla czego? spytał po chwili.
— Dla tego że rewolucye do niczego nie prowadzą, rzekł Jakób, bo są straszną chorobą społeczną, konwulsyami... bo opóźniają normalny pochód ludzkości do jéj celów, bo z nich korzystają tylko despotyzmy i szarlatany polityczne!!
Gromow patrząc nań, poczynał się uśmiechać.
— Tak, tak, wiem to wszystko, wiem rzekł, ale są chwile i wypadki w których rewolucye stają się koniecznemi, gdy rządy do nich pchają same bezrozumem, uporem, głupotą wstrzymując ludzkość w swym biegu... gdy do ostatecznéj rozpaczy kraj cały przywodzą uciskiem.
— Za długoby to trwało, gdybym chciał pana przekonywać, odezwał się Jakób, że na to są inne środki skuteczniejsze od rewolucyi — ale nie czas o tém rozprawiać... Daję panu słowo na to że nie jestem rewolucyonistą, i że do téj roboty się nie zdałem. Ale w dowód mojéj ufności powiem panu także, iż gdy kraj, który za moją przybraną ojczyznę uważam, zażąda odemnie ofiary krwi i życia... oddam mu życie i krew... pójdę z drugimi...
Moskal się namyślił długo.
— Jesteś człowiekiem dobréj wiary, to wiem, rzekł, zresztą dość na ciebie spojrzeć, dosyć posłyszeć. Będę więc z tobą otwartym o ile nim być, mogę nie zdradzając cudzych tajemnic. Ja jestem z zasady rewolucyonistą, bo Moskalem jestem, na mojéj szyi obroża zostawiła wiekowe rany, na rękach mych są blizny kajdan, nogi się plączą w niewidzialnych pętach, na umyśle, na sumieniu mém, na ustach wypieczono piętna niewoli. Dla mnie zginąć samemu, świat wywrócić, wylać strumienie krwi, jest niczém, byle ojczyzna moja wyszła raz z téj hańby poddaństwa moralnego, upodlenia, niewoli; byle krzepka, silna, zdrowa, odmłodniała dźwignęła się z téj kałuży krwi i błota w któréj ją topią. Ja chcę zbawienia a więcéj jeszcze oczyszczenia Rosyi która w obliczu świata srom mi czyni, ja się do imienia Rosyanina przyznać dziś wstydzę... ja się duszę w tych pętach... Oto mnie masz... takim jestem, nie taję się... w imię zbawienia mojéj i waszéj ojczyzny, mówię do ciebie.
Pochwycił go za rękę i poprowadził do okna.
— Tak jest, rzekł głosem stłumionym, u nas gwałtownie potrzeba rewolucyi, bo inaczej praw ludzkich nie odzyskamy nigdy... ale musimy ją robić wspólnie. Wy się rwiecie bezrozumni, oszaleni, na oślep, aby nas zgubić i siebie. Potrzeba wstrzymać wybuchy te, uspokoić pozornie, cierpieć, aż wybije godzina któréj my wam znak damy... Naówczas pójdziecie razem z nami, odzyskacie prawa waszéj narodowości; na pobojowisku na którem legnie despotyzm połączą się bratersko dłonie nasze... Na Boga! nie psujcież nam pracy, nie psujcież nam pracy, nie gubcie własnéj przyszłości porywami niewczesnemi!!
Pan możesz mieć wpływ, idź, proś, zaklinaj, nawracaj, błagaj... niech się powstrzymają... Rosya na wiek jeszcze zakutą zostanie w kajdany, jeśli wy się teraz porwiecie. Czeka na to rząd, chce tego, pragnie, podbudza, będzie przez szpary patrzał na przygotowania, uda bezsilność aby wam dodać zuchwalstwa... ale miejcież rozum, nie gubcie nas i siebie...
Rząd, jak w 1812, obudzi patryotyzm w tłumach, przywiedzie go do szału, odprowadzi umysły od innych zaprzątnień na was, na Polskę, wypuści na nią zgraję swych brytanów, zaleje was bezduszną biurokracyą chciwą grosza, zniszczy, wyssie, wywiesza, wymorduje, wytępi... Polska ocali Rosyą od rewolucyi a sama zginie...
I pochwycił się za głowę Gromow, a drąc i szarpiąc suknie na sobie, począł chodzić po pokoju.
— Ależ to szaleństwo! to samobójstwo! porywacie się na kilkadziesiąt milionów dzikiego tłumu, któremu z góry rzucą słowo nienawiści a urośnie w straszliwą walkę międzynarodową. Wszystko się skupi w imię patryotyzmu około tronu, wszystko się zjednoczy przeciwko Polsce, my stracimy głos, przewagę, zwiążecie nam ręce, odbierzecie siłę...
— Wszystko to co mówicie, może być prawdą, odparł Jakób, wy lepiéj Rosyą znacie nademnie, jéj politykę, środki działania, ale cóż ja na to poradzić mogę? Widzieliście tu kogo z młodzieży?
— Kilku wojskowych, rzekł Gromow, ale to są szaleńcy, mają mnie za agenta rządowego dla tego że im niewczesny ruch odradzam. Szaleńcy! powtórzył, nie pojmują że dla rządu rewolucya wasza jest zbawieniem! dobrodziejstwem, potrzebą, że onby ją sam zrobić gotów gdyby mu tak dobrze ślepota ich nie posługiwała. Wszystkę swą chorobę wewnętrzną na was zleje Rosya, jeżeli się porwiecie... wy zginiecie a my....
Nie dokończył tak wybuch namiętny głos mu tamował.
— A! rzekł po chwili namysłu patrząc smutnie w górę, są fatalności ciążące na narodach... taka fatalność nad nami.... Trzebaż było ażeby naród którego nam przeszłość i zamiłowanie swobody dawało za naturalnego przymierzeńca, stał się mimowolnie wrogiem, tych co swoją i jego niewolę skruszyć chcieli!! Jeżeli rewolucya wybuchnie, sto lat kajdan dla nas... wam... zguba....
Ślepi! dodał, ślepibyście byli gdybyście nie widzieli że ta rewolucya którą manifestacyami, jak dzisiejszą rozpoczynacie, ta rewolucya jest przez rząd wywoływaną, że ona go zbawi i ocali....
Gdybyście, nie wiem wiele, rok, dwa, trzy poczekać umieli... szlibyśmy razem do niezawodnego zwycięztwa.... Mielibyśmy czas przysposobić wojsko, zaszczepić w ludzie inne pojęcia, dokonać emancypacyi którą despotyzm dla siebie rozpoczął, a mybyśmy z niéj skorzystali.... Gdy płomię rewolucyi buchnie nad Newą naówczas róbcie ją u siebie, prosimy, ale nie dziś.... Z kim tu gadać? z kim? dodał gorąco.
— Ale ja nie wiem, rzekł Jakób.
— Jakto nie wiecie? to być nie może! zawołał Moskal, wybyście nie wiedzieli!
— Szczerze wam powiadam... nieznana młodzież włada dziś wszystkiém... młodzież więcéj mająca zapału niż rachuby....
Gromow ręce załamał.
— Nie, to być nie może, rzekł, w tém jest ktoś wyżéj, co kieruje... czuję coś tajemniczego. Młodzież narzędziem ale któż ją prowadzi? kto rozkazuje?
— O ile wiem, sami oni....
— Ale młodzież, mój panie, do czynu, do boju, nie do rady... płomieniste serca, głowy niedojrzałe.... Mogliżbyście losy kraju zdać na jéj ręce? nie... nie....
Ty się mnie lękasz, ty mówić mi nie chcesz?
— Słuchaj pan, zwolna i spokojnie począł Jakób. Wyznasz że gdybym miał obawę, tak mało was znając, byłaby ona usprawiedliwioną może, ale daję wam słowo uczciwego człowieka że do spisków żadnych nie należę, nie wiem nic nad to jedno, że gdy uczuję obowiązek pójść z drugimi i dać się zabić — pójdę i zginę.
Spojrzał nań Gromow zdziwiony.
— Wierzę ci, rzekł, ale jakże nie podzielając ich przekonań, masz iść z nimi na śmierć? To dla mnie, wyznam ci, heroizm niezrozumiały.
— Nie jest to heroizm żaden, odparł Jakób, my jako żydzi jesteśmy tu w położeniu wyjątkowém, potrzebujemy dowieść poświęceniem się, żeśmy synami téj ziemi, że ją kochamy....
— Ale jéj tém nie zbawicie?
— Nie, zginiemy; wszakże ofiary życia są silnym węzłem który spaja... krwią naszą zawrzemy sojusz z krwią Polski....
Gromow słuchał i dumał.
— Wszystko to bardzo piękne, mówił nieco się uspokajając, ale to są poezye, to ideały, a polityka nie cierpi uczuciowości... Polska powoli heroizmami ginie; więcéj rachuby, przebiegłości, chytrości a mogłaby być ocaloną. Dla czego w ciemiężycielach nie chciała zyskać sprzymierzeńców, gdy jéj to było łatwo? dla czego dopuściła Niemców aby oni zajęli jéj stanowisko i królowali Rosyi, dla czego nie starała się wcisnąć wszędzie, objąć nas, cywilizować, uzyskać wpływy? i z sobą liberalne wszczepić nam ideje?
Pełny był dwór, mówił daléj, ale kogoż, podłych pochlebców, dworni, lokajów waszych, a nie było mężów stanu coby się starali wnijść wyżéj i rękę położyć na sterze. Od stu lat był czas... ale wyście go zmarnowali na zabawki, balowaliście a z balów w trzewikach szliście na rewolucye...
Wasze kobiety od walca... pędziły za mężami w Sybir... krzyczeliście, pisali, wypowiedzieliście wszystkie tajemnice słabości waszéj, rząd wiedział czém was brać, w co uderzać; zwierzaliście się mu nawet pod sekretem kiedy mieliście robić rewolucyą... ażeby nie wziąć go zdradą!! Dawaliście mu dobrodusznie oręż na siebie... to téż ginęliście i zginiecie!! Zasłużyliście na to, dodał gwałtownie.
— Nie, zawołał Jakób — zginie może jedno pokolenie, ale nie Polska i jéj idea... Polska się zahartuje waszym uciskiem, nauczy się być wytrwałą i mądrzejszą pod pletnią kozacką, pod szubienicami, na mogiłach... Zteroryzują tchórzów, ale ich dzieci...
Gromow rozśmiał się ironicznie.
— Wiesz co powiedział raz w Kijowie wasz Rzewuski jednemu znajomemu mi generałowi naszemu??
— Nie słyszałem!
— Mam doskonały sposób poznać kiedy Moskal poczciwy a Polak rozumny, zawołał Hrabia. — Jakiż? proszę nas nauczyć! spytał generał. — Niezawodny... oto spojrzeć na ręce, jeśli mu włosy na dłoni rosną.
— Tak, rzekł Gromow, wyście nie bardzo rozumni, a my Moskale niezbyt uczciwi, to prawda, ale wina nie nasza, od Iwana Groźnego pod różnemi pozorami uczono pokolenia całe kłamać, zabijać i kraść pro publico bono; trudno się było oprzeć tak długiéj i starannéj edukacyi. — Wszyscy to wiedzą. — Ale wy!! wy byście już rozum mieć powinni, nauczyć go was mogłoby nieszczęście, zawody, męczarnie, upadki... Mimo to (winowat) pozwólcie sobie powiedzieć, żeście — głupi.
Jakób stał ruszając ramionami.
— Ale czegoż chcecie odemnie? spytał zafrasowany.
— Jakto! wyście mnie jeszcze nie zrozumieli? podchwycił Moskal. — Ależ idźcie, proście, nawracajcie, opamiętywajcie, krzyczcie, niech wasza młodzież nie robi szaleństwa, niech powstrzyma rewolucyą, niech czeka!
— Ja — za mało na to mam siły.
— Przyślijcież mi kogo, z kimbym pomówił.
— Pozwól być szczerym, jakże chcecie aby wam, Moskalowi odradzającemu rewolucyą, uwierzono?
— To prawda, do stu... ależ ja... ja im dam dowody że wierzyć mi mogą, mam je na piśmie i na ciele mojém. Pokażę plecy całe poszarpane od knuta, pokażę te ręce na których białe blizny w pierścienie wypiętnowały kajdany.
Uderzył się w piersi.
— Nie! nie! nie uwierzą mi! ani tobie! ani nikomu! Spełni się wola ślepego losu na nieszczęśliwéj Rosy i, w chwili gdy już, już miała sięgnąć po ten owoc dla niéj zakazany — swobodę. Podeprą tron ramiona tych, co go wczoraj obalać chcieli... a dwornia głodna krwi ssać będzie daléj biedny lud nasz...
O! szatańskim śmiechem śmiać się będę z téj rewolucyi waszéj! z szatańską zajadliwością ja pierwszy mścić się na was będę za utracone nadzieje. Tak! ja nawet gotówbym was ścigać i wieszać, a ze mną wielu moich... bo wy naszą także przyszłość burzycie.
— Jeszcze przecie nie jesteśmy w przededniu rewolucyi, uspokójcie się, odparł Jakób, to garstka młodzieży... szaleje nieco... któż wie? może się sama powstrzyma!
— Nie! odparł Gromow, jeżeli młodzież na czele, ani ona sama, ani jéj nikt nie powstrzyma... nie skończy się to na niczém, doprowadzą do ostateczności. Ja tak na to patrzę... młodzież i lud dwie smolne podkładki, ogień być musi, to darmo. Ludu raz rozpędzonego nie powstrzymać, młodzieży rozpalonéj nie ostudzić... spełni się dramat krwawy, ofiarny! Wiecznie i zawsze ofiary daremne, legniecie stosem trupów, a szajka biuralistów z piórem za uchem, z malczykami i samowarami rozgości się na pobojowisku.
Widzę, patrzę — dodał — przeczuwam przyszłość waszą,... krwawa, straszna!! Przesadzone wsie, wyludnione kraje, krocie ludzi w Sybirze, potwarze na naród miotane, sromotne naigrawania, bezduszną zemstę, ruiny, popioły... Ale dobrze wam tak będzie! zasłużyliście... zgubicie ojczyznę moją!
— Uspokójże się pan — uspokój, przerwał Jakób.
— Mówisz o uspokojeniu — zawołał Gromow — a mieszkałeś ty w téj piersi? a wiesz ty co to wygnanie? a znasz ty katorgę?... Ja na cały żywot mój skazany jestem; jedno z dwojga, albo na kajdany niewoli, lub na ostateczne spodlenie... lub na to wieczne wygnanie, od którego oczy, serce, dusza odwracają się wciąż ku ojczyźnie i krwią płaczą... Wieszże ty co to ojczyzna na obczyźnie? to matka, to ojciec, to siostry, to bracia, co zapomnieli cię, którym się ciebie wyprzeć kazano, którzy imienia twego wymówić nie mogą, bo imię twe wygnane jest z tobą... to tęsknota za ziemią co cię wy piastowała, za chmurném niebem, za nędzą swoją... za wszystkiém swojém... to śmierć i konanie powolne... To jeszcze nic gdy się cierpi samemu, możnaby i nie jęknąć — ale poza sobą czuć miliony spodlone, znikczemniałe, skazane na zgniliznę, na ciemnotę, na wieczną niewolę, całe pokolenia wydziedziczone z darów Bożych... i tę ojczyznę kochaną — u ludów świata, w obliczu historyi skazaną na hańbę, na wstyd barbarzyństwa i niewoli... Pomyśl o tém — i bądź potém spokojny!!
To mówiąc Gromow się rzucił na krzesło.
— Przybyłem tu, rzekł powoli — ważąc głowę moją, jedynie dla tego aby was odwieść od szaleństwa... ale napróżno kołaczę. Jeżeli kraj istotnie w ręku młodzieży, nie ma ratunku... będzie rewolucya...
— Z czemże? spytał Jakób — bez broni? bez pieniędzy? bez wodzów i bez żołnierzy?
— Z kijmi pójdą i z torbami! krzyknął Gromow — rząd dopuści sprowadzenia broni, da wam uzbierać trochę pieniędzy, zamknie oczy, przyczai się — jemu trzeba nietylko żeby była rewolucya, lecz żeby się ona rozogniła, rozniosła, rozżarzyła po kraju... W to mu graj... Potém weźmie was gdy zechce, zgniecie w oczach Europy, a winę złoży na was samych. Jeśli jest najmniejsza chętka do zrobienia burdy, stanie się... burda będzie z waszéj strony heroiczną, z ich strony przebiegle zimną i okrutną.... Ten wypadek usprawiedliwi to co z wami postanowiono zrobić oddawna, a w dodatku ocali carską Rosyą! zgubi ją na długo dla świata, postępu i swobody... da siły despotyzmowi...
Jakób milczał, Moskal się coraz bardziéj rozpalał, aż wychodząca pocichuteńku z sąsiedniego pokoju Colomi, zwolna położyła mu rękę na czole.
— Słuchaj Sergjuszu, zawołała, ty się rozchorujesz.
— Nie — ja umrę, odparł Moskal, ja tego nie przeżyję.
I spuścił głowę na piersi, ale wkrótce podniósł ją i pięść do góry.
— A! jeśli w proch pójdą nadzieje nasze, rzekł groźno — biada wam — biada!!
Jakób spoglądał na zégarek, położenie jego było przykre, sam nie wiedział co począć z sobą, Moskal jakoś to nareszcie dostrzegł i — jakby go kto zimną oblał wodą — pociągnąwszy ręką po twarzy, otrzeźwiał — ostygł. Stał się znów człowiekiem salonu i dobrego towarzystwa, z energumena jakim był przed chwilą.
— Daruj mi pan, rzekł wzdychając, żem pana uczynił świadkiem mojéj boleści nieprzyzwoitéj... przepraszam... Ale dziki człowiek siedzi pod tą cywilizowaną skorupą, dziki, bo go uczyniono dzikim, bo jego dzikość pielęgnują... O! biedni my jesteśmy — wierzcie — bardzo biedni. —
Idź pan, mów, staraj się, ruszaj, zabiegaj, a powstrzymaj nieszczęście, jeżeli można — niestety! zdaje się — zapóźno! Zresztą przyślij mi tu kogo, może téż kto z nich mnie zrozumie.
Tak się naostatek pożegnali, Jakób wysunął się zadumany, wstrząśnięty, rozmyślając nad tém co słyszał... Gęste patrole snuły się po ulicach, szczęściem niezaczepiony przez nie potrafił się dobić do domu.
Wszedłszy do siebie zastał kartkę z pierwszego piętra od Muzy, która go prosiła i zaklinała aby natychmiast przyszedł do nich, że czekać nań będzie choćby do rana.
Jakób jakkolwiek bardzo zręcznie osaczony przez piękną swą prozelytkę, dotąd umiał się trzymać w pewnéj odległości nie dopuszczając do zbyt poufałych i coś przyrzekających stosunków... Matka i córka napróżno różnego rodzaju ułatwieniami starały się go wciągnąć w niebezpieczną połapkę. Nieraz zostawiano ich sam na sam... Panna była nadzwyczaj łagodną, czułą; Jakób pełen uszanowania i w chwilach nawet zapału dziwnego pomiarkowania pełen.
Były może godziny w których ta postać urocza, dysząca pozorną jakąś namiętnością, przypominająca bachantkę, czyniła na nim mimowolne wrażenie — ale panem siebie zostawał zawsze, a miłość ku Tildzie była dlań tarczą broniącą od wszelkiéj nawet śmielszéj myśli.
Dobrze z północy już kartkę tę oddał mu służący, dodając że nań na dole czekają; Jakób się zawahał, ale domyślając się naturalnie że w tém być musi jakiś interes tych pań nagły, zejść musiał.
Nie jesteśmy w stanie zapewnić czy to spotkanie całe z góry nie było ułożone. W salonie zastał Muzę przebraną w lekkim wieczornym przyodziewku niezmiernie skromnym, z włosami gładko uczesanemi, z ogromnym włosów warkoczem od niechcenia skręconym, z nieco przypadkiem odsłonionemi ramiony — trzymała w ręku chusteczkę jakby do projektowanego płaczu przygotowaną.
Ujrzawszy go powstała nagle, żywo i pospiesznie wyszła na przeciw.
— Panie Jakóbie, zawołała chwytając go za rękę — cóż się to dzieje? gdzie pan byłeś? Pan się pewnie mięszasz do tego! — a! zaklinam pana! jakkolwiek nie mam żadnego prawa, prócz tego jakie mi daje szczera przyjaźń moja — nie rzucaj się w tę grę niebezpieczną... zaklinam!
Patrzała mu w oczy, Jakób był zupełnie spokojny, cały rachunek chybiony.
— Cała drżę, dodała — drżę myśląc o panu! Ja tak jestem dziecinną! Daruj mi pan, nie tłumacz tego na złe — mam serce siostry dla niego.
I ścisnęła go powtórnie za rękę.
— Stokrotnie pani dziękuję, rzekł Jakób uśmiechając się łagodnie — ale daję pani słowo, że do niczego nie należałem, nie należę.
— Ale gdzież pan dziś byłeś tak długo, tak późno?
— Najosobliwszym trafem wstrzymał mnie jeden znajomy rozmową.
Muza potrząsła głową.
— O! pan mnie nie oszukasz!
I ujęła go za obie ręce tak że czuł bicie jéj krwi, jéj oddech na swéj twarzy, a oczy czarne zdawały się wpalać w głąb duszy.
— Panie Jakóbie — to się nie godzi! Ja się nie bez przyczyny lękam o pana!
— Powtórnie pani słowo daję, że się nie mięszam do niczego.
— O! nie wierzę!
Podniosła była nieco głos, ale go nagle zniżyła miarkując się.
— Mama dostała migreny, rzekła ciszéj, zasnęła biedna... ja czekałam, narażając się na dziwne wyobrażenie jakie pan o mnie powziąść możesz... aby błagać go...
Ale siadajże pan tu, przy mnie, dodała pociągając go za sobą ku kanapie, siadaj pan, mówmy otwarcie i szczerze.
Skłopotany nieco Jakób uczuł się wzruszony tym niepokojem, w którym ani mógł ani chciał się komedyi domyśleć; nadto był szlachetnym a za mało zepsutym.
— Wiesz pani, rzekł, że jestem zawsze szczerym, że fałsz za występek uważam uwłaczający godności człowieka.
— A! tak! bądźmy z sobą otwarcie.
— Więc najotwarciéj powiem pani, żem nawet był — u Moskala! dodał śmiejąc się Jakób.
Ten uśmiech, chłód i przytomność zupełna Jakóba jakoś się dziwnie Muzie nie podobały, rachowała podobno że go w tym dniu znajdzie rozentuzjazmowanym, że ten zapał wpłynie na ogólne jego usposobienie; omyliła się jak się ludzie zwykle w swych domysłach mylą... Zrobiło jéj się przykro — źle mówię — rozgniewała się na siebie i na niego... ale im trudniéj było Jakóba rozpłomienić ku sobie, natchnąć go miłością jakiegokolwiekbądź rodzaju byle gwałtowną, tém cel ten chciwszą była osiągnąć.
— A! to dobrze! to dobrze! odezwała się zmieniając głos i kryjąc uczucia, pan nie wiesz co się działo ze mną! Patrz pan jak jestem zmieniona! Wszak znać po mnie tę przeżytą godzinę niepokoju i śmiertelnéj gorączki... o pana! szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
— A! pani, odpowiedział Jakób — czyżem ja na to zasłużył?
— Nie, nie zasłużyłeś pan na to — dodała szybko zawsze zniżonym głosem — pan jesteś dla mnie tak zimny — pan nie widzisz nawet tych uczuć jakie obudzasz...
I jakby mimowolnie za wiele wypowiedziała, zawstydzona, spuściwszy oczy zamilkła.
Jakób był przejęty; mimowolnie żal mu się jéj jakoś zrobiło, schylił się milczący i pocałował ją w rękę, Muza cała zadrżała, wstrzęsła się jakby gorącem żelazem dotknięta, pochyliła na kanapę i zakryła oczy. — Podnosząc głowę zmięszany młody człowiek to postrzegł, pierwszy raz myśl ta, że ona go kochać może, jak piorunem go raziła. Uczucie to było dlań wyrzutem, podsycił je swoją nieroztropnością!! winien był zbrodni!! Cała szkarada postępowania lekkomyślnego stanęła mu w oczach, porwał się z miejsca przerażony, wylękły.
To żywe jego pochwycenie się mogło być różnie tłumaczonem. Muza dłużéj sceny sedukcyi przeciągnąć już nie chciała... rada była z tego co zaszło, milczenie jego mówiło wiele, wiązało go prawie.
— Idź pan, idź! zawołała żywo, jestem chora, nie wiem co mi jest... głowa mi pęka... sama siebie nie poznaję...
Jakób zawahał się jeszcze, spojrzał na piękną jéj twarz zbladłą ze wzruszenia, drżącą jakiémś uczuciem namiętném, i powoli — skłoniwszy się z uszanowaniem odszedł. — Ledwie drzwi się za nim zamknęły, pocichu wsunęła się matka.
— A cóż? spytała.
— A! straszliwie głupi! ruszając ramionami i ziewając odparła Emma... a! jakiż głupi!
— Ja się boję czy nie za rozumny! potrząsając głową szepnęła Wtorkowska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.