Zwady miłosne/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Zwady miłosne
Podtytuł Komedja w pięciu aktach
Pochodzenie Dzieła / Tom pierwszy
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZWADY MIŁOSNE
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
PRZEDSTAWIONA W BÉZIERS W R. 1656, W PARYŻU 1658 R.


WSTĘP.

Następny utwór Moliera jest pozornie raczej cofnięciem się wstecz, niż krokiem naprzód. Jestto komedja tak niejednolita, tak wyraźnie sklejona z dwóch obcych sobie elementów, iż, przy całym kulcie Molierowskim, nikt, we Francji, nie odważa się jej wystawiać w całości: grywa się z niej 2 akty, które, same dla siebie, stanowią rozkoszną komedyjkę. Ale, w istocie, utwór ten stanowi nową zdobycz Moliera, dalszy krok ku znalezieniu samego siebie, swej drogi, ku wyzwoleniu się z panujących mód i stylów. I stąd właśnie ta niejednolitość: strzęp starej komedji jest tu niby larwa, z której już się wydobywa barwny, świetny motyl.
Znów tedy Molier bierze za podstawę włoską komedję Secchiego p. t. Chciwość, komplikuje jeszcze jej intrygę (może już w tem tkwi coś z parodji, satyry?) tak że jej „wyjaśnienia“ (II, 1) trzebaby przełożyć na prozę aby je zrozumieć. Jestto historja o dziewczynie, chowanej jako chłopiec, w męskiem przebraniu: ulubiony motyw włoskiego teatru, dający pole do dość drażniących djalogów i dwuznacznych scenek. Mimowoli, odczytując scenę Askanjusza z Walerym (I, 2), myślimy o Szekspirze (Jak się wam podoba, etc.); to stąd, że i Molier i Szekspir czerpali ze wspólnego źródła: z komedji włoskiej.
Ale ta licha intryga sztuki ginie doprawdy pod obfitością tego, co już Molier daje z siebie: cała ta jego oryginalna, samodzielna część sztuki tętni humorem, werwą, nieraz uczuciem. Ten paradny Kasper (w oryg. Gros Réné, od przezwiska aktora-grubasa który go grywał) ze swemi monologami; ten Metafrast (tradycyjne imię „uczonego“ z komedji włoskiej) będący tak artystycznem rozwinięciem „doktora“ z pierwszych fars Moliera; to nieporozumienie między dwoma starcami, to już rzeczy kreślone ręką mistrza. A cóż dopiero sama zwada miłosna, ten kwartecik prowadzony z całą sztuką kontrapunktu; z basem, rubasznym basem Kaspra, parodjującym tkliwy wiolin swego pana! Ileż humoru, czułości, delikatnej intuicji psychologicznej w kreśleniu tych wiecznych kłótni, istniejących odkąd istnieją kochankowie! Molier traktował ten temat ze szczególnem upodobaniem: wróci doń jeszcze w Świętoszku, w Mieszczaninie szlachcicem; ale nigdzie ta scena nie wypadnie tak pełno, tak bogato jak tutaj, przez to szczęśliwe dublowanie pary kochanków parą służby, które to dublowanie w Mieszczaninie szlachcicem jest może już bardziej mechaniczne i pospieszne.
W jednej rzeczy scena ta ustępuje tamtym dwom: to iż w tamtych komedjach, zwada rodzi się w naturalny sposób z samej miłości; jest w tem jakby instynkt kochanków przeczuwających rozkosze pojednania i szukających zaprawy dla słodyczy, iżby nie stała się monotonna. Wystarczyłoby słowa aby wyjaśnić rzecz, ale żadne z nich nie powie tego słowa, lub raczej powie je na końcu, kiedy już przebiegną całą skalę urojonego dramaciku. Tutaj, nie: tu Erast ma wszelkie powody podejrzewać Łucję, jak ona znów ma powody być nań oburzona: raczej dziwićby się można że sobie tak łatwo odpuścili. To wynika z grzechu pierworodnego sztuki: z jej zaszczepienia na lichem imbroglio włoskiem.
Jak wspomniałem, Komedja Francuska wykroiła z tych Zwad 2 akty i tak grywa się je od końca XVIII w.; w ten sposób, sztuka ma znów tę wadę, że wogóle nie znamy przyczyny tego całego nieporozumienia.
Jeżeli instynkt twórczy Moliera, szukał w tych dwóch sztukach opanowania „rzemiosła“, zadanie to spełniło się w całej pełni: obecnie, odrzuciwszy już podpórki, spróbuje się w zupełnie samodzielnym utworze.

OSOBY:
ERAST, zalotnik Łucji.
ALBERT, ojciec Łucji i Askanjusza.
KASPER, służący Erasta.
WALERY, syn Polidora.
ŁUCJA, córka Alberta.
MARYSIA, pokojowa Łucji.
POLIDOR, ojciec Walerego.
FROZYNA, powiernica Askanjusza.
ASKANJUSZ, córka Alberta, przebrana za mężczyznę.
MASKARYL, służący Walerego.
METAFRAST, uczony.
RĘBAJŁO.

AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
ERAST, KASPER.
ERAST: Mam ci wyznać? więc jakaś tajemna obawa
Szczęściu mojego serca wciąż na poprzek stawa.
Tak, żadna mnie pociecha dziś nie zaspokoi:
Lękam się oszukanym być w miłości swojej;
Nie wiem, czy mogę ufać twojej dobrej wierze,
Lub czy się sam nie łudzisz, choć nawet i szczerze.
KASPER:
Mnie pan mniemasz być zdolnym takich sztuk szatańskich!
Powiem zatem, z amorów przeproszeniem pańskich,
Że krzywdzisz serce, co tu bije pod siermięgą,
I że na fizjognomjach znasz się niezbyt tęgo.
Człowieka z taką gębą pomówić jest trudno,
Aby się miał spaskudzić zdradą tak obłudną;
Tak wielkiegom zaszczytu nie godzien, prawdziwie,
I żyję sobie prosto, skromnie, lecz poczciwie.
Żebym się dał oszukać, to wreszcie być może;
To prędzej; i to jednak między bajki włożę.
Dalibóg, że nie widzę (lub całkiem zgłupiałem),
Gdzie do podejrzeń powód w tem zdarzeniu całem.
Miłość Łucji niesłusznie strachu cię nabawia,
Wszak ciągle pana szuka, wciąż z panem rozmawia;
A Walery, co wzdycha do niej tak natrętnie,
Nie zdaje mi się przez nią widzianym zbyt chętnie.
ERAST: Nieraz złudna nadzieja kochanka uwodzi,
I niezawsze wzrok czuły z sercem w parze chodzi;
Zapały, do jednego pozornie zwrócone,
Często dla innych uczuć stanowią zasłonę.
Bym wierzył, iż niechęci tej wyraz jest szczery,
Nazbyt spokojnym mi się wydaje Walery;
Jego chłód, obojętność, z jaką sobie patrzy
Na to, w czem ty jej łaski znak widzisz najrzadszy,
To zatruwa mi niemal każdą szczęścia chwilę,
Budzi gniew, który próżno przytłumić się silę,
Wlewa w duszę zwątpienie i wzbrania mi wiary,
Czy Łucja szczere żywi względem mnie zamiary.
Pragnąłbym, by w słodyczy trwać niezamąconej,
Widzieć, jak go zazdrości żar trawi szalony;
I wówczas jego troski, gniewy i zgryzoty
Byłyby dla mnie słodkim zakładem jej cnoty.
Czy wierzysz, iż ktoś mógłby z tak pogodną twarzą
Oglądać, jak rywala jego szczęściem darzą?
A jeśli nie, to powiedz: na dziwy takowe
Patrząc, czyż nie mam przyczyn łamać sobie głowę?
KASPER: Może gdzieindziej swoje obrócił zapały,
Skoro spostrzegł, iż tutaj na nic się nie zdały.
ERAST: Skoro serce się spotka z odprawą tak jawną,
Unika tej, co wszystkiem była mu niedawno,
I, krusząc łańcuch, duszy kochanka tak drogi,
W spokojności nie wytrwa z pewnością tak błogiej.
Tej, którąśmy kochali, widok nazbyt bliski
Odnawia w sercu dawnej miłości pociski,
I gdy ten obraz wzgardy w nas wzbudzić nie zdoła,
To znak, że jeszcze płomień ów nie wygasł zgoła.
Zresztą, wierz mi, choć miłość zda się już umarłą,
Nieco zazdrości zawsze szarpie nas za gardło,
I nie pozwala patrzeć bez srogiej boleści,
Że serce, niegdyś drogie, inne czucia pieści.
KASPER: Kiepska z tych filozofij do życia omasta:
Ja, co widzę oczami, w to wierzę i basta,
Juścić chyba sam sobie ten życzy najgorzej,
Kto, zanim ma przyczynę, zawczasu się trwoży.
Pocóż tyle mędrkować i, z własnej ochoty,
W swej mózgownicy czerpać powód do zgryzoty?
Miałbym dociekaniami głowę sobie kręcić!
Najpierw niech przyjdzie święto, a będziem je święcić.
Strapienia dobrowolnie szuka tylko dudek:
Ja się tam w nie nie bawię bez ważnych pobudek;
A choć czasem naprawdę rzecz smutku jest warta,
Udam, że nic nie widzę i ślę ją do czarta!
W miłości, chęci pańskie dzielę sercem całem;
Twa dola lub niedola i moim udziałem;
Gdyby pana zdradziła twoja piękność słodka,
I mnie od pokojówki lepszy los nie spotka.
Lecz przypuszczać najgorsze na co tutaj zda się?
Wolę wierzyć, gdy słyszę: kocham cię, grubasie;
I nie pytam, by chwalić szczęsne swoje losy,
Czy Maskaryl z rozpaczy targa się za włosy.
Ech! że moja Marysia czasem i pozwoli,
Że ją tam ktoś popieści albo poswywoli,
I uśmieje się przytem z nią nakształt warjata: —
I ja śmiać się potrafię, a jeszcze, u kata,
Zobaczym, kto z nas śmiechu przyczyn się doczeka!
ERAST:
Bajże, baju.
KASPER: Ha! ona: widzę ją zdaleka.

SCENA DRUGA.
ERAST, MARYSIA, KASPER.
KASPER: Pst! Marysiu!
MARYSIA:Ty! skądże się wziąłeś?
KASPER:Tak sobie.
Zgadnij, z kim w tejże chwili mówiłem o tobie?
MARYSIA:
Pan Erast także tutaj! właśnie ścigam pana
Już od dobrej godziny. Uf! całam zdyszana.
ERAST: Jakto?
MARYSIA: No, szukam pana, jak mówię, wytrwale,
I mogę ręczyć...
ERAST:Za co?
MARYSIA:Że niema go wcale
W kościele, w rynku, w domu, ani na spacerze.
KASPER:
Przysięgnij na to, Maryś.
ERAST:Ciekawość mnie bierze,
Kto ci kazał mnie szukać?
MARYSIA:Niech się pan założy,
Że ktoś, co panu życzy wcale nie najgorzej;
Poprostu, moja pani.
ERAST:O, Marysiu miła!
Mamż wierzyć, iż to ona głosem twym mówiła?
Powiedz mi, nie ukrywaj złowróżbnej nowiny,
Wszak ciebie winić o nią nie miałbym przyczyny:
Na Boga, wyznaj szczerze, czy twej pani lubej
Serce w zwodnych igraszkach nie szuka swej chluby?
MARYSIA:
Co! skądże to znów panu strzeliło do głowy?
Czy nie dosyć uczucia jej mają wymowy?
By nareszcie dać wiarę miłości tak szczerej,
Czegóż pan żądasz jeszcze?
KASPER:Póki się Walery
Nie obwiesi, dopóty się nie ułagodzi.
MARYSIA:
Jakto?
KASPER: Taki zazdrosny jest mój pan dobrodziej.
MARYSIA:
O Walerego? Dobryś! To koncept wspaniały!
Dziw mi, że takie myśli w głowie twej postały.
Miałam go za mędrszego, lecz dziś przyszła kolej
Zwątpić, czy pan w swym mózgu masz jakowyś olej.
Pomyliłam się, widzę że nie miałam racji.
Czy i tyś się nabawił tej samej warjacji?
KASPER:
Ja, zazdrosny! chroń Boże mnie od takiej biedy,
By mi z tego cierpienia brzuch miał schudnąć kiedy!
Prócz tego że niezmienną wiarę kładę w tobie.
Zbyt dobre mam mniemanie o własnej osobie,
Bym się lękał, że przy mnie ktoś ci w oko wpadnie.
Takiego jak ja gaszka gdzież znajdziesz tak snadnie?
MARYSIA:
Otóż to: takim winien być każdy mężczyzna!
Choćby i był zazdrosny, niech tego nie przyzna.
Cóż zyska, kogo brzydki ten płomień rozpala?
Wspiera tylko zamiary własnego rywala,
I na zalety tego, który go tak trwoży,
Nieraz swym gniewem oczy kochanki otworzy.
Nie jeden już w ten sposób wygrał swoją sprawę
Przez czułego rywala przedwczesną obawę.
Wciąż się lękać by nie być wywiedzionym w pole,
To znaczy grać w miłości dość mizerną rolę,
I samemu się stroić na dudka przed czasem.
To sobie pan pozwoli powiedzieć nawiasem.
ERAST:
Więc dajmy temu pokój. Mówisz, że mnie kocha?
MARYSIA:
Wart byłbyś, aby z panem podrożyć się trocha;
I, aby pana skarać, powinnabym dłużej
Ukryć przed nim cel mojej godzinnej podróży.
Masz, spojrzyj i uspokój swą trwogę nieznośną.
Wszak niema tu nikogo, możesz czytać głośno.
ERAST czyta:
„Miłości twej zapał — oto twoje słowa —
„Nie cofnie się dla mnie przed niczem:
„Niechajże więc dłużej swych chęci nie chowa,
„I stanie przed ojca obliczem.
„Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
„Wyryte w dziewiczem mem sercu,
„A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
„Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
Cóż za szczęsna wiadomość! o ty, coś jej posłem,
Wydajesz się w mych oczach jakiemś bóstwem wzniosłem.
KASPER:
Wszakże panu mówiłem: niech pan co chce gada,
Wszystko zawsze tak będzie, jak Kasper powiada.
ERAST odczytuje:
„Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
„Wyryte w dziewiczem mem sercu,
„A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
„Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
MARYSIA:
Gdybym jej powtórzyła pańskie posądzenia,
Słów tak czułych wyparłaby się bez wątpienia.
ERAST:
Ach, ukryj jej, przez litość, ten obłęd tak krótki,
Co w serca niepokojach czerpał swe pobudki;
A jeśli jej powtórzysz, dodaj, żem gotowy
Śmiercią mą spłacić zbrodnię omyłki takowej,
I, że spieszę, u stóp jej, bodaj tysiąc razy.
Ofiarą życia mego mścić się jej obrazy.
MARYSIA:
Nie mówmy tu o śmierci, nie czas teraz na to.
ERAST:
Zbyt wiele ci winienem; wiem to, i z odpłatą
Nie zwlekając, niebawem ziszczę to, com dłużny
Staraniom posłanniczki miłej i usłużnej.
MARYSIA:
Ach, czym mówiła panu, gdziem go po próżnicy
Jeszcze szukała dzisiaj?
ERAST:Gdzież?
MARYSIA:Na tej ulicy,
Co pan już wie.
ERAST:Na której?
MARYSIA:No... tam... przy tym kramie,
Gdzie miesiąc temu, jeśli ma pamięć nie kłamie,
Obiecał mi pan kupić pierścionek.
ERAST:Pojmuję!
KASPER:
A szelmeczka!
ERAST:To prawda, i winnym się czuję,
Żem zapomniał wywiązać się ze swych przyrzeczeń.
MARYSIA:
Przecież ja nie dlatego, żebym swoją pieczeń...
KASPER:
O, gdzieżby!
ERAST dając jej swój pierścień:
Ten pierścionek może ci przypadnie
Do gustu; przyjm go w zamian: bardzo ci z nim ładnie.
MARYSIA: Pan żartuje; takiegobym nie śmiała nosić.
KASPER:
Biedna trusia: a bierzże! nie dajże się prosić;
Odmawiać, kiedy dają! czyś z zmysłów obrana?
MARYSIA:
Więc dobrze; wezmę jako pamiątkę od pana.
ERAST: Kiedyż u stóp anioła mego złożę dzięki?
MARYSIA:
Myśl pan, jak z ojca wydrzeć prawa do jej ręki.
ERAST:
Lecz, gdyby mnie odrzucił...
MARYSIA:Wówczas się pokaże;
My uczynimy wszystko, co serce nam każe.
W ten czy ów sposób, musim złączyć was oboje;
Rób pan zatem co możesz, a my zrobim swoje.
ERAST:
Żegnaj; dzisiaj rzecz całą wyjaśnię z pewnością.
Erast odczytuje pocichu list.
MARYSIA do Kaspra:
A my, jakże tam stoi znów z naszą miłością?
Nic mi o niej nie mówisz.
KASPER:Niby w naszym stanie,
Dosyć prędko załatwia się takie kochanie.
Ja cię chcę, chcesz mnie także?
MARYSIA:Ze szczerą ochotą.
KASPER:
Dość więc; daj łapę.
MARYSIA:Bywaj, Kasprusiu, me złoto.
KASPER:
Moja gwiazdko!
MARYSIA:Pochodnio moich słodkich chęci!
KASPER: Kometo mojej duszy, tęczo mej pamięci!
Marysia wychodzi.
Bogu niech będą dzięki; dobrze sprawa stoi:
Wszak Albert nie odmówi panu córki swojej.
ERAST:
Walery ku nam idzie..
KASPER:Żal mnie bierze szczery
Teraz na niego patrzeć.

SCENA TRZECIA.
WALERY, ERAST, KASPER.
ERAST:Cóż, panie Walery?
WALERY: I cóż, panie Eraście?
ERAST:W jakimż dzisiaj stanie
Twe zapały?
WALERY: A pańskie?
ERAST:Rosną niesłychanie.
WALERY: Moje także.
ERAST:Dla Łucji?
WALERY:Ano, oczywiście.
ERAST:
Doprawdy, że podziwiać cię trzeba: siarczyście
Wierny jesteś.
WALERY: Nie: pański to płomień tak stały
Może służyć za przykład potomności całej.
ERAST: Co do mnie, obcą taka miłość duszy mojej,
Która patrzeniem samem swoje chęci poi;
I tak szlachetnem sercem nie szczycę się wcale,
Bym czyjąś wzgardę umiał znosić tak wytrwale.
Kiedy kocham, to pragnę być również kochanym.
WALERY:
To bardzo naturalne; zgodzę się tu z panem:
I najmilsza osoba nie uczyni ze mnie
Wasala, jeśli serca nie da mi wzajemnie.
ERAST:
Jednak Łucja...
WALERY:Tak, Łucja, gdy pan do niej wraca,
Wszystkiem, czegobym pragnął, mą miłość odpłaca.
ERAST: Tak łatwo zadowolić pana?
WALERY:Mniej wszelako,
Niż panu się wydaje.
ERAST:Ja bo mam niejaką
Przyczynę wierzyć w chęci jej dla mnie przychylne.
WALERY:
Ja zaś wiem, że w jej sercu mam miejsce dość silne.
ERAST:
Nie łudź się lepiej, radzę.
WALERY:Niechaj mi pan wierzy,
I rojenia zbyt śmiałe cokolwiek uśmierzy.
ERAST:
Gdybym ci mógł pokazać pewien znak jaskrawy
Jej uczuć... Nie: to byłby cios zanadto krwawy.
WALERY:
Ja, gdybym mógł uchylić tajemnicy pewnej...
Nie, wole nic nie mówić; nazbyt byłbyś gniewny.
ERAST:
Wyzywasz mnie, doprawdy, i, wbrew chęci własnej,
Twej pysze przeciwstawić muszę dowód jasny.
Czytaj.
WALERY przeczytawszy:
Treść bardzo miła.
ERAST:Pismo pan poznaje?
WALERY: Ręka Łucji.
ERAST:Cóż? jeszcze się panu wydaje...
WALERY śmiejąc się i odchodząc:
Bywaj mi zdrów!
KASPER:Oszalał chyba poczciwina!
I gdzież tu, u stu djabłów, do śmiechu przyczyna?
ERAST: I mnie to dziwi wielce; któż teraz odgadnie,
Jaka w tem tajemnica ukrywa się na dnie?
KASPER:
Patrz pan, to jego sługa.
ERAST:Tak, widzę go zdala;
Wybadajmy zeń chytrze zamysły rywala.

SCENA CZWARTA.
MASKARYL, ERAST, KASPER.
MASKARYL na stronie:
Może mówić ten sługa o losie dotkliwym,
Kto miał pana młodego i z sercem kochliwem!
KASPER:
Dzień dobry.
MASKARYL: A, dzień dobry.
KASPER:W jakież spieszy kraje
Maskaryl; idzie, wraca, czy też tu zostaje?
MASKARYL:
Nie wracam, bo nie byłem; wszak to jasne: ano
Nie idę też, bo właśnie mnie tu zatrzymano,
I nie zostaję również, bo wraz stąd w te pędy
Umykam.
ERAST: Coś nieskory dzisiaj do gawędy
Imć Maskaryl?
MASKARYL: Wybaczy mi pan z łaski swojej...
ERAST: Cóż tak spiesznie ucieka? mnie się może boi?
MASKARYL:
O twą szlachetność, panie zbyt jestem spokojny.
ERAST:
Daj rękę: już nie mamy powodów do wojny;
Zgoda z nami; ustąpić z własnej chęci wolę
I wam, jako szczęśliwszym, wolne daję pole.
MASKARYL:
Daj Boże!
ERAST: Kasper świadkiem: już sprzykrzyło mi się.
KASPER: To prawda; ja ci również daruję Marysię.
MASKARYL:
Ją zostawmy na boku i, co do tej sprawy,
Możem obaj żyć w zgodzie bez wszelkiej obawy.
Ale czy to rzecz pewna, że już odkochana
Wasza Wielmożność, czy też to są żarty pana?
ERAST:
Przejrzałem sam, że pan twój w szczęśliwszej miłości
Zbyt daleko już zaszedł; odtąd więc nie rości
Żadnvch praw moje serce do tej pięknej damy.
MASKARYL:
Miło mi niewymownie, że się tak zgadzamy.
Prócz tego, że twych przeszkód baliśmy się nieco,
Cieszę się i za pana, żeś skończył z tą hecą.
Tak, dobrześ pan uczynił, żeś rzucił do djaska
Tę grę, że już nie zwodzi cię czułości maska;
Tysiąc razy, sam wiedząc jak tam rzeczy stoją,
Bolałem jaknajszczerzej nad prostotą twoją:
Przykro patrzeć, jak z człeka zacnego drwią sobie.
Ale jakże pan poznał się na tym sposobie?
Wszak o ślubie, zawartym dzisiaj w nocnej porze,
Oprócz mnie i dwóch innych nikt wiedzieć nie może.
I w najgłębszym sekrecie dotychczas się chowa
Dwojga serc kochających wieczysta umowa.
ERAST:
Co ty mówisz?
MASKARYL: Powiadam, że jestem zdumiony
I nie rozumiem zgoła, jak i z której strony
Mogłeś się pan domyślić, iż czułość udana,
Co, wszystkich oszukując, uwiodła i pana,
Ma na celu tych dwoje zawieść przed ołtarze.
ERAST:
Kłamiesz wszystko bezczelnie.
MASKARYL:Panie, jak pan każe.
ERAST:
Jesteś łajdak.
MASKARYL: I owszem.
ERAST:I za czelność swoją
Doczekasz się, że kijem plecy ci wyłoją.
MASKARYL:
Owszem; do usług pańskich.
ERAST:Och, Kasprze!
KASPER:Tu jestem.
ERAST:
Próżno staram się łudzić mym słabym protestem!
Do Maskaryla.
Chcesz uciekać?
MASKARYL: Nie, panie.
ERAST:Powtórz więc wyraźnie:
Łucja...
MASKARYL: Nie, kpiłem sobie.
ERAST:Kpiłeś sobie, błaźnie!
MASKARYL:
Nie, nie kpiłem.
ERAST: Więc prawda, co mówisz?
MASKARYL:Nie, panie,
Nieprawda.
ERAST: Więc cóż tedy?
MASKARYL:To boskie skaranie!
Już się boję, że powiem coś źle.
ERAST:Gadaj śmiało!
Prawda-li to, czyś zmyślił tę opowieść całą?
MASKARYL:
Jak się panu podoba: ja się w ten ambaras
Nie chcę już więcej wdawać.
ERAST wyjmując szpadę: Odpowiesz mi zaraz?
Oto sposób, by język ci rozwiązać snadnie.
MASKARYL:
Ejże, panie, bo głupstwo znów z tego wypadnie!
Jeśli łaska, już wolę, może się pan zgodzi,
Niech mi szybko da kijów parę pan dobrodziej
I pozwoli mi odejść bez wszelkiej obrazy.
ERAST:
Zginiesz tu, albo prawdy najświętszej wyrazy
Z ust twoich wraz usłyszę.
MASKARYL:Dobrze, powiem tedy;
Lecz zlituj się pan, wszak jam nie winien tej biedy!
ERAST:
Mów, lecz wiedz, że tu idzie o twą własną szyję;
I że przed mą wściekłością nic cię nie ukryje,
Jeśli choć jednem słowem zboczysz z prawdy drogi.
MASKARYL:
Zgadzam się, połam mi pan i ręce i nogi,
Zrób mi pan jeszcze więcej, zabij mnie, zezwalam,
Jeśli najmniejszem kłamstwem usta me pokalam.
ERAST:
Prawdą jest to małżeństwo?
MASKARYL:Widzę sam z boleścią,
Żem się jak Piłat w Credo wpakował z tą wieścią;
Lecz niemniej rzecz jest prawdą, i nie w mojej mocy
Zaprzeczyć, że, po schadzkach odbywanych w nocy,
Podczas kiedy pan za dnia był im parawanem,
Przedwczoraj połączyli się małżeńskim stanem.
Mimo to, Łucja jeszcze staranniej ukrywa
Z mym panem ją łączące miłości ogniwa,
I żąda, aby znosił, jak, na oczach ludzi,
Jej serce ciebie ogniem udanym wciąż łudzi,
Szukając w tym podstępie najlepszej ochrony.
By sekret ten przed czasem nie został zdradzony.
Jeśli, mimo mych przysiąg, wątpisz o mej wierze,
Niech Kasper kiedy ze mną w nocy się wybierze,
A pokażę mu, stojąc pod oknem na warcie,
Że do pokojów panny wchodzim dość otwarcie,
ERAST:
Precz z mych oczu, hultaju.
MASKARYL:Na pierwsze żądanie;
O nic więcej nie proszę. Maskaryl wychodzi.

SCENA PIĄTA.
ERAST, KASPER.
ERAST:I cóż?
KASPER:A cóż, panie,
Zle z nami obydwoma, jeśli on nie kłamie.
ERAST:
Nie, mowa ta zbyt jawne prawdy nosi znamię.
Jak rzecz stoi, pojmuję teraz oczywiście:
Jego śmiech na słów widok zawartych w tym liście,
Wskazuje na ich zmowę i świadczy dowodnie,
Że mną się ta zwodnica zasłania niegodnie.

SCENA SZÓSTA.
ERAST, MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Przychodzę panu donieść, że dziś, o zachodzie,
Moja pani nań czekać przyrzeka w ogrodzie.
ERAST:
Śmiesz jeszcze mówić do mnie, zdrajczyni niegodna?
Idź, powiedz swojej pani, żem przejrzał ją do dna,
Że pisanie liścików to próżny jest zbytek
I oto, jaki robię z nich dzisiaj użytek. Drze list i wychodzi.
MARYSIA:
Powiedz, Kasprze, czy mucha ugryzła go jaka?
KASPER:
Ty śmiesz przemawiać do mnie, babo ladajaka,
Krokodylu zdradziecki, ty, co w piersiach serce
Masz gorsze niż satrapy, niźli ludożerce!
Idź, zanieś tę odpowiedź swojej pani godnej,
Że koniec już nareszcie jej grze tak wygodnej,
Że wreszcie już naiwność w nas obu osłabła,
I że może wraz z tobą iść sobie do djabła.
MARYSIA sama:
Moja biedna Marysiu, czy to sen czy jawa?
Doprawdy, na szaleństwo to jakieś zakrawa;
Jakto! takie przyjęcie za dobroci tyle!
Biedna pani; zadziwi się bardzo niemile!

AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
FROZYNA: Frozyna umie trzymać język za zębami.
ASKANJUSZ:
Lecz czy bezpiecznie tutaj? spojrzyjno czasami
Czy niema kogo blisko i czy też, broń Boże,
Naszej tu kto rozmowy podsłuchać nie może.
FROZYNA:
Bezpieczniej nam z pewnością tutaj, niźli w domu.
Widać na cztery strony: nikt więc pokryjomu
Nas nie zajdzie, i mówić możesz bez obawy.
ASKANJUSZ:
O, jak trudno przystąpić do takiej przeprawy!
FROZYNA:
Oj, to jakiś dość ciężki sekret, jak się zdaje.
ASKANJUSZ:
Zbyt ciężki, skoro tobie z trudem go wyznaję,
I gdybym mogła ukryć rzecz, o którą chodzi,
Nie wiedziałabyś o niej.
FROZYNA:To już się nie godzi!
Kryć coś ze mną, jakgdybyś sto razy w potrzebie
Nie doświadczyła mego oddania dla ciebie!
Co, razem wychowana z tobą, tem się szczycę,
Że umiem kryć najświętsze twoje tajemnice!
Która wiem...
ASKANJUSZ: Czego myśli nie śniły niczyje:
Sekret, co ród i płeć mą ludzkim oczom kryje;
Wiesz, że w dom, w którym bawię, przyjęto mnie dzieckiem,
Aby ocalić zapis sposobem zdradzieckim,
Co gdy z śmiercią Askanja już miał być stracony,
W mem przebraniu dlań środków szukano obrony.
Dlatego, serce moje z tobą się odważy
Innych tajemnic również zwolnić czujnej straży;
Lecz, zanim rzecz rozpocznę, objaśnij mi, proszę,
Wątpliwość, jaką zdawna w myślach moich noszę:
Czy być może, by Albert nie znał wydarzenia,
Co czyni go mym ojcem i płeć mą odmienia?
FROZYNA:
Jeśli mam rzec otwarcie, owa sprawa cała
Nigdy nie była dla mnie nadto zrozumiała:
W wielu rzeczach intryga ta zgoła jest ciemną,
A matkę mą wybadać silę się daremno.
Gdy zmarł ów syn, cel ojca gorącej miłości,
A, zanim na świat przyszedł jeszcze, dziedzic włości
Rozlicznych, zapisanych przez wuja bogacza,
Co go swym spadkobiercą jedynym naznacza,
Matka wieść tę pragnęła ukryć jak najdłużej,
Bojąc się, by małżonek (naówczas w podróży),
Dowiedziawszy się o tem, w gniew nie popadł srogi,
Z żalu, że te bogactwa przejdą w obce progi.[1]
Otóż, mówię, by ukryć tę rzecz jakoś przecie,
Umyśliła podstawić obce jakieś dziecię,
I wzięła ciebie od nas, gdzieś ty się chowała,
(W ten sposób mogła zatrzeć się przygoda cała,
Żeś ty zajęła miejsce umarłego chłopca).
Czy ojcu cała sprawa pozostała obca,
Nie wiem. Od nas nie słyszał nic; od swej zaś żony,
Co lat dwanaście przeszło sekret utajony
Nosiła, wobec tego że tak nagle zmarła,
Sądzę, że i jej także nie wymknął się z gardła.
Jednak, widzę, iż styczność utrzymuje skrycie
Z osobą, której pono ty zawdzięczasz życie,
Wiem nawet iż ją wspiera czasem potajemnie,
Lecz z jakich przyczyn, tego dochodzić daremnie.
Z drugiej strony, małżeństwo dla ciebie układa
I to takie, jak tobie pewno się nie nada.
Może zna sztuczkę, której ty jesteś przedmiotem,
Lecz nie wie o przebraniu. Ale dosyć o tem;
Zbyt daleko zawiodła nas ta cała sprawa:
Powróćmy do sekretu, któregom ciekawa.
ASKANJUSZ:
Wiedz zatem, że się miłość omamić nie dała,
Że ma płeć się jej oczom umknąć nie zdołała,
I celne jej pociski, przez tę szatę męską,
W serce słabej dziewczyny wtargnęły zwycięsko:
Kocham tedy.
FROZYNA: Ty kochasz?
ASKANJUSZ:Frozyno, powoli;
Na zdziwienie dopiero później przyjdzie kolej:
Wstrzymaj się jeszcze; jeszcze moje serce biedne,
By w zdumienie cię wprawić, znajdzie rzecz niejednę.
FROZYNA: Cóż?...
ASKANJUSZ:Walerego kocham.
FROZYNA:O losu zagadki!
Jego kochasz, co właśnie przez podstęp twej matki
I twoje podstawienie postradał dziedzictwo!
Co, gdyby pod tą szatą przeczuł twe dziewictwo,
Bezzwłocznie tych majątków ujrzałby się panem!
W istocie, że ta miłość czemść tak niesłychanem...
ASKANJUSZ:
Czekaj: większem zdumieniem wstrząsnę twoje łono:
Ja jestem jego żoną.
FROZYNA:Żoną!
ASKANJUSZ:Tak jest, żoną.
FROZYNA:
Ha! to naprawdę więcej, niż biedna pomieszczę
W mejej głowie.
ASKANJUSZ: Zaczekaj; to nie wszystko jeszcze.
FROZYNA:
Jeszcze?
ASKANJUSZ:
Jestem nią, mówią, lecz on nie wie o tem,
I nie zna tej, co jego ślubów jest przedmiotem.
FROZYNA:
Mów co chcesz; już ma głowa pojąć się nie sili,
Wszystkie myśli zmieszałaś mi w tej jednej chwili,
Rozum mój tym zagadkom podołać nie może.
ASKANJUSZ:
Jeśli chcesz mnie posłuchać, rzecz ci wnet wyłożę.
Walery, co był siostrą mą zajęty szczerze,
Zdawał mi się zbyt ostro sądzony w tej mierze,
I tkliwość jego, Łucji tak bardzo niemiła,
Najżywszą dlań sympatję w mem sercu zrodziła.
Chcąc sprawić, by go siostra widziała łaskawie,
Tak gorącom umiała mówić w jego sprawie,
Żem sama nie spostrzegła, jak budzi się we mnie
Czucie, którem jej wszczepić pragnęła daremnie.
Mówiąc do niej, on w moją duszę się zakradał;
Płomień, dla niej się tlący, mem sercem owładał,
I miłość ta, przez jego boginię wzgardzona,
Wdarła się tryumfalnie do mojego łona.
Tak, serce me, Frozyno, zbyt słabe, niestety,
Zdobyła chęć, zwrócona do innej kobiety,
I śmiertelnie zranione przez grot ów tak ostry,
Z lichwą mu zapłaciło nieczułość mej siostry.
Nareszcie, miłość moja, znękana tym stanem,
Zapragnęła zbliżenia, lecz pod cudzem mianem;
Raz w ogrodzie, Walery, wezwany tajemną
Prośbą Łucji (jak mniemał), zszedł się w nocy ze mną.
I powiodłam rzecz w sposób tak dobrze udany,
Iż wcale nie domyślił się osób zamiany.
Pod zasłoną tak miłą serca jego chęci,
Rzekłam, iż jego obraz wciąż noszę w pamięci,
Lecz, znając wolę ojca odmienną, musiałam
Ukrywać te uczucia, któremi dlań pałam;
Że do czasu z miłości swej sekret uczynię,
Którego powiernicą będzie noc jedynie;
Zaś we dnie, aby sprawy tej nie zepsuć, wcale
Nie będziemy rozmawiać z sobą poufale,
I że tę samą we mnie obojętność spotka,
Co wówczas nim nas jeszcze nić złączyła słodka;
A również on ma przyrzec mi, że z jego strony
Sekret gestem ni słowem nie będzie zdradzony.
Wreszcie, nie poprzestając na takiej zdobyczy,
Lecz chcąc mieć wszystko czego tkliwe serce życzy,
Śmiałością, co przeszkody wszelkie przezwycięża,
Zdołałam wczoraj zmienić kochanka na męża.
FROZYNA:
Ej, dziewczyno, nielada posiadasz talenty!
Któżby to był odgadnął przy twej mince świętej?
Jednak tu nazbyt lekko rzecz powiodłaś całą;
Bo przypuśćmy, że wszystko zrazu się udało,
Nie trudno się domyślić dość smutnego końca,
Skoro ten nocny sekret doczeka się słońca.
ASKANJUSZ:
Gdy miłość jest gwałtowna, nic nas nie odstraszy
W dążeniu, aby dopiąć celu chęci naszej;
I, byle mogło posiąść serce czego życzy,
Wszystko, co będzie później, za nic sobie liczy.
Lecz, jeżeli dziś mówię z tobą bez osłonek,
To, by twej rady... Ale oto mój małżonek.

SCENA DRUGA.
WALERY, ASKANJUSZ, FROZYNA.
WALERY: Jeśli państwo oboje tu rozmowę wiodą,
W której moja obecność byłaby przeszkodą,
Oddalę się.
ASKANJUSZ: O tobie mówimy, a zatem
Możesz przerwać rozmowę, gdyś sam jej tematem.
WALERY:
Ja?
ASKANJUSZ:
Tak.
WALERY: I jakże?
ASKANJUSZ:Rzekłam, że, gdybym kobietą
Była, łatwo uległabym twoim zaletom,
I, gdyby wzajem obraz mój władał w twem sercu,
Wnetbyśmy wraz na ślubnym stanęli kobiercu.
WALERY:
Czynić takie wyznania, to rzecz nader łatwa,
Skoro podobne gdyby ich spełnienie gmatwa;
Lecz złapałbyś się, gdyby komplement tak luby
Był kiedy wystawiony na szczerości próby.
ASKANJUSZ:
Bynajmniej; gdybym serca twego była panią,
Pewnobyś nie miał przyczyn uskarżać się na nią.
WALERY: A gdybym, dzięki twojej pomocy u innej,
Mógł zdobyć szczęście, również byłbyś tak uczynny?
ASKANJUSZ:
Wówczas mogłyby zawieść się pańskie nadzieje.
WALERY:
Z tej odpowiedzi przyjaźń nie bardzo widnieje.
ASKANJUSZ:
Jakto! więc w tak okrutnym chcesz żądać sposobie,
Abym, będąc dziewczyną, zakochaną w tobie,
Przyrzekła ci za tobą wstąpić w czułe szranki,
I walczyć za twą miłość dla innej kochanki?
Przyznasz, iż to zadanie niezbyt chyba miłem.
WALERY:
Lecz skoro nią nie jesteś?
ASKANJUSZ:To, co ci mówiłem,
Rzekłem jako kobieta i tak też należy
Aby było przyjęte.
WALERY:Tu więc szkopuł leży!
Nic więc po twej przyjaźni nie mam tuszyć sobie,
Chyba, że niebo sprawi cud w twojej osobie?
Słowem, gdyś nie kobietą, szukałbym daremno,
Dowodów tej sympatji, co łączy cię ze mną?
ASKANJUSZ:
W pewnych kwestjach nad wszelki wyraz jestem czuły,
I serce moje ranią najmniejsze skrupuły,
Kiedy o miłowanie chodzi. Jestem szczery,
Nie licz na me usługi, mój drogi Walery,
Póki wzajem upewnić nie zdołasz niekłamnie,
Że i ty takież czucia w sercu chowasz dla mnie,
Że płomień mej przyjaźni dzielisz najgorętszej,
I, gdybym był dziewicą, wnet związek najświętszy,
Chęćby uwieńczył, która sercem mojem całem...
WALERY:
Nie, o takich skrupułach jeszcze nie słyszałem!
Lecz przyjmuję ugodę, choć dla mnie tak nową,
I chętnie na ten układ daję moje słowo.
ASKANJUSZ:
Ale szczerze?
WALERY: Najszczerzej.
ASKANJUSZ:Zatem wszystko jasne:
O twe szczęście dbać odtąd chcę, jak o me własne.
WALERY:
Wcześniej niż się spodziewasz, za słowo cię chwycę;
I wkrótce ci powierzę ważną tajemnicę.
ASKANJUSZ:
Ja ci również niebawem odsłonię wyraźniej
Sekret, co będzie dla mnie próbą twej przyjaźni.
WALERY:
W jaki sposób odgadnąć, silę się daremnie?
ASKANJUSZ:
Dowiedz się więc, że kocham kogoś potajemnie,
I w twojej władzy leży, jak można najprościej,
Skłonić ku memu sercu przedmiot mej miłości.
WALERY:
Niechaj więc serce twoje w swe szczęście uwierzy,
Bo pewnem ono, jeśli odemnie zależy.
ASKANJUSZ:
Dużo bardzo przyrzekłeś; więcej niźli mniemasz.
WALERY:
Mów zatem; dłużej przyczyn ukrywać się nie masz.
ASKANJUSZ:
Czas jeszcze; ta osoba, powiem tylko tyle,
Jest blisko ciebie.
WALERY:Zgadnąć napróżno się silę.
Czyżby, daj Boże, siostra...
ASKANJUSZ:Nic ci tej godziny
Więcej nie mogę wyznać.
WALERY:Czemu?
ASKANJUSZ:Mam przyczyny.
Gdy twój sekret posiędę, i mój ci odsłonię.
WALERY:
Musi mi ktoś, co zamknął go święcie w mem łonie,
Zezwolić.
ASKANJUSZ: Więc postaraj się o to, a słowa
Zobaczymy kto lepiej z nas obu dochowa.
WALERY:
Zgoda: przyjmuję układ.
ASKANJUSZ:I ja: bywaj zatem.
Walery wychodzi.
FROZYNA:
Rozmawia z tobą, niby z najoddańszym bratem.

SCENA TRZECIA.
FROZYNA, ASKANJUSZ, MARYSIA, ŁUCJA.
ŁUCJA do Marysi pierwsze trzy wiersze:
Stało się: tak ukarzę bodaj przeniewiercę,
I jeśli czyn ten zdoła zranić jego serce,
To wszystko, czego żądać dzisiaj jeszcze mogę.
Bracie, na nową odtąd pragnę wstąpić drogę,
Chcę kochać tego, co był przedmiotem mej wzgardy,
I on dziś włada w duszy przedtem dlań tak hardej.
ASKANJUSZ:
Co mówisz, siostro? Jakto! ta twoja odmiana
Zdaje mi się zbyt nagła i niespodziewana.
ŁUCJA:
Ja raczej twej odmianie dziwić się mam prawo:
Sameś go wszak opieką otaczał łaskawą;
Wszak nieraz wyrzucałeś mi, nawet dość żywo,
Mą nieczułość, twem zdaniem zbyt niesprawiedliwą;
A gdy chcę go pokochać, wyraźnie cię boli
Mój zamiar i wypadasz z opiekuńczej roli!
ASKANJUSZ:
Troska o ciebie, siostro, dawne chęci głuszy;
Wiem, że inna króluje dzisiaj w jego duszy;
Mniemam zaś, że swej własnej dumie jesteś dłużną,
Aby raz wzgardzonego nie wzywać napróżno.
ŁUCJA:
Gdy tylko o to chodzi, umiem strzec mej sławy;
Toteż porzuć, mój bracie, daremne obawy:
Dość łatwo mi jest czytać w serca jego karcie.
Uczucia moje możesz wyznać mu otwarcie,
Lub, jeśli ty nie zechcesz, własne usta moje
Uśmierzą duszy jego tkliwe niepokoje.
Co! bracie, skądże znowu ten wybuch rozpaczy?
ASKANJUSZ:
Siostro! jeśli me słowo u ciebie coś znaczy,
Jeśli z uczuć siostrzanych coś w tem sercu gości,
Rzuć tę myśl, nie wydzieraj przedmiotu miłości
Młodej istocie, która nad wyraz mi drogą,
A której losy ciebie również obejść mogą.
Nieszczęsna jemu swoje czucia najgorętsze
Oddała; mnie otwarła duszy swojej wnętrze,
A tkliwość, jaką biedna istota dlań pała,
Najzatwardzialsze serce zmiękczyćby zdołała.
O, siostro, czyli nie znasz miłości? azaliż
Nie wiesz, jak strasznym ciosem tę biedną powalisz?
Ja tak czuję tę boleść, co wstrząśnie jej łonem,
Że pewnym, iż to będzie dla nieszczęsnej zgonem,
Jeśli wydrzesz kochanka, co drogim jej tyle.
Wszakże dotychczas Erast, jeśli się nie mylę,
W sercu twojem...
ŁUCJA:Mój bracie, dość na teraz o tem:
Nie wiem, kto twych gorących starań jest przedmiotem,
Lecz błagam cię, zakończmy na dziś tę rozmowę.
Pozwól, to wszystko rzeczy są dla mnie tak nowe...
ASKANJUSZ:
Siostro, jeżeli brata nie pragniesz rozpaczy,
Błagam cię, racz swe chęci skierować inaczej.

SCENA CZWARTA.
ŁUCJA, MARYSIA.
MARYSIA:
Widzę, iż pani sobie poczyna dosc żwawo.
ŁUCJA:
Na nic nie zważa serce zdeptane odprawą;
Spieszy mścić się, i wówczas chwyta bez pamięci
Wszystko, co może pomóc mu w odwetu chęci.
Zdrajca! on śmiał się ozwać do mnie tak zuchwale!
MARYSIA:
Z osłupienia do siebie przyjść nie mogę wcale;
Choć chciałabym zrozumieć, przecież, na mą duszę,
Jestem ciągle jak w rogu; darmo głowę suszę.
Wszakże, gdym mu wiadomość od pani przyniosła,
Z jakąż radością przyjął mnie, jako jej posła!
Upojony twym listem, nie wiedząc co czyni,
Honorował mnie zgoła tytułem bogini,
A trudno znów opisać, jak potem mnie z góry
Potraktował, gdym przyszła z wieścią po raz wtóry.
Nie wiem, coby zajść mogło przez ten czas tak krótki,
By w sercu jego sprawić tak dotkliwe skutki.
ŁUCJA:
Co się stać mogło, mniejsza. Tak, lub też inaczej,
Przed moją nienawiścią nic go nie tłómaczy.
Jakto! ty chcesz przypuszczać jakąś sprawę ciemną,
W tem, co może jedynie być zdradą nikczemną?
Po mym liście, co wstydem dla mnie wiecznym będzie,
Czyż można dlań wymówkę znaleźć w jakim względzie?
MARYSIA:
Istotnie, że tak chyba mniemać nam wypada;
A ten gniew jego cały, to nikczemna zdrada.
Wpadłyśmy, proszę pani. I możnaż tu wierzyć
Tym łotrom, co to niby woleliby nie żyć,
Niż żyć bez nas: wszak każdy z początku tak grucha,
A my, głupie, tym pięknym słówkom dajem ucha,
Aż i ulegnie wreszcie zbyt słaba niewiasta.
Myśmy gęsi, a oni są łotry, i basta!
ŁUCJA: Dobrze, niechaj się chełpi i żarciki stroi;
Niedługo będzie pysznił się ze zdrady swojej;
Wnet się dowie, iż duszę mam w piersiach zbyt hardą,
Aby wzgardę czem innem odpłacić niż wzgardą.
MARYSIA:
To niech nam choć pociechą będzie, i niemałą,
Że nic się im uzyskać od nas nie udało.
Ma tam nosek Marysia i rozum ma wielki,
Że nie chciała pozwolić na żadne figielki!
Inna może, ze względu na tak bliski związek,
Możeby nie dość pilnie strzegła swych podwiązek;
Ale jam nie tak głupia.
ŁUCJA:O czem ty znów pleciesz?
Dałabyś pokój głupstwom bodaj teraz przecież!
Powtarzam, że mnie cios ten zranił tak dotkliwie,
Iż gdyby (czego nawet nadziei nie żywię,
Bo niebo zbyt zawzięło się na mą niedolę,
By raczyło do zemsty mi otworzyć pole),
Gdyby, mówię, niewierny kochanek w te progi
Powrócił, by mi życie swe rzucić pod nogi,
I przebaczenia błagał za czyn swój dzisiejszy,
Zabraniam ci w obronie jego by najmniejszej
Prośby; przeciwnie, żądam, by twój zapał cały
Wciąż stawiał mi przed oczy postępek zuchwały;
Nawet, gdyby me serce, zbyt słabo obronne,
W swej nikczemnej słabości ulec było skłonne,
Niechaj twe przywiązanie wzgardy mej zarzewie
Podsyca, i osłabnąć nie da mi w mym gniewie.
MARYSIA:
Niech się pani nie boi: ja nie gorzej od niej
Pałam chęcią pomszczenia tej potwornej zbrodni,
I raczej wiecznie panną zostanie Marysia,
Niżby ten szelma grubas przebłagał mnie dzisia.
Gdyby sam tu...

SCENA PIĄTA.
ALBERT, ŁUCJA, MARYSIA.
ALBERT: Idź, Łucjo, do domu i przyślij
Pana nauczyciela; właśnie mam na myśli
Wybadać go, czy nie wie, co to za przyczyna
Tak ciężkim smutkiem nęka duszę mego syna.

SCENA SZÓSTA.
ALBERT sam:
W jakąż przepaść udręczeń wpada i niedoli,
Kto z prawej drogi zboczyć raz siebie pozwoli.
To dziecko, przez mą chciwość do domu przyjęte,
W jakichż cierpień zakuło mnie więzy przeklęte!
Ach, gdybym me zgryzoty był przeczuł z początku
Wolałbym i nie marzyć owym majątku:
To drżę, iż rzecz odkryje się lada godzinę,
Wtrąci w nędzę i hańbę mą całą rodzinę;
To znów o tego syna życie tak kosztowne
Przechodzą bezustanku troski niewymowne;
Ilekroć w dom powracam, cały trwogą dyszę,
Ze w progu straszną jakąś wiadomość usłyszę:
„Jakto! nie wiesz? więc mężnie znieś losów udrękę;
Syn twój ma złą gorączkę, złamał nogę, rękę“...
Słowem, z lada przyczyny, bezustanku prawie,
W zgryzocie, w utrapieniu nędzne, życie trawię.
Och, tak...

SCENA SIÓDMA.
ALBERT, METAFRAST.
METAFRAST: Mandatum tuum curo diligenter.
ALBERT:
Mistrzu, chciałem...
METAFRAST: Mistrz, znaczy dosłownie: magis ter,
To jest: trzy razy większy.
ALBERTNiech mnie piorun spali,
Jeślim to wiedział, ale dobrze, mówmy dalej.
Mistrzu...
METAFRAST:
Bądź łaskaw mówić.
ALBERT:Chcę być tak łaskawy,
Lecz ty bądź łaskaw wciąż mi nie przerywać sprawy.
Zatem, raz jeszcze, mistrzu (to już po raz trzeci),
Chodzi o mego syna; wiesz, że jest mi z dzieci
Najdroższy, i żem w pieczy miał go zawsze szczerej.
METAFRAST:
Bardzo słusznie: filio non potest praeferri
Nisi filius.
ALBERT: Mistrzu, nie chcą być niegrzeczny,
Lecz ten żargon wydaje mi się dość zbyteczny.
Wiem, żeś wielki łacinnik i doktór nielada,
Wierzą chętnie każdemu kto mi to powiada,
Ale pocóż, w rozmowie ze mną poufałej,
Twej niezmiernej mądrości kram rozwijać cały,
I pluć dziwnemi słowy w sposób tak uczony,
Jakbyś właśnie kazanie miał głosić z ambony?
Mój ojciec, chociaż rozum miał, ba, co się zowie,
Nic mi, oprócz pacierza, nie zaszczepił w głowie,
A i ten, choć go zwykłem odmawiać od dziecka,
Zawsze mi się wydaje niby coś z turecka.
Porzuć więc erudycji kunsztowne obroty,
I racz zniżyć swój język do mojej prostoty.
METAFRAST:
Stanie się.
ALBERT: Otóż, syn mój wstręt ma jakiś dziwny
Do małżeństwa; już z góry zdaje się przeciwny,
Ilekroć jakąkolwiek partję mu wymienię.
METAFRAST:
Widać, że w tem podobne ma usposobienie
Jak brat Marka Tuljusza, o którym wspomina
W liście do Attykussa, tym co się zaczyna:
Atanaton...
ALBERT: Mój Boże, co nam do tych panów
Greków, Esklawończyków, czyli też Albanów,
Lub innych nacyj, które twa mądrość porusza:
Powiedz mi, co to wszystko ma do Askanjusza?
METAFRAST:
Cóż zatem ten Askanjusz?
ALBERT:Napełnia mnie trwogą,
Zali go kryta miłość nie wiąże do kogo:
Coś go dręczy, wyraźnie ma jakieś strapienie;
Ot, wczoraj wszak zdybałem go niepostrzeżenie,
W jakimś zaułku leśnym, gdzie nikt nie zachodzi...
METAFRAST:
W miejscu ustronnem w lesie, chciał rzec pan dobrodziej
Miejsce uboczne, ustroń, latine: secessus,
Wirgili wszak powiada: Est in secessu locus...
ALBERT: I jakżeż mógłby mówić o tem ten Wirgili,
Skoro pewną jest rzeczą, iż tam w onej chwili
Nie było żywej duszy; któż więc twierdzić może...
METAFRAST:
Mówię tu o Wirgilim, jako o autorze,
Co tę samą rzecz ujął wybrańszemi słowy,
A nie jako o świadku twej z synem rozmowy.
ALBERT:
A ja znów ci powiadam, że mi żadnych wzorów
Wybrańszych nie potrzeba, świadków ni autorów,
I własne mi świadectwo wystarcza do zbytku.
METAFRAST:
Dobrze jest słów dobierać wsławionych w użytku
Przez najlepszych pisarzów: Tu vivendo bonos
Powiadają, scribendo sequare peritos.
ALBERT:
Człowieku, gdy ja mówię, zechcesz ty być cicho?
METAFRAST:
Kwintylian to gorąco zaleca.
ALBERT:A, licho
Niech cię porwie!
METAFRAST: I jeszcze dodaje uczenie
Zdanie, które rad będziesz pewno nieskończenie
Usłyszeć.
ALBERT: Nie, rad będę połamać ci kości!
Pies, nie człowiek! O, jakbym, bez żadnej litości,
Na tej gębie obrzydłej, co sama się prosi...,
METAFRAST:
Ale czemu właściwie pan się tak unosi?
Czego pan chce odemnie?
ALBERT:Hę? Chcę być słuchanym,
Gdy co mówię.
METAFRAST:
Najchętniej w tem zgodzę się z panem
Wnet ci się stanie zadość, jeśli o to chodzi:
Milczę już.
ALBERT: Mądrze czynisz.
METAFRAST:Niechże pan dobrdziej
Zacznie mówić; ja słucham.
ALBERT:Więc dobrze.
METAFRAST:Jeżeli
Słowo pisnę, niech zginę.
ALBERT:Będziem to widzieli.
METAFRAST:
Nie będziesz się już żalił na wymowę moją.
ALBERT: Ach, oby!
METAFRAST:Zatem proszę.
ALBERT:Tak więc rzeczy stoją...
METAFRAST:
Nie obawiaj się żadnej przerwy z mojej strony.
ALBERT:
Dość już.
METAFRAST:
W milczeniu będę wprost nieposkromiony.
ALBERT: Już ci wierzę.
METAFRAST: Przyrzekam nie pisnąć ni słowa.
ALBERT: Wystarczy.
METAFRAST:Odtąd stoi przed tobą niemowa.
ALBERT:
Wybornie.
METAFRAST:
Mów pan zatem, bez skrupułu cienia.
Nie będziesz się uskarżał na mój brak milczenia;
Ust nawet nie otworzę: niech się pan nie boi.
ALBERT na stronie:
A, zdrajca!
METAFRAST: Tylko, proszę, kończ pan, z łaski swojej;
Dosyć już dawno słucham; teraz zwyczaj święty
Każe, bym ja przemówił.
ALBERT:Ha! zbóju przeklęty!
METAFRAST:
No Boga! ciągle słuchać! dręczysz mnie zbyt srodze;
Mówmy bodaj naprzemian, albo już odchodzę.
ALBERT:
Cierpliwość moja...
METAFRAST: Jakto! pan wciąż mielesz swoje?
Jeszcze nie? Ha! per Jovem! w miejscu nie ustoję.
ALBERT:
Nie zacząłem...
METAFRAST:
Co, jeszcze? ileż tu gadania!
Czyż nie pozwolisz wtrącić mi jednego zdania?
ALBERT na stronie:
Zwarjuję.
METAFRAST:
Znów zaczynasz? Ech! tego nie lubię!
Błagam cię, jedno słówko niechajże choć wściubię.
Głupiec, co nic nie mówi, niczem się nie różni
Od milczącego mędrca.
ALBERT odchodząc: Zaczekaj, a dłużni
Nie będziem sobie.

SCENA ÓSMA
METAFRAST sam:
Glossą niezwykle udaną
Określił to filozof: „Mów, by cię poznano“
Zatem, jeśli mówienia moc mi jest wydarta,
Cóż ludzka ma istota cała będzie warta,
Gdy w esencji z bydlęciem zrównaną zostanie?
Na tydzień cały w głowie mam pewne strzykanie
O, jak ja nienawidzę tych wielkich pyskaczy!
Ha, jeśli uczonego słuchać nikt nie raczy,
Jeśli się żąda, aby stał z gębą zamkniętą,
Całą świata hierarchję trza obalić świętą:
Trzeba, ażeby lisów mogły dusić kury,
Aby dzieci na starców fukać mogły z góry,
Aby wilka ścigało jagniątko spokojne,
By warjat pisał prawa, baby szły na wojnę,
By zbrodniarz na sędziego wydawał wyroki,
Zak mistrzowi swojemu kijem łoił boki,
By chory niósł zdrowemu pociechę w frasunku,
Aby zając płochliwy...

SCENA DZIEWIĄTA
ALBERT, METAFRAST.
Albert potrząsa dużym dzwonkiem nad uszami Metafrasta, który ucieka.
METAFRAST uciekając: Na pomoc! ratunku!



AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam:
Czasem wygrywa, kto się na wszystko odważy,
I w lichej sprawie trzeba kręcić jak się zdarzy.
Dla mnie, którego język, nazbyt niedyskretny,
Skórę moją umieścił w pozycji dość szpetnej,
Jedynym środkiem było pchać dalej tę sprawę,
I odkryć przed staruszkiem calutką zabawę.
Jego syn (niby pan mój), to gorąca pała:
Gdyby kiedy mógł zgadnąć, jak rzecz się wydała,
Bałbym się, Maskarylku, o twą biedną szyję!
W ten sposób, nim się moje gadulstwo odkryje,
Może jakąś odmianę ześle dopust boży,
I rzecz między ojcami sama się ułoży.
W tym też celu przychodzę, by zapuścić wędkę
I ściągnąć go na małą z mym starym gawędkę!
Puka do drzwi Alberta.
SCENA DRUGA.
ALBERT, MASKARYL.
ALBERT: Kto puka:
MASKARYL:Swój, przyjaciel.
ALBERT:Ho, ho! możnaż wiedzieć,
Co cię sprowadza?
MASKARYL:Chciałem ci, panie, powiedzieć
Dzień dobry.
ALBERT: A, doprawdy, zbyt jesteś gorliwy.
Dzień dobry ci, dziękuję. Odchodzi.
MASKARYL:Cóż on taki żywy!
Zaraz umyka. Puka znowu.
ALBERT: Jeszcze?
MASKARYL:Ależ pan wszystkiego
Nie wysłuchał.
ALBERT:Wszak dnia mi życzyłeś dobrego?
MASKARYL:
Tak.
ALBERT: A zatem, nawzajem.
Odchodzi znów, Maskaryl go wstrzymuje.
MASKARYL:Mam także zlecenie
Od imci Polidora nieść ci pozdrowienie.
ALBERT:
A! to znów co innego. Twój pan cię przysyła
Z taką misją?
MASKARYL: Tak, panie.
ALBERT:Wielce mi jest miła.
Idź, powiedz, że mu życzę wszelkiej pomyślności.
Odchodzi.
MASKARYL:
Ten człowiek najwyraźniej nie lubi grzeczności.
Puka: Jeszczem nie skończył, panie, polecenia swego:
Mój pan ma jeszcze prośbę gorącą do niego.
ALBERT: Gdy zechce zatem, jestem na jego rozkazy.
MASKARYL zatrzymując go:
Czekajże pan i nie każ zaczynać sto razy.
Otóż, mój pan tu idzie, aby w ważnej sprawie
Pomówić z tobą, jeśli zezwolisz łaskawie.
ALBERT: O, i cóż to za sprawa, co go zmusza ze mną
Rozmowy szukać nagle?
MASKARYL:Pewną rzecz tajemną
Zwierzył mu ktoś w tej chwili, a to, co odkryto,
Dla was obu ma wagę ponoś znamienitą.
Oto, co miałem donieść.

SCENA TRZECIA.
ALBERT sam:
Nieba! drżę z obawy!
Wszak zdawna mnie już żadne z nim nie łączą sprawy:
Czuję burzę, co nagle grozi głowie mojej,
I wiem, co to za sekret dziś go niepokoi!
Bez ochyby ktoś zdradził mnie, znęcony zyskiem,
I oto dni me hańby stały się igrzyskiem:
Odkryto me podejście. O! jakże to trudno
Prawdę na wieki zdusić pod maską obłudną!
Ileż lepiejbym zrobił dla swej dobrej sławy,
Gdybym był słuchał wciąż mnie dręczącej obawy,
Co nieraz mnie skłaniała, bym, póki jest pora,
Sam zwrócił ten majątek w ręce Polidora;
Bym uprzedził rozgłosu hańbę wiekuistą,
I przez zgodne układy wyszedł z sprawy czysto.
Lecz stało się; zapłacić przyjdzie mi to krwawo,
I skarb ten, co pod dach mój dostał się nieprawo,
Opuści go, niestety, unosząc ze sobą
Honor mój, i dom kryjąc wieczystą żałobą!

SCENA CZWARTA.
ALBERT, POLIDOR
POLIDOR pierwsze cztery wiersze nie widząc Alberta:
W taki sposób zaślubić pannę pokryjomu!
Czyż on zechce zapomnieć nam takiego sromu?
Nie wiem, co mnie tu czeka; gubię myśli wątek:
Jej ojca gniew tak słuszny i jego majątek
Zbyt duży... Już tu idzie.
ALBERT:Polidor! o Boże!
Boję się doń przystąpić.
ALBERT:Spojrzeć się nań trwożę.
POLIDOR:
Jak zacząć tę rozmowę?
ALBERT:Jak tu wyrzec słowo?
POLIDOR:
Wzburzony jest widocznie.
ALBERT:Patrzy tak surowo...
POLIDOR:
Widzę po twem wzruszeniu, szanowny sąsiedzie,
Że się domyślasz, co mnie w progi twoje wiedzie.
ALBERT: Niestety!
POLIDOR:W pomięszaniu oba tutaj stoim:
Ja sam ledwo uwierzyć mogłem uszom swoim.
ALBERT: Wierz mi, że się od żalu i wstydu rumienię.
POLIDOR:
Pojmujesz na postępek ten moje wzburzenie:
Wymówek dla winnego szukać nie próbuję.
ALBERT:
Bóg się nad najnędzniejszym grzesznikiem lituje.
POLIDOR: Tobie zatem przystoi iść za wzorem nieba.
ALBERT:
Trzeba chrześcijaninem być.
POLIDOR:Zaiste, trzeba.
ALBERT: Ulituj się, na Boga, mości Polidorze!
POLIDOR:
Mnie błagać ciebie o to godzi się w pokorze.
ALBERT: By łaskę twą okupić, padam na kolana.
POLIDOR: Moją to raczej rzeczą uczynić, nie pana.
ALBERT:
Okaż nieco współczucia nad mym smutnym losem!
POLIDOR:
Chciej nie zamykać uszu przed litości głosem!
ALBERT:
Kiedy widzę twą dobroć, wprost serce mi taje.
POLIDOR:
Twoja łaskawość wyjść mi z podziwu nie daje.
ALBERT:
Przebacz mi więc, zapomnij.
POLIDOR:Ty przebacz mi raczej.
ALBERT:
Ciężką boleścią w sercu mem czyn ten się znaczy.
POLIDOR:
I we mnie pewno żałość niemniejszą też budzi.
ALBERT:
Śmiem błagać, by nie doszedł on do uszu ludzi.
POLIDOR: I mnie, mości Albercie, to na sercu leży.
ALBERT:
Chciej cześć moją oszczędzać.
POLIDOR:Ach, chciałbym najszczerzej!
ALBERT:
Co do sprawy majątku, sam sumę oznaczysz.
POLIDOR:
Nie chcę nic więcej nad to, co sam oddać raczysz:
Całą sprawę zostawiam tobie do uznania,
I z radością do twego nakłonię się zdania.
ALBERT: Co to za dobroć! cóż to za serca przymioty!
POLIDOR:
Toś ty dobry, że, mimo tak ciężkiej zgryzoty...
ALBERT:
Oby Bóg chciał we wszystkiem szczęście zsyłać na cię!
POLIDOR:
Oby ciebie wspomagał!
ALBERT:Uściskaj mnie, bracie.
POLIDOR:
Najchętniej; i serdeczne dzięki składam tobie,
Że wszystko się skończyło w pomyślnym sposobie.
ALBERT:
Niebu niech będzie chwała.
POLIDOR:Utaić nie mogę,
Żem o ciebie niemałą w sercu żywił trwogę;
Bałem się, że, przy twojem znaczeniu i wpływie,
Błąd córki swej na synu mścić zechcesz straszliwie...
ALBERT: Hę, co mówisz o błędzie i o córce mojej?
POLIDOR:
Mniejsza więc, niech już rzecz ta nas nie niepokoi.
Przyznam chętnie, że syn mój zawinił w tej sprawie;
Przyznam nawet, gdy żądasz (jesteś w pełnem prawie),
Że on tu jeden winę za czyn ten ponosi;
Że córka twoja cnotę zbyt wysoko nosi,
Aby postąpić w sposób z honorem tak sprzeczny,
Gdyby jej uwodziciel nie skłonił wszeteczny;
Że ten zdrajca nadużył niewinności świętej,
I miałbyś prawo bardziej w duszy być zawzięty.
Lecz już się stało; gdy więc, wspólnem naszem zdaniem,
Szczęśliwem się skończyło wszystko pojednaniem,
Nie swarzmy się już dłużej, a owe nieczyste
Sprawki niechaj uświęcą związki uroczyste.
ALBERT na stronie:
Co za omyłka, Boże! i cóż za nowina!
Jedna troska się kończy, a druga zaczyna;
W mem pomięszaniu nie wiem, jak tę rzecz prowadzić,
A jeśli powiem słowo, obawiam się zdradzić.
POLIDOR:
O czem myślisz, Albercie?
ALBERT:Ja? tak, to i owo;
Lecz proszę, dajmy pokój teraz z tą rozmową:
Słabo mi się zrobiło, zostawić cię muszę.

SCENA PIĄTA.
POLIDOR sam:
Rozumiem, jaki ciężar gnębi jego duszę.
Chociaż rozsądek jego skłania się do zgody,
Zbyt głębokie ma w sercu do żalu powody;
Obraz zniewagi nosi wciąż w myślach, i woli
Ukryć samotnie ranę, co jeszcze go boli.
Współczuję z jego hańbą, żal mi go najszczerzej;
Niechże się to cierpienie pomału odleży:
Zbyt łatwo wraca boleść przemocą zduszona.
Otóż i sprawca; idzie ta pałka szalona.
SCENA SZÓSTA.
POLIDOR, WALERY.
POLIDOR:
Zatem, miły gagatku, wciąż hultajstwem swojem
Będziesz igrał z rodzica starego spokojem?
Codziennie będę musiał suszyć sobie głowę
Jak naprawiać szaleństwa twoje, coraz nowe?
WALERY:
I cóż ja znów tak złego niby robię co dnia,
I jaka do twych uszu, ojcze, doszła zbrodnia?
POLIDOR:
Tak, dziwny człowiek jestem, z tak zrzędnym humorem,
By winić syna, co jest cnót wszelakich wzorem!
Przecież żyje jak święty i w domu ojcowskim
Pędzi swe dni na klęczkach przed obrazem boskim!
Chcieć mu dowieść, że prawa natury wywraca,
I że z nocy dzień robi, to daremna praca!
Że sto razy przez swoje zuchwalstwo zbyt butne,
Zranił serce ojcowskie, to kłamstwo wierutne!
Że i teraz, najświętsze depcąc obowiązki,
Śmiał wejść z córką Alberta w potajemne związki,
Niepomny jakie mogą wypaść z tego skutki:
Cóż znowu! to kto inny! baranek cichutki
Nawet mnie nie rozumie, co to za małżeństwo!
A, psie! z niebios zesłany na moje męczeństwo,
Czy zawsze będziesz broił, i czy, przed mym zgonem,
Nie ujrzę cię czem innem, niż trutniem szalonym?
WALERY sam w zamyśleniu:
Kto mógł zdradzić? ma głowa próżno się wysila
Kogo o to posądzić? czyżby Maskaryla?...
Ale wyłże się szelma z tego ambarasu;
Trzeba go z mańki zażyć i stłumić do czasu
Mój gniew.

SCENA SIÓDMA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY: Ha, Maskarylu, do uszu rodzica,
Nie wiem jak, ale doszła cała tajemnica.
MASKARYL:
W istocie?
WALERY: Tak.
MASKARYL:I skąd się dowiedział, u djaska?
WALERY:
Nie wiem, przez kogo na mnie spłynęła ta łaska,
Lecz wszystko załatwiło się, i to tak przednio,
Że wdzięczność dlań w mem sercu czuję niepoślednią.
Gniewu ojca się lękać nie mam już przyczyny:
Chwali wielce mój wybór, rozgrzesza mnie z winy,
I radbym bardzo wiedzieć, kto, w tej całej sprawie,
Potrafił go nastroić dla mnie tak łaskawie.
Nie uwierzysz, jak cieszę się z tego obrotu.
MASKARYL:
A gdybym panu wyznał, żem to ja z kłopotu
Go wybawił i umysł złagodził ojcowski?
WALERY:
No, no, do gotowego chciałbyś przyjść bez troski!
MASKARYL:
Ja sam, powtarzam panu, ojcu rzecz wyznałem,
I jam sprawił to wszystko zwierzeniem tak śmiałem.
WALERY:
Ty? bez żartów?
MASKARYL: Niech głowy nie wyścibię z piekła,
Jeśli ma gęba świętej prawdy nie wyrzekła!
WALERY dobywając szpady:
A ja chcę w piekle gorzeć na wieki, jeżeli
Nie sprawię tu na miejscu, by cię djabli wzięli!
MASKARYL:
Panie, co to takiego? nie tak nagle, panie!
WALERY:
To jest zatem twa wierność? to twe przywiązanie?
Bez mej sztuczki przenigdyby się nie wydało
To, o co podejrzewać mogłem cię tak śmiało.
Zdrajco, którego gęba w paplaniu zbyt łatwa,
Ojca gniewem przedwczesnym wszystkie plany gmatwa,
Coś wszystko zniszczył, zgubił, musisz, szelmo jedna,
Dać tu gardło.
MASKARYL: Powoli, ma duszyczka biedna
Nie jest gotowa na śmierć. Proszę, niech pan raczy
Zaczekać, aż się koniec tej sprawy obaczy.
Miałem ważne przyczyny, aby dziś staruszka
Zapoznać z sekretami małżeńskiego łóżka:
To mały zamach stanu; ujrzysz pan po skutku,
Czy do radości będzie powód, czy do smutku.
O cóż się pan więc gniewa? Jak tam głową kręci
Maskaryl, by tryumfem ozdobić twe chęci,
To mniejsza, bym w końcu umiał ci dogodzić
WALERY:
A jeżeli ty znów chcesz mnie za nos wodzić?
MASKARYL:
By mnie zabić, dość czasu zostanie ci zawsze;
Lecz może zdołam zyskać wyroki łaskawsze;
Bóg dopomoże swoim, a pan mój szczęśliwy,
Hołd odda Maskaryla służbie tak gorliwej.
WALERY:
Zobaczym więc. Lecz Łucja...
MASKARYL:Pst, ojciec nadchodzi.

SCENA ÓSMA.
WALERY, ALBERT, MASKARYL.
ALBERT:
Im więcej myślę nad tem, tem więcej się rodzi
W mej duszy wątpliwości; i, w tej dziwnej sprawie,
Zbyt łatwom pofolgował snać pierwszej obawie.
Łucja twierdzi, że wszystko to wymysł bezczelny,
I broni niewinności swej w sposób tak dzielny...
Hej! słysz ty, czy to twoje zuchwalstwo się waży
Córki mej cześć ofiarą czynić swej potwarzy?
MASKARYL:
Mości Albercie, noś się tu nieco łagodniej,
I nie czyń swego zięcia winnym takiej zbrodni.
ALBERT: Jakto zięcia, hultaju? Możnaby cię o to
Posądzić, żeś kierował tą całą robotą,
I że plan ów się w twojej wylągł mózgownicy.
MASKARYL:
Gdzież tu powód, by krzyki robić na ulicy?
ALBERT:
Więc godzi się zniesławiać dziewczynę uczciwą,
By z hańby mego domu zebrać sobie żniwo?
MASKARYL:
Wszak on gotów jest spełnić wszystkie twe żądania.
ALBERT: Jedno mam tylko: aby zaprzestał udania.
Jeśli dla mojej córki miał jakoweś chęci,
Czemuż uczciwie tego nie powie, lecz kręci?
Mógł do jej serca z prośbą udać się otwarcie;
Mógł jawnie chęci swoje postawić na karcie,
A nie szukać pomocy w potwarzy tak niskiej,
Czci dziewczęcej ukryte zadając pociski.
MASKARYL:
Jakto? niby że Łucji nie łączą najsłodsze
Ogniwa z moim panem?
ALBERT:I nie złączą, łotrze!
MASKARYL:
Powoli! A gdy prawdą jest to, co się stało,
Czy zechcesz zgodą swoją rzecz uświęcić całą?
ALBERT:
A jeśli nie jest prawda, chcesz, bym, bez litości,
Za twe podłe oszczerstwo nadłamał ci kości?
WALERY:
Że jest prawdą, nietrudno będzie panu dowieść.
ALBERT:
Masz! i ten znów popiera bezecną opowieść
Swego godnego sługi! O, nikczemni łgarze!
MASKARYL:
Że prawdę szczerą mówię, wnet się to pokaże.
WALERY:
Lecz w jakimż celu chciałby ktoś nadstawiać karku...
ALBERT na stronie:
Świadczą, jak dwaj opryszki sobie na jarmarku.
MASKARYL:
Przejdźmy więc do dowodów i, przez usta własne,
Niechaj Łucja w tej sprawie da świadectwo jasne.
ALBERT:
A jeżeli odeprze wszystkie kłamstwa twoje?
MASKARYL:
Nie, panie, nie odeprze, o to się nie boję.
Przyrzeknij zezwolenie swoje na te śluby,
A ja idę o zakład, i to bardzo gruby,
Że własnemi ustami zaraz tu obwieści
I związek swój i miłość, którą w duszy pieści.
ALBERT:
Zaraz się przekonamy.
MASKARYL do Walerego: Panie, dobra nasza.
ALBERT: Łucjo!
WALERY do Maskaryla:
Boję się...
MASKARYL:Nic niech pan nie przestrasza.

SCENA DZIEWIĄTA.
WALERY, ALBERT, MASKARYL, ŁUCJA.
MASKARYL:
Mości Albercie, spokój. Zwiastuję ci, pani,
Nowinę, co niemałą radość kryje dla niej:
Ojciec twój, obznajmiony z całem przedsięwzięciem,
Godzi się męża twego uznać swoim zięciem,
Jeśli tylko, rzuciwszy próżne niepokoje,
Własnem wyznaniem słowa tu potwierdzisz moje.
ŁUCJA:
Co on mi prawi, hultaj ten z wytartem czołem?
MASKARYL:
Wcale niezły przydomek tak naprędce wziąłem.
ŁUCJA: Może mi pan wyjaśni, jaki ma początek
Tej miłej opowiastki zbyt misterny wątek?
WALERY: Wybacz, aniele; sługi gadulstwo przeklęte
Wbrew mej chęci zdradziło związki nasze święte.
ŁUCJA:
Co? związki?...
WALERY: Wyszły na jaw, Łucjo ubóstwiana,
I próżno rzecz ukrywać, co wszystkim jest znana.
ŁUCJA: Co! nas oboje wieczne złączyć miały śluby?
WALERY:
W szczęściu tak niezmierzonem nie szukam czczej chluby;
I to, że dziś radością ma dusza się poi,
Nie zasługom winienem mym, lecz łasce twojej.
Wiem, że możesz wyrzuty mi czynić dziś krwawe;
Że w tajemnicy chciałaś utrzymać tę sprawę;
Toteż, wiernie starałem się, aby ni razu
Słowem ni gestem twego nie złamać zakazu,
Lecz...
MASKARYL:
Tak, ja to zrobiłem: wyznaję w pokorze!
ŁUCJA:
Czyż bezczelniejsze kłamstwo istnieć w świecie może?
Śmiesz mi je w oczy rzucać, jak na pośmiewisko
I sądzisz, że zdobędziesz mnie sztuką tak niską?
To mi rycerz, co wszystkie nadzieje w tem mieści,
By, gdy serca nie może, sięgnąć choć mej cześci,
I mniema, iż, mą hańbą trafion w samo serce,
Ojciec ręką swej córki zapłaci oszczercę!
Choćby wszystko wiązało wreszcie nas oboje:
Ojciec, losu wyroki, własne chęci moje,
Wolałabym w mym gniewie zgwałcić tysiąc razy
Pragnienia własne, losów i ojca rozkazy,
I wolałabym zginąć, niż złączyć swe życie
Z tym, co w sposób tak podły chciał zdobyć mnie skrycie.
Precz stąd; gdyby płci mojej gwałtowność przystała,
Ujrzałbyś, jakim gniewem dusza moja pała,
I wziąłbyś słuszną cenę bezczelności swojej.
WALERY:
Przepadło, już jej w gniewie nic nie uspokoi.
MASKARYL:
Pozwól mi pan z nią mówić. Ech, pani łaskawa,
Pocóż teraz w chowanki cała ta zabawa?
Cóż pani tem zamierza? Jakiż humor dziki
Wbrew własnym chęciom każe stroić te wybryki?
Gdyby choć ojciec pani był nieubłagany,
Rozumiem; lecz on gotów zmienić swoje plany,
I sam rzekł nam, iż, całą rzecz wyznając szczerze,
Wszystko możesz od niego uzyskać w tej mierze.
Czujesz pani, to prawda, zawstydzenia trochę,
By sama zwierzać ojcu sprawki nieco płoche!
Lecz twą zbytnią powolność dla miłosnych chęci
Z ojca zgodą ten związek najłacniej uświęci;
I, choć jego pochwała pewnie cię nie czeka,
Zawszeć to błąd mniej ciężki, niż zabić człowieka.
Ciało ludzkie jest słabe niekiedy; to pewna
Że i panna z kamienia nie jest, ani z drewna;
Nie ty pierwsza znalazłaś się pono w tej matni,
I nie tobie, jak sądzę, przyszło to ostatniej.
ŁUCJA:
Jakto, ojcze! ty słuchasz tej bewstydnej mowy
I ni słowem nie skarcisz czelności takowej?
ALBERT:
Cóż mam powiedzieć, dziecko? Trudno niespodzianiej
Być zaskoczonym komuś.
MASKARYL:Przysięgam ci, pani,
Żeś powinna otwarcie wyznać sprawę całą.
ŁUCJA:
I cóż mi każesz wyznać?
MASKARYL:Co? To, co się stało
Między tobą a panem mym: to dobre żarty!
ŁUCJA: I cóż się stało zatem, hultaju wytarty,
Między mną a twym panem?
MASKARYL:Już ja się założę,
Że pani chyba lepiej o tem wiedzieć może,
I że ta noc zbyt słodką była dla niej, aby
Ślad w jej pamięci miała zostawić tak słaby.
ŁUCJA:
Czas skończyć już, mój ojcze, z tym frantem zuchwałym!
Uderza go w twarz i wychodzi.
SCENA DZIESIĄTA.
WALERY, MASKARYL, ALBERT.
MASKARYL:
Oj, zdaje mi się, że ja po gębie dostałem.
ALBERT:
Tak, łotrze, zdrajco; ręka jej na twojej twarzy
Kreśli słuszny rachunek tej niecnej potwarzy.
MASKARYL:
Mimo to, niech mnie djabeł za moją robotę
Porwie, jeżelim zełgał cokolwiek na jotę!
ALBERT: Mimo to, niechaj uszy mi oba obetną,
Jeśli mi nie zapłacisz za napaść tak szpetną!
MASKARYL:
Czy chcesz dwóch świadków, którzy rzecz potwierdzą moją?
ALBERT:
Czy chcesz dwóch ludzi, którzy plecy ci wyłoją?
MASKARYL:
Ich słowo zdoła chyba pozyskać mi wiarę.
ALBERT:
Ich dłoń zastąpi dzielnie me ramię zbyt stare.
MASKARYL:
Wierzaj mi pan, że Łucja przez wstyd tylko kręci.
ALBERT:
Wierz mi, że nie pomogą ci niebiescy święci.
MASKARYL:
Wszak znany panu Ormin, notarjusz dość wzięty?
ALBERT:
A kat, Drabinka, znany ci, łotrze przeklęty?
MASKARYL:
I Szymon, krawiec, sławny ze zdatności swojej?
ALBERT: I nowa szubienica, co na placu stoi?
MASKARYL:
Zobaczysz, że poświadczą, com rzekł prawdy głosem.
ALBERT:
Zobaczysz, że wnet zrobią koniec z twoim losem.
MASKARYL:
Oni świadkami byli, stwierdzą to przed prawem.
ALBERT:
Oni wszystkie szelmostwa twe pomszczą niebawem.
MASKARYL: Te oczy oglądały zamianę pierścionka.
ALBERT:
A te ujrzą, jak będziesz dyndał u postronka.
MASKARYL:
Jako znak, Łucja czarną włożyła zasłonę.
ALBERT:
Jako znak, na twem czole to jest nakreślone.
MASKARYL:
Cóż za starzec uparty!
ALBERT:Cóż za łotr bezczelny!
Ciesz się, że mój sędziwy wiek nie jest dość dzielny,
By wraz ukarać twoje niecne przedsięwzięcie:
Ale to nie ucieknie, przyrzekam ci święcie.

SCENA JEDENASTA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY:
I cóż ten piękny sukces, któryś tak niezłomnie...
MASKARYL:
Rozumiem, w jakim sensie pan przepija do mnie:
Wszystko przeciw mnie staje; w którą spojrzę stronę,
Wszędzie widzę batogi, stryczki najeżone;
Toteż, aby raz skończyć mą nieszczęsną dolę,
Sam już ze stromej skały na łeb skoczyć wolę,
Jeśli niebios tak srogie dziś dla mnie wyroki,
Pozwolą mi gdzie znaleźć cypel dość wysoki.
Żegnam więc pana.
WALERY:Nie waż się ruszyć ni krokiem:
Jeśli chcesz umrzeć, dobrze, lecz tu pod mem okiem.
MASKARYL:
Nie jestem w stanie umrzeć, gdy ktoś się przygląda,
I opóźnia pan zgon mój, gdy pan tego żąda.
WALERY:
Za mną, hultaju, za mną; zobaczysz, nieboże,
Że twej chętce do żartów wnet koniec położę.
MASKARYL: O, biedny Maskarylu! ileż tu niedoli!
I za co? za to, że ktoś drugi poswywoli!

AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
FROZYNA: Przykry w istocie obrót.
ASKANJUSZ:O, droga Frozyno,
Jakże dziś los się znęca nad biedną dziewczyną!
Ta sprawa, gdy raz jawną stała się przed światem,
Można dać głowę, że się nie zakończy na tem;
Z Walerym ani z Łucją rzecz nie pójdzie gładko:
Oboje, zaskoczeni tak dziwną zagadką,
Skoro zechcą dochodzić tej sztuki zbyt ciemnej,
Cały mój chytry fortel stanie się daremny.
Bo wreszcie, czyli Albert wie, jak sprawa ma się,
Czy też go oszukano również w swoim czasie,
To pewna, że gdy płeć ma i los, raz zdradzone,
Skarb, co dziś w jego rękach, zwrócą w inną stronę,
Powiedz, jakąż mnie cierpieć dłużej ma przyczynę?
Gdy znikną czuć ojcowskich pobudki jedyne,
Skończy się jego tkliwość; a wówczas daremnie
Marzyć, aby swą żonę zechciał uznać we mnie
Kochanek mój: bo choćby zdradę mi wybaczył,
Sierotę bez majątku któżby przyjąć raczył?
FROZYNA: Obawy te rozsądek sam dyktuje zdrowy;
Lecz nieco po niewczasie przyszły ci do głowy.
Skądżeś przedtem czerpała swe dziwne złudzenia?
Wszakci nie trzeba było tu jasnowidzenia,
By od początku zgadnąć, że, przy tym fortelu,
Wszędzie łacniej zajść możesz, niż do swego celu.
Co do mnie, odkąd tylko rzecz poznałam całą,
Wiedziałam, że się musi stać to, co się stało.
ASKANJUSZ:
Cóż więc czynić? Zbyt wielkie już męczarnie znoszę;
Postaw się na mem miejscu i poradź co, proszę.
FROZYNA:
Stawiam się na twem miejscu; twoją rzeczą tedy
Radzić mi, jak wyplątać się z tej całej biedy.
Teraz ja jestem tobą a ty mną; a zatem,
Mów, Frozyno, jak ukryć tę sprawkę przed światem,
Jaki ratunek znaleźć? powiedzże, kochana!
ASKANJUSZ:
Na szyderstwo, w istocie, źle chwila obrana;
Widać nieszczęście moje wzrusza cię zbyt mało,
Jeśli jeszcze ochoty do żartów ci stało.
FROZYNA:
Nie, twojemu nieszczęściu współczuję najszczerzej,
I zrobiłabym wszystko, co w mej mocy leży;
Lecz cóż ja mogę tutaj? gdy tak sprawa stoi,
Nie widzę, jak ją zwrócić wedle chęci twojej.
ASKANJUSZ:
Gdy więc niema ratunku, śmierć chyba jedynie...
FROZYNA:
Na to masz dosyć czasu o każdej godzinie.
Śmierć jest lekarstwem, które zawsze jest pod bokiem,
Toteż, lepiej nie spieszyć się z takim wyrokiem.
ASKANJUSZ:
Nie, nie, Frozyno, jeśli z tej straszliwej toni
Twoja życzliwa pomoc dziś mnie nie obroni,
Poddaję się, i losom złowrogim uległa...
FROZYNA:
Wiesz, co mi przyszło na myśl? trzeba, bym pobiegła
Do... Lecz Erast tu idzie; nie czas na zabawę,
Możem zatem po drodze omówić tę sprawę:
Oddalmy się.

SCENA DRUGA.
ERAST, KASPER.
ERAST:Więc znowu czyniono ci wstręty?
KASPER:
Ha, nigdy poseł nie był mniej dobrze przyjęty:
Ledwiem oznajmił pannie dobranemi słowy,
Iż pan mój śmie ją prosić o chwilę rozmowy,
Kiedy mi wraz odrzekła, strasznie nadąsana:
„Powiedz, że sobie robię tyle z twego pana
Co z ciebie“; i, po takiem wyznaniu dość miłem,
Odwróciła się do mnie, z przeproszeniem, tyłem.
Toż samo i Marysia, nasrożywszy gały,
Krzyknęła mi: „Umykaj, lalo, pókiś cały“,
I poszła za swą panią; tak zatem niebiosy
Panu i mnie zsyłają zbyt podobne losy.
ERAST:
Ha, niewdzięczna! przyjmować z pychą tak wyniosłą
Powrót serca, co słusznym gniewem się uniosło!
Jakto! więc pierwszy poryw mej wiary zburzonej,
Choćby mylny, w jej oczach nie znajdzie obrony?
Wobec tylu pozorów, w ów dzień tak złowrogi,
Mogłoż zmilczeć me serce w boleści zbyt srogiej?
Czyż ktokolwiek postąpiłby tutaj inaczej,
I zuchwałość oszczerstwa czyż mnie nie tłómaczy?
Czym w uznaniu swej winy zbyt był opieszałym?
Wszak żadnych przysiąg, zaklęć od niej nie żądałem,
I, gdy jeszcze nikt nie wie co ma sądzić o tem,
Już me serce przed uczuć swych wiernych przedmiotem
Korzy się; a zaś ona, mimo to, ma za nic
Ten jawny dowod mojej miłości bez granic.
Miast uśmierzyć mą troskę i, świadectwem swojem,
Zdeptać potwarz, co zdjęła mnie tym niepokojem,
Niewdzięczna, męki mojej uśmierzyć się wzbrania,
I odtrąca me prośby, me listy, wezwania!
Zaprawdę, miłość taka niewiele jest warta,
Co w zawziętości umie być równie uparta;
Ten gniew, co czucia depce tak łatwo najświętsze,
Nazbyt jasno odsłania mi jej serca wnętrze!
Ha, wiem już, ile warto cenić te zapały,
Które w jej duszy kaprys snać zrodził niestały.
Nie, ja sam już nie pragnę nieść miłości mojej
Sercu, co tak niewiele o nią pono stoi;
Owszem, skoro jej na mnie zależy zbyt mało,
I ja dbać o to nie chcę więcej niż przystało.
KASPER: I ja toż samo: rzućmy więc milutką parę,
I policzmy tę miłość między grzeszki stare.
Trza nauczyć rozumu te dzierlatki płoche,
I pokazać, że człowiek ma tężyzny trochę.
Kto znosi takie fochy, ten zasłużył na nie:
O, inaczejby z nami gadały te panie,
Gdybyśmy się umieli cenić nieco więcej.
Samiśmy temu winni, do kroćset tysięcy!
Niech zginę, jeśliby nam, bez grymasów cienia,
Nie skakały na szyję aż do uprzykrzenia,
Gdyby nie te honory, które, dla swej klęski,
Tym srokom, w naszych czasach, ród oddaje męski.
ERAST:
Nic mnie tak jak nieczułość nie razi w kobiecie;
Toż, aby jej odpłacić w tej samej monecie,
Natychmiast w sercu swojem wzniecę płomień nowy.
KASPER:
Ja zaś chcę wszystkie baby wybić sobie z głowy.
Nie chcę już słyszeć o nich i mniemam, bez zdrady,
Że i panby najlepiej poszedł w moje ślady.
Bo widzi pan, kobieta, wedle mego zdania,
To jest takie zwierzątko, trudne do poznania,
W którem natura chętnie ku złemu się bierze;
I tak jak, panie, zwierzę jest to zawsze zwierzę,
I zwierzęciem zostanie, choćby żywot jego
Trwał bogdaj sto tysięcy lat, tak, względem tego,
Kobieta jest kobietą, i zawsze i wszędzie
Będzie tylko kobietą, póki świat trwać będzie,
Stąd mówi pewien Greczyn mądry, że jej głowa
Jest niby piasek sypki, i, zważ pan me słowa,
Z których się inne wszystko jasno wyprowadza:
Tak, jak głowie przypadła nad tem ciałem władza,
I ciało bez tej władzy równe jest bydlęciu,
Tak znowu, gdy ten władca w całem przedsięwzięciu
Nie zgadza się znów z głową, i to co do joty,
Widzimy, że przychodzą przeróżne kłopoty;
Część bydlęca naówczas chce ogarnąć władzą
Nad częścią rozumową i obie się wadzą:
Ta chce w prawo, ta w lewo; jedna rada mięcej,
Druga twardziej; to nieszczęść sprowadza najwięcej.
Stąd wynika, że każda, niewiasta czy dziewka,
Ma głowę, jak na dachu taka chorągiewka,
Co z lada pierwszym wiatrem kręcić się gotowa:
Co kum Arystoteles też orzekł w te słowa,
Że podobna do morza jest: toż mówią w świecie,
Żeby morskiej nie ufać fali i kobiecie.
Otóż, przez porównanie (bowiem porównanie
Wielce, panie, ułatwia nam wszelkie poznanie,
I mawiamy, my, ludzie uczeni głęboko,
Że porównanie niby jest myśli opoką),
Przez porównanie zatem (niechże pan posłucha),
Jak się widzi na morzu, gdy wiatr tęgi dmucha,
I kroi się na burzę, wówczas zbiera fala,
I jedna się na drugą jak umie przewala,
Wówczas okręt, zbłąkany w tej straszliwej biédzie,
To zapada w piwnice, to znów pod strych idzie:
Tak znów, skoro kobieta ma głowę upartą,
Wówczas żywiołów burzę widzimy zażartą,
Która się uwidocznia przez pewne... wyzwiska,
Niby jak... wiatr, gdy... fale... niby... gdzieś tam... ciska
W... pewien sposób i ręka sternika osłabła...
Wówczas... Słowem, kobiety wszystkie są do djabła.
ERAST:
Mądrze to wywiedzione.
KASPER:Dosyć, Bogu chwała,
Ale idzie tu panna, a z nią i ta mała.
Niechże się pan choć trzyma.
ERAST:Uśmierz swą obawę.
KASPER:
Lękam się, że pan gotów jeszcze pokpić sprawę.

SCENA TRZECIA.
ERAST, ŁUCJA, MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Znów tu idzie; niech pani przynajmniej nie zmięknie.
ŁUCJA:
Czemuż o mej stałości mniemasz tak niepięknie?
MARYSIA:
Zbliża się.
ERAST: Nie, nie, pani; nie sądź, że przychodzę
Mówić o swych uczuciach, zdeptanych tak srodze.
Skończone; chcę wyleczyć się: już zrozumiałem,
Jaka część w sercu twojem była mym udziałem.
Ten twój gniew tak wytrwały za cień przewinienia
Świadczy, żem tam zbyt wiele nie miał do stracenia;
Chcę więc dowieść, iż wzdardy gdy chcesz walczyć bronią
I mnie nietrudno będzie postarać się o nią.
Przyznaję, iż me oczy podziwiały w tobie
Czar, w żadnej innej dotąd nieznany osobie,
I serce me, twych uczuć szczęściem upojone,
Za nicby miało przy niem królewską koronę;
Tak; temu, com czuł dla cię, nic zrównać nie zdoła;
Żyłem w tobie jedynie, i powiem ci zgoła,
Że, choć zraniony w serce, i tak jeszcze może,
Niełatwo czucia moje dla ciebie umorzę;
Lękam się, iż, pomimo całe me staranie,
Dusza ma długo będzie broczyć po tej ranie,
I od więzów, co były jej szczęściem, choć wolna,
Nic w tem życiu pokochać nie będzie już zdolna.
Lecz mniejsza; skoro, pomna tylko swej urazy,
Depcesz serce, co wraca do cię tyle razy,
Ostatni raz z pewnością wiodą mnie w tę stronę
Chęci moje, okrutnie przez panią wzgardzone.
ŁUCJA:
Gdybyś znów moich chęci chciał słuchać rozkazu,
Oszczędziłbyś i tego ostatniego razu.
ERAST:
Spełnią się twe życzenia, nie można łaskawsze:
Zrywam z tobą, niewdzięczna, zrywam już na zawsze,
Skoro chcesz tego: wprzódziej niech życie postradam,
Niźli bodaj raz jeszcze do ciebie zagadam!
ŁUCJA:
Bardzo się z tego cieszę.
ERAST:Nie lękaj się, pani
Abym miał złamać słowo; gdybym nawet dla niej
Uczuć w sercu nie zdołał stłumić najzupełniej,
Bądź pewna, iż przenigdy wstyd ten się nie spełni,
Bym miał do stóp twych wrócić.
ŁUCJA:Trud byłby daremny.
ERAST:
Nimbym, po tem co zaszło, w słabości nikczemnej
Miał dbać o twoją łaskę, albo błagać o nią,
Raczejbym pierś mą stokroć własną przeszył dłonią.
ŁUCJA:
Nie mówmy więc już o tem.
ERAST:Tak, nie mówmy o tem;
I, aby raz na zawsze skończyć z tym przedmiotem,
By ci dowieść, niewdzięczna, niezbicie, niezłomnie,
Że nic ci już nie wolno spodziewać się po mnie,
Precz ze wszystkiem, co w mojej utrwala pamięci
Obraz, który dziś zatrzeć przysiągłem najświęciej.
Oto twój portret, pani; jaśnieją w nim blaski
Stu powabów, zesłanych na cię z niebios łaski;
Lecz, że sto równych przywar pod niemi się skrywa,
Weź go: niech mnie ta maska nie zwodzi fałszywa.
KASPER: O!
ŁUCJA: I ja chętnie swoje wspomnienia przemażę;
Oto djament, od pana otrzymany w darze.
MARYSIA: Wybornie.
ERAST:Bransoleta, dana na pamiątkę.
ŁUCJA: Odbierz również tę swoją z agatu pieczątkę.
ERAST czyta:
„Miłość Erasta, dla Łucji tak stała,
„Odgadnąć jej uczucia radaby niezmiernie:
„Łucja, jeżeli równym płomieniem nie pała,
„Cieszy się, że ją Erast miłuje tak wiernie.
„Łucja“.
Przyjmować tak życzliwie me tkliwe zamiary!
Był to fałsz, co jedynie takiej godzien kary.
Drze list.
ŁUCJA czyta:
„Nie wiem, czy czucia obudzę łaskawsze
„I jaki wyrok mnie spotka:
„Lecz to wiem, piękności słodka,
„Żem cię, o pani, pokochał na zawsze.
„Erast“.
Te słowa przysięgały mi wiarę bez granic!
I słowa i przysięgę sam dzisiaj masz za nic. Drze list.
KASPER: Jedź pan.
ERAST wyjmując inny list:
I ten od pani: takąż pójdzie drogą.
MARYSIA do Łucji:
Ostro.
ŁUCJA drąc inny list:
Jakież te świstki dziś wartość mieć mogą?...
KASPER do Erasta:
Niechże pan nie osłabnie.
MARYSIA do Łucji: Niech się panna trzyma.
ŁUCJA:
No, wszystko!
ERAST: Chwała Bogu, nic już więcej niema!
Niech zginę, jeśli słowo złamać się odważę!
ŁUCJA:
Jeśli w mojem nie wytrwam, niech mnie niebo skarze.
ERAST:
Zegnam więc panią.
ŁUCJA:Żegnam.
MARYSIA do Łucji:To się pani chwali.
KASPER do Erasta:
Myśmy górą.
MARYSIA do Łucji: Niech pani teraz się oddali.
KASPER do Erasta:
Po tem zwycięstwie lepiej trzymać się zdaleka.
MARYSIA do Łucji:
Czegóż panna chce jeszcze?
KASPER do Erasta:I na cóż pan czeka?
ERAST:
O, Łucjo, Łucjo, ciężkim to żalem przypłacisz,
Gdy serce tak oddane niebacznie utracisz.
ŁUCJA: O, Eraście, Eraście, trudno mi to będzie,
Bo ten towar bez starań znaleźć mogę wszędzie.
ERAST:
Nie, nie; gdzie chcesz go szukaj; niema w świecie całym
Serca, coby dla ciebie biło z tym zapałem.
Nie mówię tego wcale, abym pragnął jeszcze
Wzruszyć panią; tak złudnych nadziei nie pieszczę,
Całej tkliwości mojej snać było za mało:
Chciałaś zerwać, więc dobrze; zatem, już się stało;
Lecz nie wierzę, byś, mimo zaklęcia najświętsze,
Znalazła kiedy czucia od moich gorętsze.
ŁUCJA: Kto kocha, zgoła nie tak ten poczyna sobie,
I lepsze ma mniemanie o drogiej osobie.
ERAST: Kto kocha, ten, rozsądku straciwszy hamulec,
W zazdrości swej pozorom łatwo może ulec;
Lecz kto kocha nawzajem, pewniutkiem jest zato,
Że mniej łatwo się godzi z miłości utratą.
ŁUCJA:
Sama zazdrość nie umie być tyle zuchwałą.
ERAST: Szczera miłość wybacza urazę tak małą.
ŁUCJA:
Nie, Eraście, w prawdziwość twych uczuć nie wierzę.
ERAST:
Nie, Łucjo, ty mnie nigdy nie kochałaś szczerze.
ŁUCJA:
Nie sądzę, by pan o to troszczył się zbyt wiele.
I lepiejby mi było, tak mogę rzec śmiele,
Gdybym... Lecz dłużej o tem rozmawiać zbytecznie:
Co myślę, tajemnicą niech zostanie wiecznie.
ERAST: Dlaczego?
ŁUCJA:No, dlatego, że zrywamy z sobą;
Więc pocóż cię zaprzątać dłużej mą osobą.
ERAST: Zrywamy?
ŁUCJA:No, zrywamy; czyż już się nie stało?
ERAST: Jak widzę, pani cieszy się z tego niemało?
ŁUCJA:
Jak i pan.
ERAST: Jak ja?
ŁUCJA:Pewnie: wszakże się nie godzi
Okazać, że o czyjąś stratę zbyt nam chodzi.
ERAST:
Ależ, okrutna, przecież to z własnej twej woli...
ŁUCJA:
Ja? wcale; to pan rzeczy popchnął na tę kolej...
ERAST:
Ja? Jam myślał, że pani uciechę tem sprawię.
ŁUCJA: Nie: siebie tylko miałeś na oku w tej sprawię.
ERAST:
Jednak, gdyby me serce znowu z dawną siłą,
Choć zranione, za więzy swemi zatęskniło?
ŁUCJA:
Nie, nie, nie czyń pan tego: zbyt uległa jestem,
Mógłbyś się łatwo spotkać z zbyt słabym protestem.
ERAST:
Nie, łaska, co me błędy zatrze w twej pamięci,
Choć rychła, powolniejszą będzie od mych chęci;
Nie chciej jej skąpić, pani: serc naszych zapały
Mają snać trwać na wieki, gdy tyle przetrwały.
Błagam więc panią, powiedz: z win moich ogromu
Czym rozgrzeszon?
ŁUCJA:Ach... możesz odwieść mnie do domu..

SCENA CZWARTA.
MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Cóż za miękość niegodna!
KASPER:O niecna słabości!
MARYSIA:
Rumienię się ze wstydu.
KASPER:Wściekam się ze złości.
Nie sądź, że ja się bronić będę równie słabo.
MARYSIA:
Nie myśl, że tu jest sprawa z ślamazarną babą.
KASPER:
Chodźno, chodź, a zobaczym co panienka wskóra.
MARYSIA: Niechaj się jegomości tylko nie ubzdura,
Że to sprawa z tą gąską, moją panią. Proszę!
Byłoby po czem płakać! straszne mi rozkosze!
Ja miałabym się czulić do twej gęby głupiej?
Gonić za tobą może? Niech cię inna kupi,
Co cię nie zna, grubasie!
KASPER:Z tej zaczynasz beczki?
Proszę, proszę, zabieraj te swoje wstążeczki,
Swoje kokardki: zaszczyt to dla nich zbyt wielki,
By miały dłużej dyndać u mej kamizelki.
MARYSIA:
Byś się i ty przekonał, coś mi wart jest cały,
Oto paryzkich szpilek setka: dar wspaniały,
Któryś mi wczoraj wręczył z miną tak nadętą!
KASPER:
Masz, weź jeszcze ten nożyk; noś go w samo święto:
Kosztował cię sześć groszy: prezent godny księżnej.
MARYSIA:
Oto nożyczki, przy nich łańcuszek mosiężny.
KASPER:
Kawał sera z przedwczoraj: nielada mi łupy;
Masz. Chciałbym ci móc oddać i ten talerz zupy,
Któryś mi dała kiedyś. Nic, nic nie zatrzymam.
MARYSIA:
Szkoda, że tutaj listów twych przy sobie nie mam,
Ale wszyściutkie w ogień pójdą w tejże dobie.
KASPER:
A z twemi gryzmołami, jak myślisz, co zrobię?
MARYSIA: Pamiętaj: nie pomogą już żadne błagania.
KASPER: By przeciąć sobie wszelką drogę pojednania,
Złammy tę słomkę: słomka na dwoje skruszona
Oznacza, między szlachtą, że rzecz już skończona.
Nie róbno słodkich oczu: wściekam się ze złości.
MARYSIA:
Nie zerkaj na mnie: nie chcę już twoich czułości.
KASPER:
Przełam: w ten sposób wszelką już zniszczym nadzieję.
Przełam. Śmiejesz się, głupia?
MARYSIA:Tak, z ciebie się śmieję.
KASPER:
Do djabła te chichoty! już ma wściekłość cała
Ostygła. Jakże myślisz, zrywamy, ty mała,
Czy nie?
MARYSIA: Gadaj.
KASPER:Ty gadaj.
MARYSIA:Nie, ty gadaj lepiej.
KASPER:
Więc cóż? czy się twój Kaspruś od ciebie odczepi,
Czy nie?
MARYSIA: Jak się podoba.
KASPER:Jakże więc z tą złością?
Mów.
MARYSIA: Nie powiem.
KASPER:I ja nie.
MARYSIA:I ja nie, zpewnością.
KASPER:
Ech, dość długo błazeństwa stroim już oboje:
Dawaj łapę, przebaczam.
MARYSIA:Wróć więc w łaski moje.
KASPER:
Mój Boże! jakże przylgnął człek do tego pysia!
MARYSIA: Jak za swoim Kasperkiem szaleje Marysia!

AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam.
„Skoro wieczorna cisza zalegnie w tym domu,
Chcę do Łucji mieszkania wtargnąć pokryjomu:
Idź spiesznie, przygotować w jaknajkrótszej porze
Broń, latarkę i wszystko co się przydać może“,
Tak rzekł, a mnie jakgdyby zadźwięczało w uchu:
„Idź po stryczek, na którym masz zadyndać, zuchu“.
Chodźże tutaj, mój panie (w pierwszej chwili bowiem
Takem zdębiał, że z tego zdumienia, wprost powiem,
Gęba mi się zrobiła jak zamurowana;
Lecz teraz chcę przemówić i poskromić pana:
Niechże się pan więc broni i mówmy roztropnie.)
Zatem, dziś w nocy, mówi pan, że tego dopnie,
By widzieć Łucję? „Tak jest“. O cóż panu chodzi?
„O to, w czem kochankowi wahać się nie godzi“.
Godzi się to człekowi, co ma rozum krótki,
Nadstawiać swoją skórę na tak przykre skutki.
„Lecz wszak wiesz, jaka boleść duszę moją rani:
Łucja jest zagniewana“. Tem gorzej więc dla niej.
„Lecz miłość żąda, abym ubłagał ją przecie“.
Miłość jest bardzo głupia i nie wie co plecie:
Potrafiż miłość trzymać skórę naszą zdala
Od zemsty ojca, brata, gniewnego rywala?
„Czyż myślisz, iż zapragną nas ścigać w tej matni?“
Tak, jestem tego pewien, zwłaszcza ten ostatni.
„Nie, Maskarylku, wszystko pójdzie jak najlepiej,
Będziemy uzbrojeni: gdy nas kto zaczepi,
Weźmiem się za łby“. Właśnie; do takiej roboty
Pański służący niema najmniejszej ochoty:
Ja, bić się! Czym ja Roland jaki, dobry Boże,
Czy Ferragus? Ja tam się byle czem nie trwożę,
Ale, kiedy pomyślę, ja, co lubię życie,
Że dwa cale żelaztwa, w bok wepchnięte skrycie,
Wystarczą już, by człeka ulokować w trumnie,
Myślę, że niema czego nosić się tak dumnie.
„Wszak możesz włożyć pancerz“. Tem ci gorzej, panie,
Tem trudniejszem mi będzie wszelakie zmykanie;
A potem, niema zbroi tak szczelnej, przez którą
Szpadkaby wejść nie mogła jaką małą dziurą.
„Ale też z ciebie tchórza jest okaz wspaniały!“
Niech będzie, byle brzuch mój zawsze został cały.
Przy stole licz pan na mnie jak na cztery tuzy,
Lecz nie licz na mnie wcale, gdy chodzi o guzy.
Jeśli tamten świat jakie ma wdzięki dla pana,
Dla mnie żyć na tym słodycz jest nieopisana;
Na śmierć ani na kije nie mam żadnej chętki,
Idź więc pan sam kark kręcić, kiedyś taki prędki.

SCENA DRUGA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY:
Nigdy jeszcze dzień nie wlókł się tak opieszale:
Słońce zda się na niebie nie posuwać wcale;
I do krańca, przy którym światło jego gaśnie,
Taki mu jeszcze kawał drogi został właśnie,
Że, aby doń dotarło, tracę już nadzieję.
Nie, ja z tego czekania chyba oszaleję!
MASKARYL:
I poto cały pośpiech, aby, gdy raz przecie
Ściemni się, w mrokach nocnych oberwać po grzbiecie!
Wszakże już chyba Łucja w sposób dość niegrzeczny...
WALERY:
Daj pokój, proszę, wszelkiej perswazji zbytecznej.
Choćbym miał po sto razy narazić mą szyję,
Nie mogę trwać w udręce w której teraz żyję;
Przebłagam ją, lub los mój niechaj się wypełni.
Stało się.
MASKARYL: Te uczucia chwalę w całej pełni;
Lecz w tem sęk, że wszak trzeba wkraść się w jej pokoje
Pocichu?
WALERY: Nie inaczej.
MASKARYL:Zatem, ja się boję
Przeszkodzić.
WALERY: Jakto?
MASKARYL:Kaszel dręczy mnie uparty
I boję się nim zdradzić w czasie mojej warty.
Raz po raz... Kaszle: Sam pan widzi, jak wstrzymać się silę.
WALERY:
Weź kawałek lukrecji: przejdzie ci za chwilę.
MASKARYL:
Nie sądzę, dobry panie, by to mogło minąć;
Więc, choć marzeniem mojem z tobą żyć lub zginąć,
Byłbym niepocieszony, jeśliby z takowej
Przyczyny panu memu bodaj włos spadł z głowy.

SCENA TRZECIA.
WALERY, RĘBAJŁO, MASKARYL.
RĘBAJŁO:
Panie, z najpewniejszego źródła właśnie słyszę,
Ze Erast przeciw tobie strasznym gniewem dysze,
Albert zaś się gotuje, w niepomiernej złości,
Twemu Maskarylowi pogruchotać kości.
MASKARYL:
Mnie? W czemżem ja tu winien? Cóżem ja, za katy,
Zrobił, aby mi łamać biedne moje gnaty?
Czyliż ja stróżem jestem, powiedzmy to wreszcie,
Dziewictwa wszystkich panien w naszem zacnem mieście?
Mamże nad pokusami ich jakową władzę?
I, gdy one chcą gwałtem, cóż ja tu poradzę?
WALERY:
Ech! nie tacy są straszni, jakby się zdawało!
I, chociażby wysilił swą odwagę całą,
Erast tak łatwo rady nie da sobie z nami.
RĘBAJŁO: Możeby moje ramię zdało się czasami:
Wiesz pan, że lubię pomóc bliźniemu w potrzebie.
WALERY:
Dzięki; mam zwyczaj liczyć w tych sprawach na siebie.
RĘBAJŁO:
Mam także dwóch przyjaciół, ludzi dobrej woli,
Pewnych, i z których każdy, jeśli pan pozwoli,
Choćby i z całym światem stanie do rozprawy.
MASKARYL:
Zgódźże się pan, a prędko.
WALERY do Rębajły: Nazbyt pan łaskawy.
RĘBAJŁO:
Mały Gil też był chłopak do tych rzeczy gładki,
Gdyby nie los, co wydarł go z naszej gromadki.
Cóż to za szkoda, panie! Cóż za druh wspaniały!
Wiesz pan, w jakie przed sądem dostał się opały:
Zmarł jak Cezar: oprawca, co go łamał kołem,
Przed hartem jego duszy sam uderzył czołem.
WALERY:
Wierzę, panie Rębajło, że człowiek tej miary
Wart jest żalu. Lecz, co do pańskiej znów ofiary,
To zbyteczne.
RĘBAJŁO: Nalegać próżno się nie silę;
Lecz wiedz, że cię szukają i że, lada chwilę...
WALERY:
Ja zaś, by dowieść że mnie to wzrusza zbyt mało,
Chcę go, jeśli mnie szuka, spotkać jak przystało;
I mam zamiar po mieście, w tym czasie goracym,
Przechadzać się sam jeden tylko z mym służącym.

SCENA CZWARTA.
MASKARYL, WALERY.
MASKARYL:
Dla Boga! To szaleństwo! Nie kuśże pan licha,
Widzi pan przecie, ile biedy na nas czyha,
Jak, z wszech stron...
WALERY: Cóż wzrok wlepiasz w przerażeniu srogiem?
MASKARYL:
Dziwnie mi zapachniało z tej strony batogiem.
Proszę, jeśli me słowo dla pana coś warte,
Porzućmy, dobry panie, to miejsce otwarte.
Chodźmy się zamknąć lepiej.
WALERY:Zamknąć się hultaju!
Ten sposób godny tchórzów nie jest w mym zwyczaju;
Dalej, za mną, bez gadań; powtarzam ci krótko...
MASKARYL:
Panie, mój dobry panie, żyć jest tak słodziutko!
Raz się tylko umiera i na czas tak długi!
WALERY:
Zatłukę cię, gdy ozwiesz się z tem po raz drugi.
Ha, Askaniusz: zostawmy go; ujrzym w potrzebie,
Po czyjej stronie on się opowie sam z siebie.
Tymczasem, chodź do domu: musim doskonale
Uzbroić się obadwaj.
MASKARYL:Nie spieszno mi wcale.
Do djabła te romanse, do djabła dziewczęta:
Taka wprzód posmakuje, a potem znów święta!

SCENA PIĄTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
ASKANJUSZ:
Więc to prawda, Frozyno? nie śnięż ja na jawie?
Powtórz jeszcze raz wszystko, co wiesz o tej sprawie.
FROZYNA:
Wnet się wszystkiego dowiesz, bądź tylko cierpliwa.
W zdarzeniach tak szczególnych najczęściej tak bywa:
Sto razy to powtórzą, aż uprzykrzy ci się.
Teraz dość, byś wiedziała, że, po tym zapisie,
Co z urodzeniem chłopca warunki swe wiąże,
Żona Alberta, zaszła raz ostatni w ciążę,
Powiła tylko ciebie; ojciec zaś, w sekrecie,
Pragnąc za każdą cenę mieć płci męskiej dziecię,
W dom swój przyjął kwieciarki Anastazji chłopca,
Ty zaś na wychowanie poszłaś jako obca
Do mej matki. Niebawem, w czas ojca podróży,
Dziecię zmarło, przeżywszy ledwie rok, nie dłużej.
Wówczas, strach przed małżonkiem i miłość matczyna
Sprawiły, że znów nowy podstęp się zaczyna:
Matka twoja odbiera ciebie pokryjomu,
Miejsce zmarłego chłopca zajmujesz w tym domu,
Ojcu zaś, by śmierć ukryć rzekomego syna,
Powiada się, iż własna zmarła mu dziewczyna.
Oto i twoich losów tajemnica cała,
Którą dotąd mniemana twa matka skrywała;
Podaje swe pobudki: może również inne
Jeszcze miała potemu, nie całkiem niewinne
Słowem, że to odkrycie, nad wszelkie marzenia,
Losy miłości twojej dziś z gruntu odmienia.
Wobec tych jawnych zeznań, gdy, z innej znów strony,
Sekret twój, prędzej-później, musiał być zdradzony,
Wyznałam ojcu, jak się miała sprawa owa;
List żony mu potwierdził wszystko co do słowa,
Poczem, zrazu ostrożnie rzecz prowadząc całą,
Później wszystko na kartę kładąc bardziej śmiało,
I pragnąc by tajemnic wszelkich pierzchła zmora,
Udało się nam wciągnąć w sprawę Polidora,
Całej zagadki rąbek odsłonić z ostrożna,
Posuwać rzecz stopniowo, tak iż wreszcie można
Było, wspólnej korzyści kładąc mu dowody,
Sprowadzić umysł jego do szczęśliwej zgody.
Teraz sam pragnie jeno, z twym rodzicem w parze,
Ciebie wraz z twym kochankiem powieść przed ołtarze.
ASKANJUSZ:
Cóż za radość, Frozyno, jakiż dzień szczęśliwy...
Ileż zawdzięczam twojej pomocy życzliwej!
FROZYNA:
Poczciwiec jest w humorze teraz wyśmienitym,
I pragnie kosztem syna ubawić się przytem.

SCENA SZÓSTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA, POLIDOR.
POLIDOR:
Zbliżno się, moja panno: zwać mi cię tak wolno;
Wiem kim jesteś i wiem też, do czegoś jest zdolną.
Dopięłaś sztuczki, w której, w sposób niepowszedni,
Błyszczy tyle rozumu i dowcip tak przedni,
Że wszystko ci wybaczam i serdecznie wierzę,
Iż za to samo syn mój pokocha cię szczerze.
Wartaś tego: to ja ci powiadam, dziewczyno.
Otóż i on: zabawę mieć będziem jedyną.
Spiesz corychlej i dom swój zwołaj tutaj cały.
ASKANJUSZ:
Posłuszeństwem chcę zmazać krok ów tak zuchwały.

SCENA SIÓDMA.
POLIDOR, WALERY, MASKARYL.
MASKARYL do Walerego:
Nieraz niebo nam znaki zsyła niespodziane;
Śniły mi się tej nocy perły rozsypane
I jajka zbite: panie, ten sen mnie przeraża.
WALERY:
Podły tchórzu!
POLIDOR: Mój synu, konieczność się zdarza
Walki, gdzie cała dzielność będzie ci potrzebna,
Jeśli cię nie ma spotkać porażka haniebna.
MASKARYL:
I czyż nikt, proszę pana, czyż nikt się nie ruszy,
Wstrzymać ludzi, co sobie chcą obcinać uszy!
Niech będzie, dobrze; ale, jeśli w tej godzinie
Przyjdzie panu żałobę wdziać po swoim synie,
Niech pan mnie nie obwinia.
POLIDOR:Nie; tak rzeczy stoją,
Iż sam żądam, by spełnił wraz powinność swoją.
MASKARYL:
Wyrodny ojcze!
WALERY do ojca: Męża honoru to zdanie
Godnem jest, i tem więcej szanuję cię za nie.
Winnym: przyznaję; byłem przyczyną twej troski
Czyniąc to, com uczynił, bez wiedzy ojcowskiej;
Lecz, choć słuszne masz do mnie przyczyny urazy,
Silniej dziś przemówiły krwi twojej rozkazy,
I honor twój, co nie chce ani słyszeć o tem,
By Erast miał być dla mnie postrachu przedmiotem.
POLIDOR:
Tak, wiem, że i on żywił przeciw tobie plany;
Lecz od owego czasu zaszły różne zmiany,
I dziś w innem spotkaniu, bardziej jeszcze srogiem,
Będziesz walczył...
MASKARYL:A gdyby się zgodzić z tym wrogiem?
WALERY:
Co, ja, bać się! Przenigdy. I któż to być może?
POLIDOR:
Askanjusz.
WALERY: On?
POLIDOR:Ma stanąć tu w najkrótszej porze.
WALERY:
On, który mi poprzysiągł wspomagać mą sprawę!
POLIDOR:
Tak, on cię dziś wyzywa na walną rozprawę,
I, na nic nie chcąc baczyć, nastaje okrutnie,
By krwawy pojedynek rozstrzygnął tę kłótnię.
MASKARYL:
Dzielny człek: wie, że rycerz prawy się nie trudzi,
W zwady swoje daremnie mieszać innych ludzi.
POLIDOR:
Słowem, czynią cię winnym zniewagi potwarczej.
Mojem zdaniem, ten powód zupełnie wystarczy;
Otóż, za wspólną zgodą, rzecz stanęła na tem,
Że ty masz się potykać tutaj z Łucji bratem,
I to na oczach wszystkich, bez żadnej odwłoki,
Tak, jak każą zwyczajów rycerskich wyroki.
WALERY:
A cóż Łucja, mój ojcze, czyż jej serce twarde...
POLIDOR:
Chce Erasta, dla ciebie ma jedynie wzgardę;
By dowieść, o oszczerstwo twoje ile stoi,
Pragnie zawrzeć te związki w przytomności twojej.
WALERY:
Ha! słysząc taki bezwstyd, z wściekłości się pienię:
Czyż już straciła rozum, cześć, honor, sumienie?

SCENA ÓSMA.
ALBERT, POLIDOR, ŁUCJA, ERAST, WALERY, MASKARYL.
ALBERT:
No i cóż, zapaśnicy? Mój właśnie nadchodzi:
Czy zebrał wszystkie siły swe w kupę dobrodziej?
WALERY:
Tak, gotów jestem, gotów, skoro sami chcecie;
Jeślim się mógł zawahać, na Boga! toż przecie
Pobudką była resztka szacunku dla prawa,
Nie przed mym przeciwnikiem nikczemna obawa.
Lecz dość już, wszystkie względy w tej chwili mam za nic
Gniew mój w swem uniesieniu nie zna żadnych granic,
I dusza ma, na widok tak niecnej obłudy,
Nim wzgardzi, pomścić krzywdę swą pragnie dziś wprzódy.
Do Łucji:
Nie iżby miłość moja jeszcze nie wygasła:
Gniew, zemsta, to w tej chwili me jedyne hasła,
I, gdy twój bezwstyd hańby okryję rozgłosem,
Przestanę się już troszczyć serca twego losem.
Tak, Łucjo, patrząc na to, wstręt mnie tylko bierze!
Na widok twych postępków oczom ledwo wierzę;
Nie wiem, jak zdolna jesteś w twarz popatrzeć komu,
I powinnabyś zginąć na miejscu od sromu.
ŁUCJA:
Zraniłyby mnie może twe szalone słowa,
Gdyby nie pomsta, która już czeka gotowa.
Oto Askanjusz: sądzę, iż, natarłszy śmiało,
Wnet zmusi cię, byś zmienił mowę tak zuchwałą,
I bez wielkiego trudu.

SCENA SCENA DZIEWIĄTA.
ALBERT, POLIDOR, ASKANJUSZ, ŁUCJA, ERAST, WALERY, FROZYNA, MARYSIA, KASPER, MASKARYL.
WALERY:Tego nie dokaże,
Choćby dwadzieścia ramion stanęło z nim w parze.
Żal mi, iż musi bronić swej niegodnej siostry,
Lecz, gdy sobie poczynać chce w sposób tak ostry,
Wraz mu się stanie zadość; i tobie, mój panie.
ERAST:
Chciałem wprzódy na siebie przyjąć to zadanie;
Lecz, skoro już Askanjusz całą sprawę wiedzie,
Zostawiam mu, niech sobie sam radzi w tej biedzie.
WALERY:
Bardzo mądrze; ostrożność nigdy nie zawadzi,
Ale...
ERAST: On się już z tobą upora najgładziej.
WALERY:
On?
POLIDOR:
Nie bądź zbytnio dufny; nie baczysz w swym gniewie,
Że to niezwykły chłopak.
ALBERT:Tak, jeszcze nic nie wie,
Lecz wkrótce na swej skórze o tem się przekona.
WALERY:
Dalej więc! tej dzielności wraz ujrzym znamiona.
MARYSIA:
Tak przy wszystkich?
KASPER:To jakieś obyczaje nowe.
WALERY:
Cóż to są, żarty ze mnie? Roztrzaskam tu głowę,
Któremuś z panów śmieszków. Dalej więc, niech staje.
ASKANJUSZ:
Nie, nie, jam nie tak straszny, jak ci się wydaje;
I, wśród tej całej tyle zawiłej przygody,
Raczej słabości mojej wraz ujrzysz dowody.
Niebo mnie obdarzyło sercem nazbyt tkliwem,
Bym się oparł przed twoim atakiem straszliwym,
I tobie przeznaczyły łaskawe niebiosy,
Abyś dziś brata Łucji skończył smutne losy.
Tak, daremnie me ramię odwagą się zbroi,
Askanjusz wkrótce zginie tutaj z ręki twojej,
Lecz chętnie zginąć gotów, jeśli śmierć ta sprawi,
Aby się losy z tobą obeszły łaskawiej,
Tę dając ci za żonę, co sama w pokorze
Uzna, iż twoją dziś już jedynie być może.
WALERY:
Nie, chociażby świat cały, wolę raczej nie żyć,
Niż, po tej niecnej zdradzie...
ASKANJUSZ:Ach, zechciej mi wierzyć,
To serce, co przysięgło wieczne śluby tobie,
Nic ci nie przewiniło w najmniejszym sposobie.
Że czystym jego płomień i że miłość stałą,
Ojca twego na świadka wezwać mogę śmiało.
POLIDOR:
Tak, mój synu; uspokój się, dość tej zabawki;
Czas, by się wyjaśniły już te ciemne sprawki.
Ta, z którą połączyła cię przysiąg wymiana,
Oto właśnie tu stoi przed tobą przebrana.
Ważne były przyczyny, by ją, jako dziecko,
Ukryć pod tą postacią, oczom tak zdradziecką;
Później miłość do nowej popchnęła ją zdrady,
Co się stała przyczyną domów obu zwady.
Nie spoglądaj po wszystkich wzrokiem nieprzytomym:
To, co ci tu powiadam, jest faktem niezłomnym.
Ona to, głosem Łucji, lecz własną osobą,
Wiecznych ślubów zadatki wymieniła z tobą,
I, tym podstępem wszystkich zmyliwszy na chwilę,
W dwu rodzinach zasiała niepokojów tyle.
Lecz dziś, skoro Askanjusz stał się już Dorotą,
Potrzeba, aby jawnie, za wspólną ochotą,
Nowy węzeł uświęcił rzecz po wszystkie czasy.
ALBERT:
I to właśnie być miały te straszne zapasy,
Któremi miałeś zmazać krzywdę dobrej sławy,
A których wszak królewskie nie bronią ustawy.
POLIDOR:
Widzę, żeś zaskoczony przygodą tak ciemną;
Lecz nic nie wskórasz, bronić chciałbyś się daremno.
WALERY:
Nie, nie, wzdragać się ani w myśli mi postało;
I, choć w istocie jestem zdumiony niemało,
Zachwyca mnie ten fortel i w sercu mem gości
Razem tyle podziwu, dumy i miłości,
Iż oczy te tak słodkie...
ALBERT:Mniemnać się odważę,
Iż to, co chcesz jej mówić, nie zbyt idzie w parze
Z tym strojem; chodźmyż inny jej włożyć, a potem
Możesz się bliżej zająć uczuć swych przedmiotem.
WALERY:
Wybacz, Łucjo, że dusza ma, szałem wiedziona...
ŁUCJA:
Niema czego wybaczać: rzecz już wyjaśniona.
ALBERT:
Chodźmyż, na ceremonje będzie czas i w domu:
Tam każdy może świadczyć, co zechce i komu.
ERAST:
Lecz nie pomnicie, wznosząc radosne hałasy,
Że jeszcze tu ktoś czeka na krwawe zapasy:
Myśmy dwaj już szczęśliwi, ale widzi mi się,
Że teraz trzeba będzie zapytać Marysię,
Który z dwóch, twój Maskaryl czy też mój Kasperek,
Wygra sprawę: rycerze, ustawcie się w szereg!
MASKARYL:
Dziękuję; nazbyt łaskaw na mnie pan dobrodziej.
Niech się żeni w spokoju; o to mi nie chodzi:
Już tam piękna Marysia nie jest taka sroga,
I zawsze będzie wolna do jej łaski droga.
MARYSIA:
Niby że ciebie sobie przybiorę za gaszka?
Na męża ujdziesz: lepszy czy gorszy, to fraszka;
Bierze się co jest z brzegu i cudów nie szuka:
Lecz kawalir, to musi być rarytna sztuka.
KASPER:
Słuchaj: skoro małżeństwo nas już sklei święte,
Wara mi później gachom zastawiać przynętę.
MASKARYL:
Myślisz, bracie, dla siebie tylko pojąć żonę?
KASPER:
Rozumie się: figielki będą zabronione,
Albo mnie pozna jeszcze.
MASKARYL:Ech, mój miły Boże!
Każdy robi co umie, a żyje jak może;
I mąż, przed ślubem straszny, w czasie nader krótkim
Staje się w rękach żony barankiem cichutkim.
MARYSIA:
Nie bój się nic, mężusiu, nic ci się nie stanie;
Marysia tam nie czuła na lada gruchanie.
Będę ci mówić wszystko.
MASKARYL:O szelma! Baj baju!
Z męża mieć powiernika!...
MARYSIA:Cicho, ty hultaju.
ALBERT: Po raz ostatni, chodźmyż, moi przyjaciele,
By w radości obchodzić potrójne wesele.




  1. Całe to opowiadanie, mieszczące w sobie zawiązek zawiłej intrygi sztuki, skreślone jest u Moliera bardzo niejasno i niedbale, co oczywiście musiało się zachować w przekładzie. (Przyp. tłóm.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.